Upłynęło zaledwie pół godziny, odkąd ktoś – chyba Robyn – powiedział, że powinniśmy to wszystko zapisać, i zaledwie dwadzieścia dziewięć minut, odkąd wybrano do tego mnie. I od tych dwudziestu dziewięciu minut wszyscy nade mną stoją i wpatrują się w pustą kartkę, wykrzykując różne pomysły i rady. Ludzie, odczepcie się! W ten sposób nigdy nic nie napiszę. Nie mam pojęcia, od czego zacząć, a w takim hałasie nie potrafi ę się skupić. Nie jestem pewna, czy będę w stanie to napisać. Równie dobrze mogę od razu się do tego przyznać. Wiem, dlaczego mnie wybrali – bo podobno piszę najlepiej z nas wszystkich – ale tu chodzi o coś więcej niż o samą umiejętność pisania. Mogą się pojawić pewne drobne problemy. Takie drobne problemy jak uczucia, emocje. Ale do nich dojdziemy później. Być może. Poczekamy i zobaczymy. Jest tylko jeden sposób, żeby to zrobić: opowiedzieć wszystko po kolei, w porządku chronologicznym. Wiem, że spisanie tych wydarzeń jest dla nas ważne. Właśnie dlatego tak bardzo się ucieszyliśmy, kiedy Robyn
wpadła na ten pomysł. To bardzo, bardzo ważne. Utrwalenie tego, co zrobiliśmy – słowami, na papierze – będzie naszym sposobem na udowodnienie sobie, że coś znaczymy, że odegraliśmy jakąś rolę. Że nasze działania coś zmieniły. Nie wiem, jak dużo, ale coś na pewno. Spisanie tego to szansa, że zostaniemy zapamiętani. A przysięgam na Boga, że to dla nas ważna sprawa. Nie chcemy skończyć jako sterta martwych białych kości, niezauważeni, nieznani i – co najgorsze – ze świadomością, że nikt się nie dowie o ryzyku, jakie podjęliśmy, ani tego nie doceni. Myśląc o tym wszystkim, dochodzę do wniosku, że powinnam to napisać jak książkę historyczną, bardzo poważnym językiem, bardzo oficjalnym. Ale nie potrafię. Każdy ma własny styl, a mój wygląda właśnie tak. Jeśli nie przypadnie im do gustu, będą musieli znaleźć kogoś innego. Dobra, lepiej wezmę się do roboty. Wszystko zaczęło się od tego, że po świętach Bożego Narodzenia ja i Corrie nabrałyśmy ochoty, żeby spędzić kilka dni na łonie natury, w dziczy. Tak po prostu:
„Hej, co powiesz na…?”. Biwakowałyśmy dość często, od dziecka, brałyśmy motory obładowane sprzętem i jechałyśmy nad rzekę. Spałyśmy pod gwiazdami, a w zimne noce rozpościerałyśmy kawałek brezentu między dwoma drzewami. Nie była to więc żadna nowość. Czasami dołączała do nas trzecia przyjaciółka, zazwyczaj Robyn albo Fi. Żadnych chłopaków. W tym wieku myślisz, że chłopaki mają tyle osobowości co wieszak na ubrania, i wcale ich nie zauważasz. A potem dorastasz. No więc kilka tygodni temu, choć teraz trudno mi w to uwierzyć, leżałyśmy przed telewizorem, oglądałyśmy jakiś chłam i rozmawiałyśmy o feriach.
– Od wieków nie byłyśmy nad rzeką – powiedziała Corrie. – Wybierzmy się tam.
– Dobra. Hej, zapytajmy tatę, czy pożyczy nam land-rovera.
– Dobra. Hej, zapytajmy Kevina i Homera, czy nie chcieliby się przyłączyć.
– Jasne, chłopaki! Ale rodzice nigdy nam nie pozwolą.
– A ja myślę, że pozwolą. Warto spróbować.
– Dobra. Hej, jeśli dostaniemy land-rovera, pojedźmy dalej niż zwykle. Super byłoby dotrzeć aż do Krawca i do Piekła, nie?
– Jasne, zapytajmy.
Krawiec, a właściwie Szew Krawca, to długie pasmo górskie, grań, która biegnie prosto jak strzelił od Mount Martin do Wombegonoo. Jest skalista, a miejscami bardzo wąska i stroma, ale da się po niej iść i rośnie tam trochę drzew. Widoki są fantastyczne. Można dojechać prawie na sam szczyt niedaleko Mount Martin, korzystając ze starej drogi do wyrębu, która tak bardzo zarosła, że trudno ją teraz znaleźć. Piekło leży po drugiej stronie Krawca. To wielki dół pełen głazów, drzew, jeżyn, zdziczałych psów, wombatów i krzaków. To prawdziwa dzicz i wcześniej nie znałam nikogo, kto by się tam zapuścił, chociaż sama dość często stałam na jej skraju i patrzyłam w dół. Przede wszystkim nie miałam pojęcia, jak się tam dostać. Otaczające Piekło urwiska są niesamowite, miejscami sięgają kilkuset metrów. W dół prowadzą mniejsze urwiska zwane Szatańskimi Schodami, ale wierzcie mi, jeśli to są schody, to Wielki Mur Chiński należałoby uznać za płot. Jeżeli jednak istnieje jakaś droga do Piekła, musi biec gdzieś między tymi
urwiskami. Zawsze chciałam spróbować się tam dostać. W okolicy krążyły historie o pustelniku z Piekła, byłym mordercy, który podobno mieszkał tam od lat. Mówiono, że zabił własną żonę i dziecko. Chciałam wierzyć w jego istnienie, ale nie było to takie łatwe. Mózg ciągle zadawał mi niezręczne pytania w stylu: „Jak to możliwe, że nie skończył na szubienicy jak wszyscy mordercy w tamtych czasach?”. Mimo to historia była ciekawa i miałam nadzieję, że okaże się prawdziwa. Może nie ta część o morderstwie, ale przynajmniej ta o pustelniku. W każdym razie pomysł, żeby wyruszyć na biwak, narodził się właśnie tamtego dnia. Po prostu podjęłyśmy decyzję i od razu wzięłyśmy się do roboty. Pierwsze zadanie polegało na przekonaniu rodziców, żeby w ogóle pozwolili nam jechać. Nie chodzi o to, że nam nie ufają, ale, jak powiedział tata, była to „dość śmiała prośba”. Nie mówili nie, po prostu bardzo długo podsuwali nam inne pomysły. Chyba większość rodziców postępuje w ten sposób. Nie chcą wszczynać kłótni, więc proponują
inne rozwiązania, na które mogliby się zgodzić, i mają nadzieję, że my też się zgodzimy. „Może zamiast tego pojedziecie nad rzekę?”, „Może zamiast chłopców weźmiecie Robyn i Meriam?”, „Może po prostu pojedziecie rowerami? Albo nawet konno? Urządźcie sobie prawdziwy biwak w starym stylu. Będzie fajna zabawa”. W końcu doszliśmy do porozumienia i w zasadzie wyszło całkiem nieźle. Mogłyśmy wziąć land-rovera, z tym że tylko mnie wolno go było prowadzić, mimo że Kevin miał prawo jazdy, a ja nie. Ale tata wie, że jestem dobrym kierowcą. Mogłyśmy pojechać aż na szczyt Szwu Krawca. Mogłyśmy zaprosić chłopców, ale musiało być więcej osób: co najmniej sześć, ale nie więcej niż osiem. To dlatego, że według mamy i taty w większej grupie istnieje mniejsze ryzyko orgii. Nie żeby podali taki właśnie powód – twierdzili, że chodzi o bezpieczeństwo – ale za dobrze ich znam. Tak, starannie napisałam ostatnie słowo – „znam” – bo nie chciałabym, żeby ktoś je pomylił ze „znałam”. Musiałyśmy obiecać, że nie zabierzemy żadnego
alkoholu ani papierosów i że chłopcy też ich nie wezmą. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego dorośli robią z dorastania taki skomplikowany proces. Oczekują, że będziesz nieustannie szukać okazji do różnych wyskoków. Czasami nawet podsuwają ci pomysły. Nie wydaje mi się, żeby w ogóle przyszło nam do głowy zabrać alkohol i fajki. Przede wszystkim to zbyt droga impreza, a po Bożym Narodzeniu wszyscy byliśmy spłukani. Ale najzabawniejsze jest to, że kiedy rodzice podejrzewali nas o jakieś grzeszki, zawsze byliśmy grzeczni, a kiedy myśleli, że jesteśmy niewinni, zazwyczaj coś knuliśmy. W końcu na liście znalazło się osiem osób, łącznie z nami dwiema. Następnego dnia wsiadłam na rower i pojechałam przez pola do domu Homera. Normalnie pojechałabym drogą, ale mama przejmowała się nowym gliniarzem, który spisywał każdego, kto się ruszał. W pierwszym tygodniu służby wlepił mandat żonie sędziego pokoju, która nie zapięła pasów. Wszyscy uważali, żeby nie wejść facetowi w drogę. […]
Przedstawiłam nasze plany.
– No jasne, piszę się – powiedział. – Wprawdzie wolałbym, żebyśmy pojechali do jakiegoś tropikalnego kurortu i popijali koktajle z parasoleczkami, ale póki co zadowolę się biwakiem.
Poszliśmy do niego na lunch, a potem poprosiliśmy jego rodziców o pozwolenie.
– Jedziemy z Ellie na parę dni do lasu – oznajmił Homer.
To był jego sposób na pytanie o pozwolenie. Jego matka w ogóle nie zareagowała, a ojciec tylko uniósł brew nad kubkiem z kawą. […]
Zatem Homer jechał z nami. Wieczorem zadzwoniła Corrie i powiedziała, że Kevin też się przyłączy.
– Nie był zbyt chętny – powiedziała. – Pewnie wolałby się wybrać na festyn. Ale zrobi to ze względu na mnie.
Po rozmowie z Corrie zadzwoniłam do Fiony i przedstawiłam jej nasze plany.
– Chcesz się z nami wybrać? – zapytałam.
– Och! – wydawała się zaskoczona, jakbym organizowała tę wycieczkę specjalnie dla niej. – Jejku. Chcesz, żebym się z wami wybrała?
Nie zadałam sobie trudu, żeby odpowiedzieć na takie pytanie.
– Jejku. – Fi była jedyną znaną mi osobą przed sześćdziesiątką, która mówiła „jejku”. – Kto jeszcze jedzie?
– Ja i Corrie. Homer i Kevin. Poza tym chcemy zaprosić Robyn i Lee.
– W takim razie bardzo chętnie. Zaczekaj chwilę, pójdę zapytać rodziców.
To było długie oczekiwanie. W końcu wróciła z całą serią pytań. Przekazywała moje odpowiedzi mamie albo tacie, albo im obojgu. Mniej więcej po dziesięciu minutach takiego przekazywania rozpoczęła się następna długa rozmowa. Potem Fi znowu podniosła
słuchawkę.
– Robią problemy – westchnęła. – Myślę, że się uda, ale moja mama chce zadzwonić do twojej, żeby się upewnić. Sorry.
– W porządku. Postawię przy tobie znak zapytania i pogadamy w weekend, dobra?
Odłożyłam słuchawkę. Coraz trudniej rozmawiało mi się przez telefon, bo w pokoju ryczał telewizor. Mama nastawiła go za głośno – żeby słyszeć wiadomości w kuchni. […]
Poszłam do gabinetu taty i zadzwoniłam do Lee. Minęło sporo czasu, zanim udało mi się wyjaśnić jego mamie, że chcę rozmawiać z jej synem. Jej angielszczyzna pozostawiała wiele do życzenia. Lee dziwnie się zachowywał, kiedy podszedł do telefonu, był wręcz podejrzliwy. Na wszystko, co mówiłam, reagował powoli, jakby analizował każde słowo.
– Mam grać koncert z okazji Dnia Pamięci – powiedział, kiedy podałam termin.
Nastąpiła cisza, którą w końcu przerwałam.
– No więc jak? Jedziesz z nami?
Wtedy się roześmiał.
– Zapowiada się lepsza zabawa niż na koncercie.
Kiedy powiedziałam, że chcę zaprosić Lee, Corrie się zdziwiła. W szkole w zasadzie się z nim nie zadawałyśmy. Sprawiał wrażenie poważnego gościa, bardzo pochłoniętego muzyką, ale mimo to uznałam, że jest interesujący. Nagle zdałam sobie sprawę, że niedługo skończymy szkołę, a nie chciałam jej opuszczać, nie poznawszy takich ludzi jak Lee. Mieliśmy w klasie osoby, które nie zdążyły jeszcze poznać imion niektórych uczniów! A przecież chodziliśmy do takiej małej szkoły. Niektórzy budzili we mnie ogromną ciekawość, a im bardziej się różnili od tych, z którymi
się kumplowałam, tym ciekawość była większa.
– No więc jak? – zapytałam.
Nastąpiła kolejna długa chwila milczenia. W ciszy czuję się niezręcznie, więc mówiłam dalej:
– Mam zapytać twoich rodziców?
– Nie, nie. Ja z nimi porozmawiam. Jasne, jadę z wami.
– Nie wydajesz się zachwycony.
– Hej, jestem zachwycony! Po prostu będę musiał pokonać kilka problemów. Ale plan brzmi super, jadę z wami. Co mam zabrać? Na końcu zadzwoniłam do Robyn.
– Och, Ellie – jęknęła – byłoby świetnie! Ale rodzice nigdy mi nie pozwolą.
– Daj spokój, Robyn, bądź twarda. Przyciśnij ich.
Westchnęła.
– Och, Ellie, nie znasz moich rodziców.
– Tak czy siak, zapytaj ich. Zaczekam.
– Dobra.
Kilka minut później rozległ się trzask podnoszonej słuchawki,
więc zapytałam:
– No i? Urobiłaś ich?
Niestety, okazało się, że słuchawkę podniósł pan Mathers.
– Nie, Ellie, nie urobiła nas.
– O, pan Mathers! – Było mi głupio, ale i wesoło, bo wiedziałam, że owinę sobie pana Mathersa wokół palca.
– No więc o co chodzi z tym biwakiem, Ellie?
– Pomyśleliśmy, że najwyższa pora wykazać się niezależnością, inicjatywą i innymi fajnymi cechami. Chcemy kilka dni połazić po lesie wzdłuż Szwu Krawca. Uciec od wyuzdania i grzechów Wirrawee do czystego i zdrowego górskiego powietrza.
– Hmmm. Bez dorosłych?
– Och, panie Mathers, serdecznie pana zapraszamy, pod warunkiem że nie ukończył pan trzydziestu lat.
– To dyskryminacja, Ellie.
Żartowaliśmy sobie z pięć minut, a później pan Mathers spoważniał.
– Widzisz, Ellie, po prostu uważamy, że jesteście trochę zbyt młodzi na samotne jeżdżenie po lesie.
– Panie Mathers, co pan robił, kiedy był pan w naszym wieku?
Roześmiał się.
– Dobra, punkt dla ciebie.
[…] Robyn zadzwoniła następnego dnia wieczorem i powiedziała, że umowa stoi. Była ucieszona i nie mogła się doczekać. Miała za sobą długą rozmowę z rodzicami – powiedziała, że jeszcze nigdy tak dobrze im się nie gadało. Po raz pierwszy pozwolili jej na taką wyprawę, więc bardzo jej zależało, żeby wyjazd wypalił.
– Och, Ellie, mam nadzieję, że nie będzie żadnych wpadek – powtarzała.
Najzabawniejsze było to, że jeśli istnieją rodzice, którzy mają córkę godną pełnego zaufania, są nimi właśnie państwo Mathers, ale oni najwyraźniej jeszcze tego nie zauważyli. Największym problemem, jaki kiedykolwiek mogła im sprawić, było chyba spóźnienie się do kościoła. A i to pewnie dlatego, że pomagała jakiemuś skautowi przejść na drugą stronę ulicy. Sprawa wyglądała całkiem nieźle. W sobotę rano pojechałam z mamą na zakupy i spotkałyśmy Fi z jej mamą. Dwie mamy odbyły długą poważną rozmowę, a ja i Fi gapiłyśmy się przez okno sklepu ogrodniczego i próbowałyśmy coś podsłuchać. Mama skupiła się na zapewnieniach. „To bardzo rozsądne dzieci – usłyszałam.
– Bardzo rozsądne”. Na szczęście nie wspomniała o ostatnim popisie Homera: niedawno przyłapano go na tym, że wylewał w poprzek drogi strużkę rozpuszczalnika, a kiedy zbliżał się jakiś samochód, podpalał ją, przycupnięty w swojej kryjówce. Zanim go nakryto, zrobił ten numer sześć razy. Nie wyobrażam sobie szoku, jakiego doznawali kierowcy tych samochodów. Tak czy siak, cokolwiek mama powiedziała mamie Fi, jej słowa okazały się skuteczne i ostatecznie mogłam skreślić znak zapytania przy nazwisku Fi. Nasza lista skurczyła się do siedmiu osób, ale wszystkie były zdecydowane, a my cieszyłyśmy się z ich towarzystwa. Właściwie cieszyłyśmy się z tego, że jedziemy my dwie, a pozostała piątka była dobrym dodatkiem. Spróbuję opisać ich takimi, jacy wtedy byli – albo jacy mi się wydawali, bo oczywiście od tamtego czasu trochę się zmienili, podobnie jak mój stosunek do nich. Na przykład zawsze uważałam Robyn za osobę dość cichą i poważną. Co roku dostawała świadectwo z wyróżnieniem i była bardzo wierząca, ale wiedziałam,
że ma w sobie coś jeszcze. Lubiła wygrywać. Było to widać na boisku. Grałyśmy w jednej drużynie netballu i szczerze mówiąc, niektóre jej zachowania wprawiały mnie w zakłopotanie. Na przykład jej determinacja. Kiedy zaczynał się mecz, Robyn przeobrażała się w rozpędzony helikopter: atakowała i pędziła po boisku, taranując wszystkich po drodze, jakby to było konieczne. Jeśli trafi ł się słaby sędzia, Robyn potrafiła narobić w ciągu jednego meczu tyle samo szkód co śmigłowiec bojowy. Ale kiedy gra dobiegała końca, spokojnie ściskała przeciwnikom dłonie, dziękowała im za „dobry mecz” i wracała do swojego normalnego Ja. Dziwne. Robyn jest drobna, ale silna, umięśniona i świetnie utrzymuje równowagę. Bez wysiłku śmiga po boisku, po którym reszta z nas wlecze się jak w błocie. Powinnam jednak wykluczyć z tej reszty Fi, która też jest lekka i pełna wdzięku. Fi zawsze była dla mnie kimś w rodzaju bohaterki, kimś, kto wydawał mi się zasługującym na podziw ideałem. Kiedy zrobiła coś złego, mówiłam: „Fi! Nie rób tego!
Jesteś moim wzorem!”. Uwielbiam jej piękną gładką skórę. Ma to, co moja mama nazywa „delikatnymi rysami twarzy”. Wygląda tak, jakby nigdy w życiu nie zaznała ciężkiej pracy, jakby nigdy się nie opalała i nie ubrudziła sobie rąk – co zresztą było prawdą, bo w przeciwieństwie do nas, wieśniaków, mieszkała w mieście i zamiast kąpać owce albo znakować jagnięta, grała na pianinie. Jej rodzice są prawnikami. Za to Kevin to typowy mieszkaniec wsi. Jest od nas starszy, ale to chłopak Corrie, więc musiał z nami jechać, bo w przeciwnym razie moja przyjaciółka od razu straciłaby zainteresowanie wyprawą. Pierwszą rzeczą, jaką zauważało się u Kevina, były jego strasznie szerokie usta. Drugą wielkość rąk. Były ogromne jak kielnie. Kevin słynął z wybujałego ego i lubił być podziwiany, w związku z czym często działał mi na nerwy, ale mimo to uważałam go za najlepszą rzecz, jaka przydarzyła się Corrie, bo zanim moja przyjaciółka zaczęła z nim chodzić, była zbyt cicha i nikt nie zwracał na nią uwagi. Często ze sobą rozmawiali
w szkole, a potem zaczęła mi mówić, jaki to z niego wrażliwy i troskliwy facet. Chociaż osobiście nie byłam w stanie tego dostrzec, widziałam, że dzięki niemu zaczęła nabierać pewności siebie, i to mi się spodobało. Zawsze wyobrażałam sobie Kevina za dwadzieścia lat jako przewodniczącego
Komitetu Organizacyjnego Festynu Wirrawee, który w soboty grywa w krykieta w klubie, nawija o wysokich cenach jagnięciny i wychowuje trójkę dzieci – być może z Corrie. Właśnie do takiego świata byliśmy przyzwyczajeni. Tak naprawdę nigdy nie przypuszczaliśmy, że cokolwiek mogłoby się zmienić. Lee mieszkał w mieście, podobnie jak Fi. „Lee i Fi z Wirrawee” – śpiewaliśmy. Na tym jednak kończyły się ich wspólne cechy. Lee był tak śniady, jak Fi blada. Miał czarne krótko przystrzyżone włosy, ciemnobrązowe inteligentne oczy i przyjemny miękki głos przycinający końcówki niektórych wyrazów. Jego ojciec był Tajlandczykiem, a matka Wietnamką. Prowadzili orientalną restaurację. I to całkiem dobrą. Często tam chodziliśmy. Lee był świetny z muzyki i sztuki. W zasadzie w ogóle świetnie sobie radził, ale potrafi ł być bardzo wkurzający, kiedy coś nie szło po jego myśli. Zamykał się wtedy w sobie i nie odzywał do nikogo przez wiele dni. I wreszcie Homer, mój sąsiad. Homer był szalony, lubił szokować. Nie obchodziło go, co
pomyślą ludzie. Nigdy nie zapomnę, jak pewnego razu, jeszcze jako dziecko, wpadłam do niego na lunch. Pani Yannos próbowała zmusić Homera do zjedzenia brukselki. Ostro się pokłócili i na koniec Homer rzucił tą brukselką w swoją mamę. Jedna trafiła ją w czoło, i to dosyć mocno. Zamurowało mnie. Nigdy czegoś podobnego nie widziałam. Gdybym spróbowała tego w domu, przykuliby mnie do traktora i przeciągnęli po polu. W ósmej klasie Homer codziennie namawiał co bardziej stukniętych kumpli na grę zwaną grecką ruletką. Polegała ona na tym, że w porze lunchu szukało się pomieszczenia oddalonego od wzroku nauczycieli, a potem po kolei waliło się głową w szybę w oknie. Gracze robili to, póki nie rozległ się dzwonek albo nie pękła szyba – w zależności od tego, co nastąpiło wcześniej. Jeśli to twoja głowa stłukła szybę, musiałeś zapłacić za nową (ty albo twoi rodzice). Grając w grecką ruletkę, zbito wiele okien, zanim nauczyciele w końcu się połapali, o co chodzi. Homer zawsze pakował się w kłopoty. Następną z jego
ulubionych rozrywek było obserwowanie robotników, którzy wchodzili na dach szkoły, żeby zatkać dziury, zdjąć zabłąkane piłki albo wymienić rynny. Homer czekał, aż bezpiecznie dotrą na górę i skupią się na pracy, i wtedy przypuszczał atak. Pół godziny później na dachu rozlegały się wrzaski i wołanie: „Pomocy! Ściągnijcie nas stąd! Niech to szlag, jakiś pacan buchnął nam drabinę!”. W dzieciństwie Homer był dość niski, ale w ciągu kilku ostatnich lat nadrobił zaległości i sporo podrósł, stając się jednym z najwyższych kolesi w szkole. Inni ciągle go namawiali na grę w nogę, ale on nie znosił większości dyscyplin sportowych i za nic nie chciał kopać piłki. Lubił polować i często dzwonił do moich rodziców, pytając, czy może do nas wpaść razem z bratem i ustrzelić kilka królików. Poza tym lubił pływać. I słuchać muzyki – czasami dosyć dziwnej. Kiedy byliśmy mali, spędzałam z Homerem każdą wolną chwilę i nadal jesteśmy sobie bliscy. Właśnie tak wyglądała Słynna Piątka. Razem ze mną i z Corrie miałyśmy Tajemniczą
Siódemkę. Ha! Powieści Enid Mary Blyton mają jednak niewielki związek z tym, co nas spotkało. Nie przychodzi mi do głowy żadna książka, która byłaby w stanie opisać nasze losy. Ani żaden film. W ciągu kilku ostatnich tygodni każdy z nas musiał na nowo napisać scenariusz własnego życia. Dużo się nauczyliśmy i musieliśmy zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi i co się liczy – co się liczy naprawdę. Nie było lekko. Zamierzaliśmy wyruszyć z samego rana, o ósmej. Około dziesiątej byliśmy już prawie gotowi. O dziesiątej trzydzieści mieliśmy za sobą jakieś cztery kilometry i zaczynaliśmy wspinaczkę na Szew Krawca. Na szlaku od dawna nikogo nie było. Kiedy dotarliśmy na szczyt, było mniej więcej wpół do trzeciej. Przez kilka ostatnich kilometrów Fi jechała z nami, ale wszyscy z ulgą wysiedliśmy z land-rovera i rozprostowaliśmy kości. Dotarliśmy na południową stronę pagórka, niedaleko Mount Martin. Tam kończył się szlak dla samochodów – dalej mogliśmy iść tylko piechotą. Ale póki co łaziliśmy i podziwialiśmy widoki.
Po jednej stronie widać było ocean: piękną Zatokę Szewca, jedno z moich ulubionych miejsc, a według taty jeden z największych naturalnych portów na świecie, sporadycznie wykorzystywany przez kutry albo jachty. Był zbyt oddalony od miasta, żeby panował w nim większy ruch. Tym razem dostrzegliśmy jednak dwa statki. Jeden z nich wyglądał jak wielki trauler. Woda wydawała się błękitna jak królewska krew: głęboka, ciemna i spokojna. Po przeciwległej stronie Szew Krawca biegł aż na szczyt Mount Martin – ostry, prosty grzbiet i nagie czarne skały tworzące cienką linię, jakby wieki temu chirurg zrobił tam olbrzymie nacięcie. Inny widok rozciągał się po stronie, z której przyjechaliśmy. Szlak był niewidoczny pod baldachimem z drzew i pnączy. W oddali widać było pola wokół Wirrawee upstrzone domami i skupiskami drzew oraz leniwą rzekę Wirrawee, która powoli przez nie płynęła. A po drugiej stronie było Piekło.
[…] Szatańskie Schody to ogromne bloki granitu, które wyglądają, jakby jakiś pijany olbrzym w epoce kamienia wrzucił je tam na oślep, od najmniejszego do największego. Nie porastają ich żadne rośliny: są bezkompromisowo nagie. Im dłużej im się przyglądałam, tym mniej realny wydawał mi się własny plan, co jednak nie powstrzymało mnie od wygłoszenia płomiennej przemowy zagrzewającej do walki. – Słuchajcie, nie wiem, czy to możliwe, ale mnóstwo ludzi w Wirrawee twierdzi, że tak. Jeśli wierzyć ich opowieściom, przez lata mieszkał tu stary były morderca zwany pustelnikiem z Piekła. Jeśli udało się jakiemuś emerytowi, my też damy radę. Myślę, że powinniśmy spróbować. Poczujmy się jak komandosi i do ataku.
[...] Rozdzieliliśmy jedzenie, bardzo starannie wybrane przeze mnie i Corrie. Uzbierała się tego cała masa, ale było nas siedmioro i zamierzaliśmy wyruszyć na pięć dni. Mimo usilnych starań nie udało nam się jednak zabrać wszystkiego. Najwięcej problemów stwarzały produkty wypukłe. W końcu musieliśmy podjąć kilka trudnych decyzji, wybierając między pełnoziarnistymi herbatnikami Vita Brits i piankami marshmallow, chlebem pita i pączkami z dżemem, muesli i chipsami. Wstydzę się powiedzieć, co wybraliśmy, ale każdą decyzję usprawiedliwiliśmy tym, że pewnie i tak nie oddalimy się zbytnio od samochodu, więc zawsze będzie można wrócić po resztę. Około piątej ruszyliśmy z plecakami przypominającymi olbrzymie narośla na plecach.