III.
POMOCY!
Tysiące myśli rodzi się w umyśle, kiedy próbuje się stawić czoła niektórym trudnościom, ale kiedy zdajemy sobie sprawę ze swej ułomności i nieświadomości w danej materii, nie pozostaje nic innego, jak tylko poprosić o pomoc. Ale kogo?
Lekarze ogólni usiłują umniejszyć objawy, uznając je często za prawidłowe w pewnym wieku i ograniczają się do przepisania jakiejś terapii dodającej wigoru. Dla nas było jednak oczywiste, że chodzi o jakiś ważny problem, chociaż nawet nie znaliśmy jego istoty. Zażądaliśmy więc wizyty u psychiatry i w ciepłe lipcowe popołudnie zaprowadziliśmy ją do specjalisty.
Nigdy nie zapomnę złego samopoczucia, skrępowania, poczucia winy doświadczonego w momencie wprowadzania jej na oddział psychiatrii, gdzie znajdowały się krzyczące osoby, niektóre były związane... a ona jeszcze na pozór normalna, podczas gdy szliśmy korytarzami pomalowanymi na zielono...
Żeby nie dać jej odczuć bycia kimś mało ważnym i żeby doprowadzić do zgody na wizytę u lekarza, powiedzieliśmy, że wszystkie kobiety w jej wieku zostały wezwane na test badający pamięć. Po krótkiej próbie wyperswadowania nam tego pomysłu w końcu uległa, choć nie bez swego zwykłego oburzenia.
Myślałam, że będę miała jakąś chwilę, żeby wytłumaczyć lekarzowi jej przypadek, ale oczywiście wrażliwość nie została rozdzielona w jednakowej mierze wszystkim osobnikom rodzaju ludzkiego i bez żadnej możliwości interwencji z mojej strony lekarz wprowadził ją w wir pytań najbardziej banalnych i z tego powodu najbardziej kłopotliwych, na które ona ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu nie potrafiła odpowiedzieć.
Jej zagubione spojrzenie błagało nas, żeby ją stamtąd zabrać, od tego gwałciciela myśli, który zdawał się bawić, wprawiając ją w zakłopotanie i chcąc za wszelką cenę dowiedzieć się o niej wszystkiego... A właściwie dlaczego? Przecież ona też miała problemy! Od zawsze była kobietą samowystarczalną, która nie tylko dawała sobie radę, ale też pomagała innym. Co ten lekarz od niej chce? Nie miała czasu, by tracić go na jakieś dziwactwa!
Są takie chwile w życiu, kiedy pytasz siebie, czy to, co robisz, jest właściwe i czy robisz to naprawdę dla dobra drugiej osoby, która w ogóle nie będzie potrafiła ci przebaczyć upokorzenia. Jednocześnie rozumiesz, że robi wszystko, aby obronić się przed tym strasznym oskarżeniem, że zupełnie już nie jest panią samej siebie. Lubię myśleć o tym szczególnym aspekcie jak o instynkcie samozachowawczym, który pojawia się w wyjątkowych momentach.
Ileż siły, ile zaciekłości w nas się rodzi, kiedy musimy obronić się przed wrogiem! Energia życiowa pryska wszędzie jak woda z tryskającej fontanny w orzeźwiającym miejskim parku.
Byliśmy świadomi faktu, że teściowa ma problemy, ale nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy, że straciła już percepcję i świadomość być może najbardziej banalnych i nieistotnych w życiu rzeczy.
Kiedy na zewnątrz panuje straszliwie duszne gorąco i nieznośny skwar, a z człowieka cieknie jak z jabłka włożonego do piekarnika, to nietrudno pojąć, że to nie zima ani jesień.
Tymczasem ona już nie znała nawet w przybliżeniu ani swojego wieku, ani liczby swoich dzieci. Totalna pustka!
Na koniec konsultacji usłyszeliśmy wyrok, którego tak bardzo się obawialiśmy: „Przykro mi, choć pozostają jeszcze dalsze badania w celu potwierdzenia, ale według mojego doświadczenia chodzi tu o chorobę Alzheimera...”.
Wystarczyły ułamki sekundy, żeby przypomnieć sobie cierpienia, trudy, upokorzenia mojej najbliższej przyjaciółki, która straciła ojca z powodu tej choroby.
Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach.
Oprócz przygnębienia spowodowanego przez tę okoliczność zdawałam sobie sprawę, że nie wiem nic o tej chorobie. Przez mój umysł przesuwały się chaotyczne obrazy. Moja babcia... tak, ją wyraźnie spotkał ten sam los. Pamiętam, jak w pewien zimowy wieczór nagle zbeształa nas za to, że zostawiliśmy na zewnątrz w zimnie tego zacnego pana, który prowadził program w TV i nie byliśmy w stanie wytłumaczyć jej, że ten pan był po drugiej stronie ekranu, że był zadowolony i nie marzł...
Był to czas akceptacji, że pewnych rzeczy nie da się zmienić.
IV.
UDRĘKA
Wiedliśmy normalne życie; oboje mieliśmy pracę, którą wykonywaliśmy skrupulatnie i z dobrym nastawieniem. Ale jak można myśleć o przyszłości i prowadzeniu normalnego życia z tak przygnębiającym problemem w domu, który stanowi dla nas niekończącą się serię niebezpiecznych sytuacji trudnych do przewidzenia?
Agresywność Denis stawała się coraz większa, utrata samokontroli coraz poważniejsza; aż doszło do momentu, kiedy coś ze swojego życia zaczęła usuwać, np. swój środek lokomocji, stary, ale zawsze dobrze utrzymany rower, który zanosił ją, gdziekolwiek chciała dotrzeć, bez ograniczenia czasu. Była osobą wolną i lubiła odwiedzać przyjaciółki, zwłaszcza te bardziej samotne i smutne. Jednak ostatnimi czasy zostawała dłużej w gościnie i sprawiała kłopot, i zamiast przynosić ulgę, była niewygodna i przeszkadzała. Rower, na którym wyjeżdżała, nie był nigdy ten sam, na którym wracała, i nawet jeśli mamy szczęście mieszkać w małej miejscowości, gdzie wszyscy nas znają, nie wszyscy byli chętni, aby zrozumieć naszą sytuację i odpuścić. Czasami, zamiast zwrócić się do nas, próbowali powiedzieć jej o tym bezpośrednio, a wtedy następował koniec świata. Ona nie przyznawała się do pomyłki, przemieniała się w prawdziwego partyzanta uzbrojonego po zęby w pomysły i wyjaśnienia, aby tylko się usprawiedliwić.
Zabrać jej rower oznaczałoby odebrać jej autonomię... Żeby więc uniknąć ataków histerii, przebiliśmy dętkę i zanieśliśmy rower do pewnego mechanika (pozornie oczywiście, bo faktycznie zaprowadziliśmy go do garażu naszych przyjaciół), który w tamtym okresie był niesamowicie zajęty. Ilekroć wychodziłam po naprawiony rower, po powrocie mówiłam jej, że jego zakład był zamknięty z powodu zmienionego rozkładu godzin pracy albo choroby, albo urlopu... Aż w końcu przyzwyczaiła się do tego, że już nie ma swojego roweru. Biedny mechanik! Gdyby wiedział, ile przekleństw sobie zaskarbił za nienaprawienie roweru, którego już nigdy jej nie oddaliśmy! Grając na nikłej pamięci i braku stabilności wspomnień Denis, mogliśmy ją przekonać, że jak to tylko będzie możliwe, zwrócimy jej autonomię! Kolejnym natychmiastowym krokiem, jaki należało wykonać, było również pozbawienie jej możliwości wychodzenia samej z domu.
Ta straszna choroba bowiem nie tylko powoduje zapominanie rzeczy, ale także wywołuje pomieszanie tych pojęć, które powinny pozostawać w człowieku jako wrodzone.
Nawiązuję do tych spraw, o których – już raz wyuczonych – się nie zapomina. Niewielki problem, jak trudność w odnalezieniu drzwi do domu, a brak pomysłu, jak je otworzyć, to już wielka różnica! Banalny ruch naciśnięcia klamki nie był już taki oczywisty, podobnie jak fakt, że te wielkie i przygnębiające drzwi już nie służyły do wejścia do domu... ponieważ ten nie był już jej domem...
W ten sposób rozpoczęła swoją podróż... Zawsze w drodze, ze swoją czarną, znoszoną torebką trzymaną mocno na ramieniu; dzień i noc była gotowa do pójścia do swego domu, w którym faktycznie stale się znajdowała.
Cała sprawa ciągnęła się przez kilka lat. W tym czasie my, ku ogromnej naszej radości, mieliśmy w końcu syna, a ona, bardzo kochająca dzieci, przyjęła go natychmiast do swego serca. W jej sercu wycisnęło się także jego imię... jedyne, które jeszcze do dziś pamięta ku wielkiej radości dwunastoletniego obecnie wnuka. Moi rodzice już jakiś czas temu odeszli do lepszego chyba życia, podobnie jak mój teść. Jedyna babcia, która została naszemu dziecku, była jednocześnie powodem do przeżywania piekła. Byli też i tacy, którzy proponowali nam, żeby tę atmosferę jeszcze pogłębić, oddając ją do domu opieki. Miał to być środek zaradczy, który z pewnością rozwiązałby wiele naszych problemów, ale nie gwarantowałby nam spokojnych nocy. Czuliśmy między innymi, że możemy jej przywrócić trochę tej godności, którą choroba jej odbierała, i w ten sposób zaczęliśmy budować wokół niej nasze życie.
Na początku nie wszystko było tak oczywiste, jak myśleliśmy, ale z biegiem czasu zorganizowaliśmy sobie życie bliskie normalności. Tak oto udawały się nam nasze starania, przynajmniej do pewnego czasu. Było to możliwe także dzięki wielu naszym przyjaciołom, którzy przez te wszystkie lata nie tylko byli nam bliscy, ale nawet wielokrotnie stawali się członkami naszej poszerzonej rodziny, a nawet przyjeżdżali na wakacje do naszej czwórki. Nie ma potrzeby wymieniać tu ich imion; dobrze wiedzą, jak wiele wnieśli do naszego życia, jak bardzo pomogli nam samą tylko dyspozycyjnością i dyskretnym usuwaniem się, kiedy nie byliśmy w stanie ruszyć się z domu, jak potrafili z nami płakać w chwilach smutku, których z pewnością nie brakowało, ale także śmiać się z nami i razem planować.
Nic wielkiego i szczególnego, ot, po prostu przyjacielskie, szlachetne plany. Jeśli w życiu spotykaliśmy dotychczas wielkie przeszkody, to prawdą jest też fakt, że zawsze był obok nas ktoś, kto rozjaśnił naszą drogę, dając siłę i pragnienie kontynuowania, stawiając przy nas osoby, które były gotowe iść z nami dalej tylko dlatego, że nas kochały.
Patrząc wokoło, dostrzegam, jak wielka jest pokusa ukrycia tego problemu. Człowiek wstydzi się, bo w krótkim czasie dochodzi się do jakiegoś niepojętego szaleństwa. Tymczasem najlepszą rzeczą w tym wszystkim jest właśnie rozmawianie o tym z innymi; trochę dlatego, że zdejmuje to z nas ciężar, a trochę dlatego, że każdy może dać swój mały wkład w czuwanie nad chorą albo zwyczajnie dać jakąś prostą, zawsze pożyteczną radę.
Najpierw w wielkim pośpiechu wyremontowaliśmy dom przyległy do jej domu, aby być blisko niej i lepiej jej pilnować. Musieliśmy wstrzymać dostawę gazu jeszcze przed przeprowadzką, ponieważ ryzyko śmiercionośnego wybuchu było rzeczywiste i bardzo prawdopodobne, niemal matematycznie pewne! Nie zostawało nam dużo pieniędzy, co więcej, przeżyliśmy chwile poważnych trudności finansowych, ponieważ inwestycja w remont domu jeszcze się nie skończyła, a wydatków, zwłaszcza remontowych, nigdy nie da się dokładnie określić. Jeśli do tego wszystkiego dołączy się fakt, że dom w naszej kulturze buduje się tylko raz i z tej przyczyny nie można się oprzeć przyjemności dobrego wyposażenia go na całe lata, to pieniędzy nigdy nie wystarcza. Słowo „wakacje” zostało więc zupełnie wymazane na jakiś rok z naszego słownika i naszych możliwości. W zamian za to zadowalaliśmy się krótkimi wycieczkami w ciągu dnia; dawały zadowolenie, ale niezupełnie odprężały...
Na szczęście – powiedzmy to w ten sposób – nasz dzieciaczek potrzebował morza, aby się wzmocnić i pokonać zimę bez ciągłych zapaleń ucha, gorączki i bólu gardła. Postanowiliśmy więc rzucić się w wir wielkiej przygody, rozumiejąc, że niektóre rzeczy wystarczy tylko chcieć zrobić i w ten sposób mogą stać się one nawet zabawne...
Przy zachowaniu nieodzownej strategii, oczywiście...