1
Faktycznie, nigdy nie zapomnę tamtego poranka w końcu czerwca, kiedy nagle znalazłem się na szosie numer 19. Tak daleko na północy jeszcze dotąd nie byłem. Z większością zdążyłem się pożegnać, nikomu natomiast nie powiedziałem "Dzień dobry˙".
Otaczały mnie mroczne góry i wąskie spłachetki pól, a pionowe strugi deszczu z nisko zawieszonego nieba chłostały asfalt. Mokłem na tej bezlitosnej ulewie, mokła też wielka waliza i moje długie, szczupłe palce, które zawsze stanowiły przedmiot szczególnej uwagi kobiet; cóż, dłonie mam pokryte bliznami, a te źle znoszą deszcz oraz innego rodzaju wilgoć. Tak więc pewnego czerwcowego poranka w epoce rozumu znalazłem się na północnonorweskim pustkowiu, gdzie jedynym dostrzegalnym znakiem życia były białe, ruchome plamki na zboczach gór; przypuszczalnie samotne, zagubione owce albo może ostatnie płaty śniegu, topniejące w deszczu, by się zamienić w potok.
Wtedy to usłyszałem muzykę - trzeba trafu, że właśnie ja. Napływała ku mnie przez pola i lasy. Z początku myślałem, że to tylko wiatr wprawia w drżenie krople, wywołując u deszczu gęsią skórkę... ale to była muzyka; do tego zapowiadała wielkie emocje. Nie ruszyłem się z miejsca - z powodu palców, walizy i niedoskonałego zmysłu orientacji w terenie. Zza zakrętu wychynęła orkiestra, pełna orkiestra dęta w niebieskich uniformach, przezroczystych płaszczach od deszczu i białych czapkach.
Wśród gór w czerwcowy poranek po szosie numer 19, gdzie stałem bliski mdłości, zdezorientowany i przemoczony, maszerowała orkiestra dęta. Na widok ich skromnych uniformów - marszowych smokingów - ogarnęło mnie głębokie wzruszenie; czyż sam, jako bardzo młody człowiek, nieledwie chłopaczek, nie nosiłem w tych samych okolicznościach podobnego stroju?
Owszem, tak dawno temu, że z trudem to sobie przypominam. W mojej gestii znalazły się talerze szkolnej orkiestry. Wielu uważa, że jest to zadanie proste, coś dla osób mniej uzdolnionych i niemuzykalnych. Mylą się jednak, i to bardzo. Klarnecista, na przykład, może zagrać jakiś dźwięk fałszywie i jego honor na tym nie ucierpi. Puzonista opuści takt i nie stanie się pośmiewiskiem dla całego miasta.
Kiedy się jednak nieprawidłowo uderzy w czynele, wszyscy na to zwrócą uwagę. Nieprawidłowo bowiem oznacza - w niewłaściwym momencie. Talerze to mechanizm zegarowy orkiestry dętej, jej złoty czasomierz. Tylko raz uderzyłem nieprawidłowo, pewnego siedemnastego maja, na samym środku głównej ulicy Karla Johana, ujrzawszy nagle na szczycie wysokiej ruchomej drabiny matkę z potężnym cygarem w zębach, wymachującą w moim kierunku ramionami.
Nie wytrzymałem.
Sfałszowałem; strasznie sfałszowałem, fałszowałem przez kilka minut, aż odpadły trzy guziki mego uniformu i trafiły prosto w tył głowy anemicznego flecisty z Jessenlqkki. Było to jedno z moich ostatnich uderzeń z okazji tego święta. Dlatego też z łezką w oku obserwowałem orkiestrę wyłaniającą się zza zakrętu prosto na mnie. Na czele tyłem kroczył dyrygent - buławą i potężnymi ramionami, zda się, rozgarniał strumienie deszczu. Porywający widok.
Niemniej także komiczny, gdyby mnie kto pytał. Gdy zaś członkowie i członkinie orkiestry, chłopcy i dziewczęta, zauważyli mnie w strugach ulewy, z rozdziawioną gębą, "Variant on an american hymne" załamał się kompletnie i wiele osób o mało nie poupadało, potykając się o nogi sąsiadów. W ich oczach musiałem wyglądać komicznie. Określenie "porywająco" byłoby tu przesadą.
Dyrygent, jako że kroczył tyłem, zobaczył mnie ostatni. Próbował w tej sytuacji, na ile potrafił - jak to się mówi - zewrzeć szeregi, ale nie bardzo mu się udało. Z gry (orkiestry) wypadły koncentracja i rytm, toteż wnet pojął, że coś się dzieje za jego plecami. Taki to już ciężki los tych, którzy wybierają ten sposób poruszania się - tyłem; widzą pozostawione przez siebie ślady, ale nigdy nie wiedzą, co mają za plecami.
Tamburmajor opuścił ramiona i odwrócił się w moją stronę. Nie mogę powiedzieć, by wydawał się szczególnie rozradowany. Nikt z nas zresztą nie robił takiego wrażenia. Szczerze mówiąc, z wyglądu przypominaliśmy zmokłe kury. Jako że byłem dobrze wychowany, wyciągnąłem rękę na powitanie - zawisła samotnie w strugach deszczu. Poczułem ciężar wielu spojrzeń i ukryłem palce za walizą.
- Gdzie tutaj znajduje się Hotel? - spytałem.
Dyrygent wpatrywał się we mnie w dalszym ciągu, strząsnął z ramion wodę, jak bardzo smutny, a może wygnany pies w bezlitosnym nordlandzkim deszczu.
- Hotel... - powtórzył; zdawało się, że to proste samo w sobie słowo z trudem przechodzi mu przez gardło. Szczególny nacisk położył na pierwszą sylabę.
- Tak, szukam Hotelu - wyjaśniłem. - Czy w pobliżu jest ich więcej niż jeden?
Miał około pięćdziesięciu lat. Czterdzieści dziewięć z nich zmagazynował w policzkach. Największych, jakie kiedykolwiek widziałem; jak ciężkie torby na zakupy wisiały po obu stronach twarzy. Choć wiedziałem, że nie powinienem tak patrzyć, nie mogłem się powstrzymać.
- Tu jest tylko jeden hotel - odpowiedział.
Teraz on z kolei się zagapił - w moją wielką walizę, a pozwolę sobie stwierdzić, że była chyba jedną z największych w okolicy. Zarabiałem nią na chleb powszedni.
- Wspaniale. Czy idę w dobrym kierunku?
- Nie mam pojęcia, w którym kierunku pan idzie. Przecież pan stoi.
Miał całkowitą rację, rzeczywiście stałem - na szosie numer 19.
- Obliczem zwracam się ku północy - objaśniłem.
Minęło sporo czasu, nim dyrygent na takie dictum ponownie się odezwał.
Orkiestra marzła na deszczu, wydając dziwne odgłosy; szczególnie intensywnie drżała tuba. Nie wiedziałem, co powiedzieć, by położyć kres tej nieprzyjemnej przerwie. Obawiałem się, że zrobię wrażenie bezczelnego. W końcu byłem tu obcy, a dobrze wiedziałem, co to oznacza. Wybrałem więc złoty środek pomiędzy milczeniem a rozmową - uśmiechnąłem się.
- A więc szuka pan Hotelu? - rzekł wreszcie.
- W istocie. Dobrze idę?
Kapelmistrz zabulgotał cichutko; najpierw zdawało mi się, że ten dźwięk wydają strumyczki deszczu ciurkającego mu z policzków. Dopiero po chwili zrozumiałem, że nie, nagle bowiem na asfalcie wprost u moich stóp umieścił z rozmachem potężną porcję brązowej obrzydliwej śliny - muszę przyznać, dziwny to obyczaj.
- Hotel jest tam - wskazał ręką daleko na północ.
A potem uniósł buławę, uderzył nią kilka kropel, by odnaleźć tonację, i odmaszerował tyłem, a za nim orkiestra, starając się ze wszystkich sił nadążyć z tempem. Zauważyłem wtedy, że ktoś zgubił nuty. Podniosłem kartkę - miałem rację, to był istotnie "American hymne". Równocześnie z szeregu wyłamała się i podbiegła w moim kierunku tubistka. Określenie wieku dziewczyny dźwigającej tubę w potokach ulewy zawsze stanowi problem. Stawiałbym na osiemnaście lat, w każdym razie na pewno była po konfirmacji.
Zatrzymała się przede mną, dysząc ciężko zza instrumentu. Twarz miała okrągłą, usta wąziutkie i pobladłe - pomyślałem sobie, że lepiej by pasowały do fletu prostego albo zgoła trójkąta.
- Uważaj na rytm - zauważyłem, wyciągając rękę z mokrą kartką.
Powoli opuściła wzrok i przez kilka sekund stała nieruchomo. Po czym na lekko iksowatych nogach pospieszyła z powrotem na swoje miejsce w szeregu; zdawało się, że słychać, jak kości w stawach kolanowych, niczym kastaniety, z głuchym stukotem obijają się o siebie w solówce panewek.
Poirytowany dyrygent odciął buławą jeszcze jedną falę deszczu, przyjrzał mi się wzrokiem pozbawionym radości - powiedziałbym zgoła: wręcz przeciwnie - i zniknęli za następnym zakrętem. Wkrótce też wesoły i pełen werwy "American hymne" odbił się przebrzmiałym echem wśród strzelistych portali gór.
Podniosłem walizę - była zbyt ciężka, by mi to wyszło na zdrowie. W książce, z którą nigdy się nie rozstawałem, napisano, że na początku wycieczki waga bagażu nie powinna przekraczać piętnastu kilo, a dla kobiet nawet ośmiu. Zwrócono tam jednak także uwagę, że silni mężczyźni nie narzekają, choćby ciężar sięgał dwudziestu kilogramów. Wiele wszakże rzeczy wydaje się człowiekowi niezbędnymi, zwłaszcza jeśli wyrusza na łeb, na szyję. Toteż powlokłem walizę na północ bez pomruków niezadowolenia, nie oglądając się za siebie. Szedłem cały dzień, do wieczoru. Mijałem opuszczone domostwa z pozabijanymi oknami i ogołocone drzewa; anteny satelitarne, wanny i pamiątkowe obeliski.
Przechodziłem obok pustych konstrukcji do suszenia ryb, obok spółdzielni i pozbawionych flag masztów. Na koniec dotarłem do mostu, a kiedy znalazłem się w najwyższym punkcie jego łuku, przestało padać. Chmury rozsunęły się powoli, ukazując całą potęgę nieba. Tam, skąd pochodzę, niebo takie nie bywa - bezkresne, sklepione, błękitne odcieniem, jakiego nigdy dotąd nie widziałem; spróbujcie wyobrazić sobie melodię Satiego rozpuszczoną w kobalcie.
I zauważyłem coś jeszcze. Hen, w oddali majaczyła wyraźnie rozpoznawalna puszka pulpetów rybnych, chyba największa na świecie, o ile po drodze mój wzrok nie stracił na ostrości. Dostrzegłem nawet stary, dobrze znany znak firmowy i na chwilę ogarnęło mnie wzburzenie, nie mogłem znieść tego widoku - jakby się ze mnie natrząsał. Wydawało mi się, że od gór słychać narastające wybuchy śmiechu, że dobiega mnie dzikie zawodzenie ulicznej sygnalizacji świetlnej. Jakiś statek przesunął się pode mną i wprawił most w drżenie.
Odczułem je aż w koniuszkach palców i przyjąłem jako znak. Przeszedłem na drugą stronę, gdzie stała tablica wskazująca drogę do Hotelu. Udałem się w tamtym kierunku - przemoczony, wygięty w kabłąk, zgłodniały, ale dobrej myśli. Pewnie kołatała we mnie jeszcze dusza starego harcerza.
2
Dotarłem do celu.
Zatrzymałem się przed Hotelem, niby przed betonowym orlim gniazdem z czerwonymi literami i fałszywymi listwami w oknach. Cóż, jeśli tylko w środku będzie przytulnie, nawet nie pisnę złego słowa. Poza tym miejscowość, jak daleko sięgało moje oko, składała się z ośmiokątnego kościoła, cmentarza, budynku poczty i deptaka. Przeciągnąłem po włosach białym grzebieniem, strzepnąłem wodę z ramion i kolan, wziąłem głęboki oddech i władowałem walizę do recepcji.
Stała za ladą i na imię miała Sara, co było widać gołym okiem, mianowicie na tabliczce przypiętej tuż nad lewą piersią, z trudem zresztą mieszczącą się w jasnoczerwonym stroju opatrzonym emblematem Hotelu - czarnym kormoranem z rozpostartymi skrzydłami. Natychmiast wychyliła się ku mnie swoimi dwudziestoma dwoma latami.
- Co to za wymoczek się tu ładuje?
- Mam nadzieję, że ujdzie mi to na sucho - odparowałem.
Roześmiała się. Od razu nawiązaliśmy kontakt.
- Czy to na pana czekamy?
- Zupełnie możliwe. Moje nazwisko Chwyt, Jonatan Chwyt...
- A więc to pan. Oczekiwaliśmy pana.
Ucieszyłem się niezmiernie. Od dawna nikt mnie nie oczekiwał. Prawie zapomniałem, jak się czuje człowiek oczekiwany i przyjmowany tak ciepło.
- Dzięki - powiedziałem. - Serdeczne dzięki. To gdzie mam się teraz zameldować, Saro?
- Na imię mi Solveiga - odparła Sara.
Przechyliłem się bliżej.
- Przecież tu jest napisane Sara - wskazałem głową jej lewą pierś.
Zmieszała się zrazu, odpięła tabliczkę, z szuflady wyciągnęła drugą i umocowała ją w miejsce poprzedniej. Muszę przyznać, zaskoczyło mnie to; napis głosił teraz "Solveiga".
- Sara jest drugą recepcjonistką - wyszeptała Solveiga.
Rozejrzała się szybko na wszystkie strony, rzuciła okiem do tyłu, jakby się bała, że ktoś ją może przyłapać.
- Zadziwiająca sprawa - zauważyłem jedynie.
- Hotel stać tylko na jeden uniform - ciągnęła równie cicho. - Zapomniałam zmienić plakietkę.
- Niedobrze˙ Ale wynagrodzenie dostajecie?
- Jak są pieniądze.
- No cóż, jak na razie nie wydaje się, żeby panował tu duży ruch...
- Jedyni goście to niemieckie małżeństwo, które oddało do naprawy przyczepę kempingową.
Powiem otwarcie, że wszystkie te informacje mocno mnie zaniepokoiły, stanowiły poważne zagrożenie dla mych oczekiwań. Pokonałem kawał drogi, żeby się tu dostać. Wyjąłem list, w którym potwierdzano, że zawarłem z Hotelem umowę zapewniającą wikt, dach nad głową i pensję. Podpisał go niejaki Alfons Abelsen.
- Gdzie znajdę Alfonsa Abelsena? - spytałem.
Solveiga wskazała drzwi obok recepcji.
- Tam. Pssst...
Zamieniłem się w słuch. Coś tam toczyło się po podłodze, potem zaszurały ciężkie kroki, przeplecione wiązanką, przy której nawet moja matka nie zdołałaby ukryć rumieńca za obłokiem dymu cygara, a rzadko się rumieni, trzeba przyznać. Jest jedną z najstarszych matek na świecie i jak to mówią, nie da się łatwo zbić z tropu - po moich narodzinach pisały o nas gazety...
Zza drzwi dobiegły mnie wyzwiska: "koński fiut", "tłusta wydra" oraz "foczy kutas". Solveiga chwyciła moją dłoń i przytrzymała, akurat na tyle długo, bym zrozumiał, że ten prosty odruch, zwykłe dotknięcie, nie tylko ma mnie pocieszyć i dodać odwagi w trudnej chwili, lecz że jest to także nieme zaproszenie do poznania niektórych z jej najintymniejszych marzeń. Wszystko znowu przez te moje palce; nie zaznam nigdy spokoju.
- Niech się pan trzyma, Jonatanie˙ - szepnęła. - Powodzenia.
Zawlokłem walizę do drzwi, zapukałem i odczekałem, aż usłyszę po raz trzeci końskiego fiuta. Dopiero wtedy wszedłem.
Copyright C J.W. Cappelens Forlag a.s. 1995
For the Polish edition Copyright C by Wydawnictwo "Książnica", Katowice 1999
For the Polish translation Copyright C by Maria Gołębiewska-Bijak