Trwa ładowanie...
fragment
15 kwietnia 2010, 10:01

Kamienie przodków

Kamienie przodkówŹródło: "__wlasne
d12s0fz
d12s0fz

drzewo genealogiczne Motyle

Widzę ją czasami, zazwyczaj kiedy najmniej się tego spodziewam: coś przywołuje jej wspomnienie. Wygięcie ust: linia, którą ślepiec mógłby wyczuć opuszkami palców. Krzywizna kontynentu w krągłości czaszki, w łagodnym zarysie profilu. Mężczyzna w autobusie. Siedzący samotnie. Górujący nad przechylonymi ciałami innych pasażerów: rozkwitła lilia w misie pełnej więdnących kwiatów. Przez kilka sekund, uniósł¬szy głowę, wpatrywałam się w niego. Ani razu nie spojrzał w moją stronę. Autobus zjechał z mostu i patrzyłam, jak się oddala. Poczułam to w owej chwili, ten ucisk w brzuchu, falujący przypływ melancholii – nawrót zapomnianej nostalgii. W niedzielne poranki widywałam ją pod postacią tysiąca motyli frunących Old Kent Road, ulicą, na której zaledwie kilka godzin wcześniej młodzieńcy o wygolonych głowach chwiejnym krokiem wytaczali się z bram, a dziewczęta o gołych łydkach i bosych stopach wracały do domów, ściskając torebki i buty na wysokich obcasach. Turbany spowijały ciemne głowy motyli, jaskrawe szaty niczym
wielkie opalizujące skrzydła wydymały się w podmuchach powietrza, gdy obok przetaczał się ruch uliczny. Zlatywały się dwójkami i trójkami, tworząc barwną chmurę, wielki rój motyli, podążający między szarymi murami miasta ku duchowym pastwiskom: Misji Ludu Opatrznościowego, Świątyni Chrystusa, Kościoła Matki Bożej Wiekuistej Nadziei. Ciekawe, o co się modlą? Uwięzione przez los i historię w tym mrocznym kraju. O cud, o parę rubinowych pantofelków? Może o stukot obcasów, o trąbę powietrzną, która je porwie daleko, bardzo daleko stąd – do miejsca pod palącym bursztynowym słońcem.

prolog _Abie_, 2003 kobiece ogrody

Londyn, lipiec 2003
Zaczęło się od listu, jak to czasami bywa w opowieściach. Listu, który nadszedł pewnego dnia trzy zimy temu, ze znaczkiem przedstawiającym czarno-białego zimorodka, przynosząc wilgotny chłód powietrza z zewnątrz i stempel pocztowy miejscowości, skąd od ponad dekady nie przychodziły żadne listy. Z kraju, który – jak się wydawało – zniknął z powierzchni ziemi, cofnął się do wcześniejszego okresu, kiedy na starych mapach zakreślano wielkie, niezapełnione przestrzenie, a kartografowie umieszczali tam ryciny mitycznych stworzeń i niezliczonych bogactw. Ale, oczywiście, ta historia zaczęła się tak naprawdę wieki temu, gdy z utraconego królestwa o nazwie Futa Djallon wyruszyli ku równinom jeźdźcy, na długo przedtem, nim europejscy kartografowie skupili uwagę na dręczącym pytaniu, jak wypełnić te puste miejsca.
Przychodzi mi na myśl pewna opowieść. Opowieść, którą znam zapewne od lat, choć teraz zupełnie nie pamiętam, od kogo ją usłyszałam.
Pięć wieków temu karawela pyszniąca się barwami króla Portugalii okrążyła linię brzegową kontynentu. Okręt stanął unieruchomiony przez ciszę morską gdzieś w pobliżu Wysp Zielonego Przylądka i wkrótce zaczęły się kończyć zapasy żywności i wody. Kiedy wreszcie wiatry okazały zmiłowanie, popchnęły statek na południowy wschód, ku brzegowi, gdzie kapitan dostrzegł szereg dogodnych miejsc i kazał zarzucić kotwicę. Marynarze, skurczeni z głodu i wyczerpani przez szkorbut, przeprawili się na ląd; przez mieliznę dotarli na piaszczyste wybrzeże, gdzie osłonił ich cień drzew. Tam przystanęli i rozejrzeli się wokół z niedowierzaniem. Pomyśleć tylko: tuż przed ich oczami zwisały soczyste owoce mango, grona karamboli, awokado wielkości ludzkiej głowy. Ananasy kiwały zachęcająco ze swych wytwornych łodyg, bataty i ignamy wyzierały z ziemi, a wielkie kiście bananów wyciągały się do nich niczym ręce. Marynarze pomyśleli, że miejsce, do którego trafili, jest ni mniej, ni więcej, tylko rajskim ogrodem.
I przez pewien czas tym właśnie była dla Europejczyków Afryka. Rajem.
Przypomniałam sobie o tej opowieści tydzień po nadejściu listu. Wyjechałam już wtedy z Londynu – miasta, które teraz nazywam domem – aby wrócić śladem tego listu do miejsca, skąd nadszedł, a potem jeszcze dalej. Stałam w lesie do złudzenia przypominającym ten, do którego trafili marynarze. I powróciłam pamięcią do czasów, gdy wczesnym rankiem obserwowałam moje babki, żony dziadka, wychodzące z domów i zmierzające tą samą ścieżką, na której stałam, ku swoim ogrodom. Każda w pewnej chwili odłączała się od towarzyszek i szła na własne poletko o granicy wyznaczonej przez opuszczony kopiec termitów, powalone drzewo albo pionowo sterczący głaz. Tam, wśród olbrzymich iroko, sapele i drzew kapokowych, zajmowały się zasadzonymi własną ręką guajawami, papajami i goździkowcami. Potem pełły grządki batatów i manioku, rosnących w miękkiej, ciemnej ziemi, i podlewały ananasy zaznaczające środek poletka.
Przypomniała mi się opowieść o marynarzach. Przez długi czas myślałam, że jest tylko tym. Tylko opowieścią. O tym, jak odkryli nas Europejczycy i przestaliśmy być białą plamą na mapie. Ale po wielu miesiącach od nadejścia tego listu, gdy prześledziłam jego drogę i wylądowałam miękko w zaczarowanym lesie, gdy już wysłuchałam historii zawartych w tej książce i zapisałam je dla was, powróciła do mnie ta właśnie opowieść. I uświadomiłam sobie, że tak naprawdę dotyczy czegoś innego. Że dotyczy odmiennych punktów widzenia. Marynarze nie zważali na znaki, nie potrafili dostrzec wzorca ani logiki, ponieważ różniła się od ich własnej. Do tego dochodził afrykański sposób patrzenia na sprawy; coś nieprzeniknionego, niewidzialnego, choć widocznego, oczywistego dla wtajemniczonych.
Marynarze uznali to, co zobaczyli, za dary natury i dopuścili się kradzieży z kobiecych ogrodów. Myśleli, że odnaleźli Eden, i być może istotnie go odnaleźli. Ale tego Edenu nie stworzyła dłoń Boga, lecz ręce kobiet.

List, który sprowadził mnie z powrotem do Afryki, napisał mój kuzyn Alpha. Nie rozpoznałam jego pisma na kopercie, ponieważ nigdy przedtem do mnie nie pisał. Alpha był kiedyś nauczycielem, lecz w tych odmienionych czasach zarabiał na życie, układając listy innym. Ludziom, którzy kolejno stawali przed nim, ścis¬kając kurczowo skrawki papieru z adresami krewnych z zagranicy albo wizytówki europejskich podróżnych, którzy w przypływie dobrego humoru wymienili je na życiowe nadzieje drugiego człowieka. Alpha przekazywał pozdrowienia i modlitwy o zdrowie adresata listu, odwoływał się do pamięci o zmarłych oraz informował niniejszym o położeniu nadawcy listu, destabilizacji i ciężkich doświadczeniach wojennych. Prosił o pomoc w przezwyciężeniu rozlicznych trudności. Jeśli Bóg pozwoli. Z góry dziękował.
Następnie podsuwał list klientowi do przejrzenia i podpisania. Klient kiwał głową, udając zrozumienie. I u dołu wpisywał, drżącą ręką i ze zmarszczonym czołem, litera po literze własne nazwisko, którego nauczył się na pamięć. Albo wciskał kciuk w poduszeczkę do tuszu i zostawiał odcisk palca, podobny do fioletowego kwiatu.
Ten mój list napisano na kartce papieru wyrwanej ze szkolnego zeszytu. Bez skreśleń i błędów ortograficznych, co wskazywało, że został najpierw naszkicowany na brudno, później zaś starannie przepisany. U dołu strony widniał podpis Alphy. Alpha Kholifa, bez zawijasów, proste, wyraźne stwierdzenie faktu. Użył nazwiska dziadka, brzmiącego tak samo jak moje, więc nie mogło być mowy o pomyłce. Zauważyłam również, dopiero po przeczytaniu listu, brak adresu skrytki pocztowej. Rozmyślnie pozbawił mnie możliwości przesłania gotowych wymówek, załączenia czeku wzdętego od zer napęczniałych z poczucia winy.
W liście nie było żadnej prośby ani żądania. Składał się właściwie z dwóch krótkich zdań.
„Plantacja kawy w Rofathane należy do Ciebie. Ciągle jest”.
O yi di. W naszym języku: nadal jest. Alpha napisał do mnie po angielsku, ale jego słowa, wrażliwość były afrykańskie. W naszym kraju ktoś mógł zapytać kogoś o zdrowie innej osoby. Wówczas zagadnięty, chcąc przekazać, że osoba ta niezbyt dobrze się miewa i potrzebuje boskiej albo ludzkiej opieki, mógł odpowiedzieć: O yi di. On ciągle jest. Ona jest. Plantacja kawy należy do ciebie. Nadal tam jest.
Nie prosił mnie, żebym wróciła. Zażądał tego.
List kończył się w konwencjonalny sposób. Alpha pytał o mojego męża, którego spotkał tylko raz, wtedy gdy tam wróciliśmy. Zabraliśmy dzieci, aby je zobaczyli i podziwiali członkowie rodziny i znajomi, choć one – to znaczy dzieci – były wtedy za małe, żeby cokolwiek zapamiętać. Przypominam sobie, jak ciotki nazywały mojego męża Pierwszym Portugalczykiem, czyli potno, co w języku mego ludu oznaczało każdego Europejczyka. Po tych marynarzach, którzy dopłynęli do lądu i wciąż powracali. Nadali krajowi nazwę. Ustawili słupy graniczne. Wychowali brązowoskórych Pedrów i Marie. I znikali, pozostawiając na pamiątkę rozproszone słowa. Oporto. Porto. Porto. Koniuszek języka napierał na tył zębów, wydając miękki dźwięk. Z biegiem czasu słowo dopasowało się do kształtu afrykańskich ust. Nie miało znaczenia dla nich – moich ciotek – że mój mąż był, ściśle rzecz biorąc, Szkotem.
Następnego ranka po nadejściu listu obudziłam się z uczuciem, które w pierwszej chwili pomyliłam z erotycznym dreszczem. A to była obawa, lęk przed czekającym mnie przedsięwzięciem. Co roku, od lat, zapowiadałam ciotce Serah, że wracam do domu. A ciotka Serah co roku odpowiadała, że powinnam zaczekać. „Przyjedź na Boże Narodzenie. Kiedy już sprawy się ułożą”. Wiedziałam, że dostatecznie długo to odkładałam. Siedząc przed telewizorem, oglądałam na ekranie obrazki z mojego poranionego, spływającego krwią kraju. Spalona fasada domu towarowego, w którym kupowaliśmy w sobotę lody o smaku mango. Zwłoki wyrzucane przez przypływ na plażę, na której w niedziele urządzaliśmy pikniki, a ja pluskałam się godzinami w tych samych falach. Ojciec z dwoma synami uchylający się przed kulami snajpera na ulicy, którą przemierzałam w każdy poniedziałek rano, jadąc do szkoły. Ogłoszono pokój, a mimo to do końca wojny było daleko. Zupełnie jakby człowiek obserwował z pewnej odległości znajomych, napadniętych przez złodziei na
ulicy. A później patrzył, jak się zataczają, wciąż oszołomieni, wyciągając ręce, szukając po omacku rozrzuconych drobiazgów. Albo, zamarli ze zgrozy, rozglądają się pełni zdziwienia, usiłując znaleźć pokrzepienie w twarzach nieznajomych.
Co byście wtedy zrobili? Podeszlibyście do nich.
Usiadłam, potrząsnęłam za ramię męża – mojego portugalsko-szkockiego męża – i oznajmiłam mu, że wyjeżdżam na pewien czas.
I oto stałam w lesie pośród kobiecych ogrodów, wspominają moje babki. Za drzewami czekały na mnie ich córki. Cztery ciotki. Asana, córka Ya Naminy, najstarszej żony dziadka: przepyszna wyniosłość spływała niczym nurt rzeki z żył matki przez żyły córki. Łagodna Mary, od której niemądre dzieciaki uciekały w popłochu, a która zaplatała mi włosy, dbała o mnie jak o własne dziecko i opowiadała o morzu i gwiazdach. Hawa o tym samym wyrazie twarzy, jaki zapamiętałam z dzieciństwa – przepowiedzianego rozczarowania. Ani śladu powitalnego uśmiechu. Cała ona. No i Serah, rodzona siostra mojego ojca, która przemawiała do mnie inaczej niż wszyscy dorośli – tak jakbym mogła kiedyś stać się jej równa.
To właśnie ich obecność wypełniła tło mojego dzieciństwa. Nie tylko moich jedynych ciotek, bynajmniej, ale raczej moich pozbawionych mężów ciotek. Asany, wdowy. Mary, starej panny. Serah, rozwódki. Los męża Hawy, nigdy do końca niewyjaśniony, pozostał swoistą tajemnicą. Słyszałam już wcześniej ich opowieści, choć nie pamiętałam, od kogo i kiedy. W dzieciństwie spędzałam wieczory w domu, odrabiając lekcje albo próbując ustawić obraz czarno-białego telewizora; jako nastolatka wylegiwałam się w swoim pokoju, bawiąc się żółtym radiem tranzystorowym i czekając na ulubione piosenki. Nie mając mężczyzn, którymi mogłyby się zajmować, owe cztery ciotki często odwiedzały dom mojego ojca, dopóki nie podjął cyklu umówionych spotkań za granicą, ja zaś nie podążyłam jego śladem na studia.
Wracając, rozmyślałam o moich ciotkach i o tych wszystkich sprawach, o których nigdy się nie mówiło. I zobaczyłam je takimi, jakimi są, lustrzane odbicie rzeczy, o których się nie mówi: były to rzeczy, o które się nie pyta.
Zebrane tu opowieści należą do ciotek, choć teraz należą również do mnie, podarowane mi, bym z nimi zrobiła, co zechcę. Tak samo jak podarowały mi plantację kawy swojego ojca. Historie, które zaczęły się w jednym miejscu, a skończyły w innym. Wygładzone i oszlifowane niezliczonymi powtórzeniami w nowych wersjach niczym kamyki w strumieniu. Dlatego pomyślałam później, że może ciotki to od dawna planowały i długo czekały, żeby mi te historie opowiedzieć.
Tamtego dnia oddaliłam się od oczekujących kobiet i weszłam między drzewa, zmierzając ku wodzie: tej samej rzece, która dalej okrążała domy, tak że wioska leżała w jej objęciach jak kobieta otoczona ramieniem mężczyzny. Po obu stronach ścieżki słały się cienie. Ostre źdźbła traw drapały mnie po gołych kostkach. Gąsienica opuściła się na niewidzialnej nitce i zawirowała przed moją twarzą, jakby chciała mi się przyjrzeć pod różnymi kątami, zanim ponownie podjedzie w górę. Pęd jakiejś rośliny pomazał mi twarz czymś lepkim i nieznanym. Przystanęłam przed wysokim drzewem o woskowatych, eliptycznych liściach, aby wytrzeć policzek. Z gałęzi zwisały setki uśpionych nietoperzy, podobnych do niemowląt w powijakach. Gdy się im przyglądałam, jeden z nich się poruszył, rozwinął skrzydło i otulił ciało jeszcze ciaśniej. Przez chwilę zerkało na mnie z ciemności pojedyncze oko.
Tu i ówdzie na tle zieleni kołysały się szkarłatne jagody. Sięgnęłam po nie przez siatkę pajęczyn, uważając na jadowite drzewne mrówki, i zerwałam dwie. Wcisnęłam paznokieć w miąższ i uniosłam owoc ku nozdrzom. To była kawa. Zaginiony gaj. A niegdyś rozpościerał się tam nieprzebyty gąszcz.
I na chwilę znalazłam się w miejscu, które nie było zakorzenione w przeszłości ani w teraźniejszości; ani realne, ani nierealne. Rothoron – tak nazywały je moje ciotki. Może i wy tam zajrzeliście, kimkolwiek jesteście i gdziekolwiek czytacie te słowa. Rothoron, cienki jak pajęczyna most, zawieszony między snem a czuwaniem.
W tym miejscu, przez krótką chwilę, słyszałam je. Tak mi się wydaje. Dziecięcy śmiech, przekorny i pełen tryumfu, wieńczący chwalebne zwycięstwo nad przyjaciółką. Odgłos stóp, bosych, afrykańskich, płaskich stóp, człapiących po ziemi. Monotonny śpiew – nucenie kobiet przy pracy. Ale może było to tylko nawoływanie żurawia przelatującego gdzieś nad moją głową, łopotanie skrzydeł i brzęczenie leśnych owadów. Stałam nieruchomo, nadstawiając uszy na dźwięk ich głosów, lecz dzieliło nas zbyt wiele lat, zbyt gruba warstwa czasu.
Przemierzałam zniszczoną kawową plantację, wówczas już należącą do mnie. Nie w sensie prawnym, nie z tytułu spadku. Prawo zwyczajowe uznałoby ją zapewne za własność Alphy, syna Asany. Mogła jednak należeć do mnie, gdybym tylko zechciała, po prostu dlatego, że byłam jedyną i ostatnią osobą, która miała możliwość coś z nią zrobić.
Nad rzeką, pod okiem samotnego zimorodka, chlapała się grupka chłopców. Na mój widok przerwali zabawę, by odprowadzić mnie spojrzeniami. Ich twarze przybrały poważny wyraz, wydęte przez kwashiorkor brzuchy przywodziły na myśl pompatycznych staruszków; dziarsko wciągali powietrze nozdrzami oklejonymi skorupą smarków. Uśmiechnęłam się. A oni spontanicznie odwzajemnili uśmiech, odsłaniając rzędy nieskazitelnie białych zębów. Jeden z chłopców wspierał się na ramieniu brata, jego oczy przypominały odpoczywające półksiężyce, a chrząstka w małżowinie ucha układała się tak samo, jak u mojego syna. Pochyliłam się i ucałowałam to miejsce, gdy leżał przytulony do siostry, zanim wyszłam wcześnie rano.
A później, w domu dziadka, otwierałam okiennice wyżłobione w subtelne wzory przez korniki. Zaprawa na parapecie łuszczyła się jak wyschnięta skóra. Glina pod spodem była miękka, o czerwonawym odcieniu. W pustym pokoju stał poskręcany metalowy szkielet czegoś, co niegdyś było łożem z baldachimem. Przypomniałam sobie te czasy, kiedy jeszcze żył mój dziadek, a ja jako dziecko przyjeżdżałam z wizytą z miasta na wybrzeżu, gdzie pracował mój ojciec. Siedziałam oszołomiona i zastraszona, dopóki ktoś – babcia albo ciocia – nie wybawił mnie i nie uniósł gdzieś daleko. Chodziło tylko o to, że mój ojciec osiągnął największy sukces, choć był jedynie najmłodszym synem młodszej żony i dzięki temu dziadek raczył łaskawie tolerować moją obecność.
W kącie stały niegdyś kufry, od najmniejszego do największego. Teraz już ich nie było. Przelotnie wyobraziłam sobie skarby, które mogłam w nich znaleźć. Strzępki spłowiałej tkaniny w kolorze indygo. Haftowane koszule nocne, chrzęszczące od staroświeckiego krochmalu. Listy pisane na cienkim pergaminie. Pamiętniki w skórzanych oprawach. Okruchy pamięci, ujęte w słowa. Ale nie. Tutaj bowiem przeszłość przechowuje się w zapachu ziarnka kawy, ludzka historia uchwycona jest w kształcie małżowiny ucha, a najcenniejsze wspomnienia pozostają ukryte w najbezpieczniejszym miejscu. Bezpiecznym od ognia, powodzi i wojny. W opowieściach. Zapamiętywanych do czasu, gdy będą gotowe do przekazania. A może po prostu gotowe do wysłuchania.
I zajmują się tym kobiety – ochroną opowieści, jak pielęgnowaniem ogrodów. Kiedy w myślach wychodzę im naprzeciw, moim ciotkom, których sylwetki rysują się w srebrzystym świetle wczesnego zmierzchu, wspominam kobiety wracające do domu po zapadnięciu zmroku z poletek rozrzuconych między drzewami.
I zastanawiam się, co by pomyśleli, przybywszy tutaj, nieszczęśni amatorzy porto. O najwspanialszym darze, jaki ten las miał do zaoferowania – świeżej kawie.

d12s0fz
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d12s0fz

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj