Jesień w Klinice Małych Zwierząt w Leśnej Górce-książka z płytą
Forma wydania | Książka |
Rok wydania | 2012 |
Autorzy | |
Wydawnictwo |
Zapraszamy do Kliniki Małych Zwierząt w Leśnej Górce. Prowadzą ją małe zwierzęta: profesor Borsuk i jego biały personel - doktor Łasiczka, Suseł, siostry Wiewiórki, sanitariusz Ryś i wiele innych ważnych postaci. Opowiadania o lekarzach i ich pacjentach, o radościach, smutkach, niezwykłych przygodach i sukcesach medycznych wykształconych specjalistów o miłych pyszczkach, miękkich futerkach i barwnych piórkach. Do Leśnej Górki zawitała jesień. Mieszkańcy gromadzą zapasy na zimę, a w klinice trwa codzienna praca. Profesor Borsuk, doktor Łasiczka, doktor Kuna, sanitariusz Ryś i siostry Wiewiórki niosą pomoc chorym zwierzętom. Opatrują rany, wykonują ważne operacje, udzielają porad, wypisują recepty i wspierają swoich pacjentów oraz ich rodziny w trudnych chwilach. Poznajemy ich niezwykłe przygody oraz codzienne radości i smutki. Ciepłe i wzruszające, niekiedy zabawne opowiadania oswajające ze szpitalem i zabiegami medycznymi oraz światem przyrody. Do książki dołączona będzie płyta CD z piosenkami dla dzieci. Śpiewa Pan Pies z chórem Myszy Polnych i Zaroślowych Patronat medialny: Trójka Polskie Radio, granice.pl; qlturka.pl, ŚWIERSZCZYK; KUMPEL miastodzieci.pl; Teatr Groteska; Bliżej Przedszkola Data publikacji 26.09.2012 Cna detaliczna 29,90 zł Rozdział V Co się stało z zębem pana Bobra – Chi, chi, chi – zachichotały Tymotka i Firletka, zasłaniając pyszczki łapkami. Siostry Wiewiórki czytały Anatomię Bobra – czyli, jak widzieć Bobra na wskroś autorstwa profesora Piżmaka. Oglądały właśnie tablicę, na której widniał Bóbr bez futra. Szczegółowa wiedza na temat tego Zwierzątka była im teraz wyjątkowo potrzebna, bo w gabinecie zabiegowym leżał pan Wodzimierz Bóbr ze strasznie spuchniętym policzkiem, nosem i wargami. Właściwie to nie wiadomo, czy chichotały na widok ilustracji, czy widząc łapiącą równowagę siostrę przełożoną, która weszła swoim stanowczym krokiem do dyżurki i pośliznęła się na mokrej posadzce. Zamachała łapkami, broniąc się przed upadkiem, wreszcie złapała wieszak z fartuchami. To nie był dobry pomysł, bo wieszak zaczął się przewracać, więc drugą łapką siostra Gronostaj chwyciła za firankę. To był zdecydowanie zły pomysł. Wieszak rymsnął o kafelki. W łapce siostry została garść białych fartuchów, a na głowę opadła jej zerwana z okna firanka. Pani Gronostaj stała jeszcze przez chwilę z rozłożonymi łapkami, a w bieli, która ją otaczała, wyglądała jak Wielki Duch Futerkowy. −– Kto tu coś rozlał?! – głos siostry nie wróżył nic dobrego. −– To pan Bóbr, bo przyszedł prosto z rzeki –usłużnie i przymilnie powiedziały Wiewiórki. – Właśnie bada go nasza mama, a my tu zaraz posprzątamy! Pan Bóbr leżał na gumowym podkładzie, z którego ściekała woda, tworząc kałuże wokół leżanki, i opowiadał historię swojego przypadku pani doktor Gryzeldzie Wiewiórce. Nazywana przez personel Gryzią, prowadziła w Klinice praktykę stomatologiczną. −– Otóż, płynę ja z kolegą Kanałem Bródnowskim, dopiero świta, ludzi praktycznie żadnych, chociaż to środek miasta, a kolega mi mówi: Wodek, założę się, że do wschodu słońca nie spuścisz do wody tej wisienki, co stoi przy brzegu. – Ja nie spuszczę?!! – ja na to, bo nie takie drzewka gryzło się w parę minut. – Ja nie spuszczę?!! Wyskakuję z wody, patrzę tylko, w którą stronę pień ma lecieć, i z rozpędu: chaps!! Jaki ból, pani doktor!! Ludzie pień owinęli kolczastym drutem. Kolega chyba o tym wiedział, bo zaraz uciekł, a ja leżę na brzegu i piszczę z bólu. Ząb ukruszony, z dziąsła krew się leje, poleżałem trochę i do wody. A tu znowu!! Przez nos nie mogę oddychać, bo opuchnięty, co pysk otworzę, to woda zimna zęby drażni, ani zanurkować, a tu już słońce wstaje! Dowlokłem się jakoś do Lasu, myślałem, że samo przejdzie, ale chyba trzeba do szpitala, bo już nie widzę na jedno oko. – Oj, panie Wodzimierzu, dał się pan sprowokować koledze jak naiwne dziecko – powiedziała doktor Gryzelda. – Po drugie, w Lesie może pan sobie gryźć, co chce, ale na terenie Ludzi? Wie pan, jak oni dbają o posadzone przez siebie rośliny. Ten drut to pewnie ochrona przed panem i pańskiego pokroju kolegami. Ludzie niszczą nasze siedliska, ale to nie powód, żeby zachowywać się tak samo. No, poleży pan w Klinice przez parę dni, szałwia i babka lancetowata powinny pomóc, ale widzę, że ząb potrzebuje niestety leczenia kanałowego. – O nie, pani doktor, ja już tam nie wrócę i też nie chcę, żeby pani się tam fatygowała! Naprawdę, po cóż tyle kłopotu?! – Pan Bóbr był wyraźnie przestraszony. – To nie o Kanał Bródnowski chodzi, tylko o kanał w zębie, w którym mieści się nerw. Niestety, będzie trochę bolało, ale będzie też panu przypominać o rozsądku i odpowiedzialności. Proszę się teraz wykąpać... to znaczy wysuszyć i przebrać w piżamę. – Tak, proszę! – odpowiedziała na pukanie do drzwi. Do gabinetu wsunął głowę pan Wydra, kliniczny hydroterapeuta. – Przepraszam, Gryziu, ale słyszałem, że pojawił się u nas mój kuzyn... i rzeczywiście! – Pan Wydra uśmiechnął się szeroko, czyli tak, że widać mu było wszystkie ząbki. – Czystej Wody, Wodzimierzu! – ciepło pozdrowił pana Bobra. – Och, Czystej Wody, kuzynie! – z trudem uśmiechnął się pan Bóbr. – Jeśli to w niczym nie przeszkadza, to ja chętnie zaofiaruję Wodkowi legowisko w mojej norze na czas leczenia. – Pan Wydra przysiadł na stołeczku przy pani Wiewiórce. – Wiesz, urządziłem się troszkę przy basenie do ćwiczeń rehabilitacyjnych. – Woda bieżąca i czysta, wspaniale ciemno i przyjemnie wilgotno. – Och, to by było dobrze! – Pan Bóbr mrugnął nieopuchniętym okiem i sapnął z zadowoleniem. Znowu rozległo się pukanie i do gabinetu, szeroko otwierając drzwi, weszła pani Jeżowa, kierowniczka jadłodajni „Smaczne Jedzonko”. – Dzień dobry wszystkim. Słyszałam, że mamy nowego pacjenta. To jak karmimy? Dieta, czy jak tam...? – Ja trochę fsiołem se sopą jesenia. – Pan Bóbr, któremu opuchlizna zaczynała przeszkadzać w mówieniu, sięgnął do swojej torby i wyjął z niej parę pęczków gałązek olchy i wierzby. – To tak to pokrysienia... – Nie, nie, żadnego gryzienia – zaprotestowała doktor Gryzelda. – Już tam pani Jeżowa wymyśli coś miękkiego i pożywnego. – O właśnie. Ja bym proponowała na początek kleik z młodych pędów lipy, a na deser sosnowe pędy w szałwii. – Kierowniczka jadłodajni podparła się pod boki. – Iglaste drzewa dobre są dla tych, co żyją w warunkach zwiększonej wilgotności – dodała, unosząc nieco swój czarny nosek. – Tylko nie iklaste tszefa – jęknął pan Bóbr, zakładając miękki, kąpielowy szlafrok. Tomasz Szwed-Stępkowski − autor, kompozytor, piosenkarz, psychoterapeuta, trener rozwoju osobistego. Od 30 lat na estradzie. Wydał kilka płyt i tomików poetyckich. Studiował w Szkole Menedżerów Kultury, w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej i w Instytucie Psychologii Procesu w Warszawie. Brał udział w szkoleniach w Polsce i Anglii, dotyczących rozwiązywania konfliktów i pracy z grupami. W trakcie kilkumiesięcznego pobytu w Indiach poznawał wschodnie systemy leczenia i medytacji. Prowadzi terapie indywidualne, grupy psychoterapeutyczne, warsztaty rozwojowe dla twórców. Jest członkiem zespołu terapeutyczno-badawczego Fundacji „A kogo?” w Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie.
Numer ISBN | 978-83-7551-263-2 |
Wymiary | 168x240 |
Oprawa | twarda |
Liczba stron | 112 |
Język | polski |
Podziel się opinią
Komentarze