Wstęp
„New York Times”
Piątek, 11 lipca 1975 roku
Pierwsza strona
Dyplomaci powiązani ze zbiegłym terrorystą Carlosem
Paryż, 10 lipca. W związku z zakrojonymi na szeroką skalę poszukiwaniami mężczyzny używającego pseudonimu Carlos Francja wydaliła trzech wysokiej rangi dyplomatów kubańskich. Podejrzewa się, że jest on ważnym ogniwem międzynarodowej siatki terrorystycznej.
Carlos, który – jak się przypuszcza – naprawdę nazywa się Iljicz Ramirez Sanchez, poszukiwany jest w związku z zabójstwem dwóch agentów francuskiego kontrwywiadu i libańskiego informatora. Zabójstw dokonano 27 czerwca w mieszkaniu w Dzielnicy Łacińskiej.
Potrójne morderstwo naprowadziło amerykańską i angielską policję na ślad międzynarodowej siatki terrorystycznej. Funkcjonariusze odkryli wielkie składy broni. Potwierdzałoby to przypuszczenia, że Carlos jest zamieszany w głośne zamachy terrorystyczne w Niemczech Zachodnich i że istnieje związek między licznymi aktami terroryzmu w Europie.
Czy podejrzany jest w Londynie?
Po ostatnich wydarzeniach Carlosa widziano rzekomo w Londynie i Bejrucie…
Associated Press
Poniedziałek, 7 lipca 1975 roku
Depesza agencyjna
Zaciska się pętla
Londyn (AP)
Pistolety i kobiety, granaty i eleganckie garnitury, wypchany portfel, bilety lotnicze do egzotycznych krajów i luksusowe apartamenty w kilkunastu stolicach świata – oto portret terrorysty ery odrzutowców, ściganego przez tysiące policjantów na całym świecie.
Polowanie rozpoczęło się, gdy mężczyzna otworzył drzwi swojego paryskiego mieszkania i zastrzelił dwóch francuskich agentów wywiadu oraz libańskiego informatora. Dotychczas jedynym rezultatem pościgu jest aresztowanie czterech kobiet w Londynie i Paryżu. Oskarża się je o umożliwienie mężczyźnie ucieczki. Morderca zbiegł – prawdopodobnie do Libanu, jak sądzi francuska policja.
Ludzie, którzy zetknęli się z nim w Londynie, opisywali go dziennikarzom jako przystojnego, uprzejmego, wykształconego, zamożnego i modnie ubranego. Jednak jego wspólnicy – mężczyźni i kobiety – to najgroźniejsi przestępcy świata. Podejrzany utrzymuje podobno kontakty z japońską Armią Czerwoną, z Organizacją Arabskiej Walki Zbrojnej, z zachodnioniemiecką grupą Baader-Meinhof, z Frontem Wyzwolenia Quebecu, z tureckim Ludowym Frontem Wyzwolenia, z separatystami we Francji i Hiszpanii, z odłamem Irlandzkiej Armii Republikańskiej.
Gdziekolwiek przybywał – do Paryża, Hagi, Berlina Zachodniego – tam ekspolodowały bomby, rozlegały się strzały, porywano ludzi.
Punktem zwrotnym stały się zeznania pewnego libańskiego terrorysty. Mężczyzna załamał się podczas przesłuchania w Paryżu i 27 czerwca zaprowadził dwóch wywiadowców do mieszkania ściganego. Poszukiwany zastrzelił wszystkich trzech i zbiegł. Policja znalazła jego broń oraz notatki, a wśród nich „listę śmierci” wybitnych osobistości.
Wczoraj londyński „Observer” poinformował, że w związku ze sprawą potrójnej zbrodni angielska policja poszukuje syna prawnika-komunisty, obywatela Wenezueli. Scotland Yard nie zaprzeczył doniesieniu, dodał jednak, że nie wniesiono przeciwko niemu oskarżenia i że poszukiwany jest jedynie w celu złożenia wyjaśnień.
„Observer” podaje, że ścigany nazywa się Iljicz Ramirez Sanchez i pochodzi z Caracas. Według gazety takie właśnie nazwisko figuruje w jednym z czterech paszportów znalezionych na miejscu morderstwa w paryskim mieszkaniu zbiega.
„Observer” pisze, że imię Iljicz nadano Sanchezowi na cześć Włodzimierza Iljicza Lenina, twórcy Kraju Rad, że terrorysta kształcił się w Moskwie i że biegle włada językiem rosyjskim.
W Caracas rzecznik Wenezuelskiej Partii Komunistycznej potwierdził, że Iljicz jest synem prawnika-marksisty mieszkającego siedemset kilometrów na zachód od stolicy. Zapewnił jednak, że „ani syn, ani ojciec nie są członkami naszej partii”. Siedemdziesięcioletni prawnik oświadczył dziennikarzom, że nie wie, gdzie przebywa obecnie jego syn.
Rozdział 1
Trawler zanurzał się w otchłań czarnego, rozszalałego morza jak zwierzę, które rozpaczliwie próbuje wydostać się z bagna. Gigantyczne fale zwalały na łódź swój olbrzymi ciężar. Biała piana wyrzucona przez wściekły wiatr w nocne niebo zacinała o pokład. Słychać było jęk bólu – dźwięk drewna trącego o drewno, poskręcanych i napiętych do granic wytrzymałości lin. Zwierzę konało.
BR>
Przez ryk morza i wiatru przedarł się odgłos dwóch wystrzałów. Padły w słabo oświetlonej kabinie, która wznosiła się i opadała w rytm kołysania kadłuba. Po chwili wybiegł stamtąd mężczyzna. Jedną ręką złapał się relingu, drugą przyciskał do brzucha.
Drugi mężczyzna, który pojawił się zaraz za nim, poruszał się ostrożnie. Stanął w drzwiach kabiny, zaparł się o futrynę, uniósł rewolwer i strzelił po raz trzeci. A potem czwarty.
Człowiek przy relingu wyrzucił ręce do góry. Złapał się za głowę, gdy trafił go czwarty pocisk. Jego ciało wygięło się jak łuk. Dziób trawlera zapadł się nagle w dolinę między olbrzymimi falami. Ranny stracił równowagę. Przechylił się w lewo, ale nie mógł oderwać rąk od głowy. Zaraz potem statek wystrzelił w niebo tak wysoko, że dziób i środkowy pokład znalazły się pod wodą. Człowiek z rewolwerem strzelił po raz piąty. Chybił, bo silne szarpnięcie rzuciło go w głąb kabiny. Ranny krzyknął przeraźliwie. Zatrzepotał rękami, próbując znaleźć jakieś oparcie. Ale jego oczy zalane krwią i potokami spienionej wody nic nie widziały. I nie było nic, czego mógł się chwycić. Nogi ugięły się pod nim i poleciał do przodu. Statek przechylił się ostro na zawietrzną i ranny w głowę mężczyzna runął w oszalałe czarne odmęty.
Czuł, że szybko pogrąża się w zimnej wodzie. Otchłań wciągała go, wsysała, obracała nim, by w końcu wypluć na powierzchnię. Zdążył tylko raz zaczerpnąć powietrza. Woda pochłonęła go znowu.
Czuł gorąco, dziwne, wilgotne gorąco na skroni. Tętniło w otaczającej go wodzie, paliło ogniem tam, gdzie żaden ogień płonąć nie powinien. Czuł lodowate zimno. Pulsowało w brzuchu, nogach, piersi i w przedziwny sposób rozpływało się w zimnym morzu. Rejestrował wrażenia i czuł coraz większą panikę. Wiedział, co się dzieje z jego ciałem. Wiedział, że obraca się i skręca, że ręce i stopy młócą wściekle wodę, walcząc z wirującą otchłanią. Mógł czuć, myśleć, widzieć. Rozpoznawał objawy paniki i oceniał efekty zmagań z żywiołem. Wszystkiemu, co robił, towarzyszył niezwykły wewnętrzny spokój, opanowanie obserwatora. Bezstronnego obserwatora, który nie bierze udziału w wydarzeniach – patrzy, ale się nie angażuje.
Nagle zalała go fala innej paniki. Napłynęła i zagłuszyła wrażenia gorąca, zimna i niezaangażowania. Nie wolno mu ulec, nie może się poddać obojętności! Jeszcze nie! Za chwilę, za sekundę coś się wydarzy! Nie był pewien co, ale wiedział, że wydarzy się na pewno! I nie może go tam zabraknąć!
W piersi go paliło, ale młócił wodę nogami. Rozrywał ją rękami, przebijając się przez ścianę morza nad nim. Wreszcie wypłynął na powierzchnię i zaczął walczyć z prądem, żeby się utrzymać na szczycie czarnej fali. W górę! Jeszcze! Jeszcze!
Gigantyczna góra wody jakby złagodniała. Był na grzbiecie fali, otoczony plamami piany i czerni. Nic się nie działo. Zakręć! Tam! Tam! A jednak! Wybuch był potężny. Usłyszał go mimo ryku morza i wichury. To, co zobaczył, co usłyszał, napełniło mu serce spokojem. Niebo rozbłysło ognistym diademem, a ze środka świetlistej korony trysnęły strzępy najrozmaitszych przedmiotów. Wyrzucone przez wybuch szybowały w świetle i rozmywały się na granicy cienia.
Wygrał. Cokolwiek się wydarzyło, wygrał.
Naraz znów runął w przepaść. Poczuł, jak masy wody miażdżą mu kark, jak chłodzą rozpalone skronie, ogrzewają lodowate rany na brzuchu, na nogach i… Pierś! Poczuł straszny ból! Ktoś go uderzył! Cios był potworny, gwałtowny i niespodziewany. Nie do zniesienia. I znów uczucie, że zaraz coś się wydarzy! Za chwilę! Nie! Zostawcie mnie. Dajcie mi spokój.
I znowu!
Raz jeszcze zaczął młócić nogami wodę, znów szarpał ją rękami, aż trafił na gruby, pokryty smarem przedmiot kołyszący się na powierzchni. Nie wiedział, co to jest, ale istniało. Mógł tego dotknąć, mógł się tego chwycić.
Trzymaj się! Trzymaj się tego, a dopłyniesz tam, gdzie panuje spokój. Gdzie cisza gęstego mroku… i spokój.
Promienie porannego słońca przebiły delikatną mgiełkę na wschodzie i zalśniły w spokojnych wodach Morza Śródziemnego. Szyper małej łodzi rybackiej siedział na rufie i ćmił gauloise’a. Oczy miał przekrwione, ręce poranione. Dziękował Bogu za widok spokojnej wody. Spojrzał w stronę otwartej kabiny. Jego brat zwiększył obroty silnika, żeby nadrobić czas. Kilkanaście metrów dalej jedyny członek załogi, jakiego zatrudniali, sprawdzał sieć. Śmiali się z czegoś. To dobrze. W nocy żadnemu z nich nie było do śmiechu. Skąd ten sztorm? Prognozy z Marsylii nie wspominały o sztormie. Gdyby zapowiadały wiatr, schroniliby się na wybrzeżu. Chciał o świcie dopłynąć do łowisk znajdujących się osiemdziesiąt kilometrów na południe od La-Seyne-sur-Mer, ale nie kosztem napraw. A jakie naprawy nie są dzisiaj drogie? No i na pewno nie kosztem życia. Tymczasem zeszłej nocy kilka razy poważnie brał pod uwagę takie niebezpieczeństwo.
– Jesteś zmęczony?! – zawołał brat, uśmiechając się szeroko. – Połóż się, ja to zrobię.
– D’accord – odpowiedział, wyrzucając niedopałek za burtę. Zsunął się na pokład przy końcu sieci. – Krótka drzemka nigdy nie zaszkodzi. Dobrze mieć brata za sterem. Sternikiem łodzi należącej do rodziny zawsze powinien być ktoś z rodziny. Choćby nawet taki wygadany braciszek. Gada jak w książkach, nie tak jak on, prostak. Wariat! Wystarczył rok na uniwersytecie, a już chce zakładać compagnie! Z jedną łodzią, która lata młodości dawno ma już za sobą! Wariat. I co mu przyszło z książek zeszłej nocy? Mało brakowało, a cała jego compagnie przewróciłaby się do góry dnem! Zamknął oczy i zanurzył dłonie w wodzie za burtą. Morska sól dobrze robi na rany. Poharatał ręce, kiedy bezskutecznie próbował mocować ekwipunek w czasie sztormu.
– Patrzcie! Tam! – zawołał brat. Najwyraźniej nie dane mu będzie dziś pospać, a wszystko przez dobry wzrok chłopaka. To u nich rodzinne.
– Co znowu?! – krzyknął.
– Na trawersie, na lewo od dziobu! Człowiek za burtą! Trzyma się czegoś! Chyba jakiejś deski!
Szyper zakręcił kołem sterowym. Wyłączył silnik, żeby zmniejszyć falę dziobową, i podprowadził łódź do rozbitka. Mężczyzna w wodzie wyglądał tak, jak gdyby najmniejszy ruch mógł zepchnąć go z kawałka drewna, którego się trzymał. Jego białe, zaciśnięte na krawędzi deski dłonie przypominały zakrzywione szpony. Ciało jednak było bezwładne – tak bezwładne jak ciało topielca, który już się pożegnał ze światem.
– Zróbcie pętle na linach! – krzyknął szyper. – Opuśćcie mu je na nogi. Powoli, powoli... Przesuńcie na brzuch. Dobra. Ciągniemy. Ostrożnie…
– Nie chce puścić deski!
– Nachyl się do niego! Rozprostuj mu palce! Może to pośmiertny skurcz.
– Nie, on żyje… Ledwo, ledwo, ale chyba żyje. Poruszył ustami, tylko nie słychać, co mówi. I oczami też, ale pewnie nas nie widzi.
– Puścił deskę!
– Dobra. Podnosimy go. Weź go za ramiona i wciągnij. Ostrożnie!
– Matko Boska! Spójrzcie na głowę! – krzyknął rybak. – Prawie rozłupana na pół!
– Musiał uderzyć o deskę podczas sztormu – powiedział brat szypra.
– Nie – szyper oglądał ranę. – Wygląda jak cięcie, ostre, czyste…
Postrzał. Ktoś do niego strzelał.
– Jesteś pewien?
– Trafił nie tylko w głowę – powiedział szyper, przyglądają się nieprzytomnemu mężczyźnie. – Płyniemy do Ile de Port Noir, to najbliższa wyspa. Mają lekarza w porcie.
– Tego Anglika?
– Tak, ciągle jeszcze pracuje.
– Kiedy może – dodał brat szypra – kiedy wino mu pozwala. Lepiej mu idzie ze zwierzakami niż z ludźmi.
– Nieważne. Facet wykituje, zanim dotrzemy do Ile de Port Noir. Jeśli jakimś cudem przeżyje, będzie musiał nam zwrócić za paliwo. I zapłacić za stracony połów. Przynieś apteczkę. Zabandażujemy mu głowę, choć to niewiele pomoże.
– Patrzcie! – krzyknął rybak. – Spójrzcie na jego oczy!
– Oczy? Co się stało? – zapytał brat szypra.
– Przed chwilą były szare jak stalowe liny. A teraz są niebieskie.
– Słońce pojaśniało. – Szyper wzruszył ramionami. – Może coś ci się przywidziało? Co za różnica. W grobie wszystko jest czarne.
Urywane sygnały kutrów rybackich mieszały się z nieustannym krzykiem mew. Typowe odgłosy portu. Późne popołudnie. Czerwona kula słońca wisiała na zachodzie, powietrze było nieruchome, gorące i wilgotne. Za pirsem, naprzeciwko portu, biegła brukowana uliczka poznaczona białymi plamami domków. Oddzielała je przerośnięta trawa, wybujała na wyschniętej ziemi i piachu. Z werand zostały tylko połatane kraty i rozpadająca się sztukateria podtrzymywana ustawionymi naprędce słupkami. Lata świetności domków dawno minęły, już wtedy, kiedy ich właściciele nieopatrznie uwierzyli, że Ile de Port Noir może stać się jeszcze jednym kurortem Morza Śródziemnego. Ale Ile de Port Noir kurortem nigdy nie została.
Od każdego domu biegła ścieżka ku ulicy, ale ścieżka domku zamykającego cały rząd była mocniej wydeptana. Dom należał do Anglika, który przyjechał do Port Noir osiem lat temu. Dlaczego tu się pojawił? Nikt tego nie wiedział i nikogo to nie obchodziło. Był lekarzem, a wioska potrzebowała lekarza, i tyle. Haki, igły i noże w jego rękach zamieniały się w narzędzia, które czasem pomagały rybakom wrócić do pracy, a kiedy indziej skutecznie im to uniemożliwiały. Jeśli ktoś wybrał się do le docteur w dobrym dniu, szwy wyglądały nieźle. Gdy jednak czuć było od niego woń taniego wina i whisky, do lekarza szło się na własne ryzyko.
Tant pis! Na bezrybiu i rak ryba.
Ale nie dzisiaj. Dzisiaj nikogo nie było na wydeptanej ścieżce. Była niedziela. Wszyscy wiedzieli, że w każdą sobotę doktor pije we wsi, a potem bierze na noc pierwszą lepszą dziwkę. Oczywiście miejscowi zauważyli też i to, że przez kilka ostatnich sobót nikt doktora nie widział we wsi. Poza tym nie zmieniło się nic – butelki szkockiej wysyłano Anglikowi jak zwykle. Doktor nie wychodził z domu. Nie wychodził, odkąd kuter rybacki z La Ciotat przywiózł obcego, tego żywego trupa.
Doktor Geoffrey Washburn obudził się nagle z podbródkiem wciśniętym w obojczyk. Odór oddechu podrażnił mu nozdrza. Zamrugał oczami, przytomniejąc, i spojrzał w stronę otwartych drzwi do sypialni. Czy znów wyrwał go z drzemki niezrozumiały monolog pacjenta? Nie, wszędzie było cicho. Nawet mewy milczały litościwie, bo dla Ile de Port Noir nastał święty dzień – żadne łodzie nie wchodziły do portu i ptaki nie narzekały na marny połów.
Washburn spojrzał na pustą szklankę i na opróżnioną do połowy butelkę whisky na stoliku obok fotela. Widoczny postęp. W każdą inną niedzielę jak zwykle leczyłby kaca, więc o tej porze i butelka, i szklanka byłyby już osuszone do dna. Uśmiechnął się do siebie i jeszcze raz pobłogosławił siostrzyczkę z Coventry. Co miesiąc przysyłała mu pieniądze; dzięki temu mógł kupować whisky. Dobra dziewczyna z tej Bess, chociaż Bogiem a prawdą mogła przysyłać znacznie więcej. Ale Washburn był jej wdzięczny i za to, co dostawał. Kiedyś jednak nadejdzie dzień, kiedy skończą się i Bess, i pieniądze. Wtedy stan upojnego zapomnienia trzeba będzie osiągać za pomocą najtańszego wina. Aż zniknie cały ból. Na zawsze.
Pogodził się już z taką możliwością. Akceptował ją jeszcze trzy tygodnie i pięć dni temu, dopóki jacyś obcy rybacy nie przywlekli do niego na wpół żywego mężczyzny wyłowionego z morza. Zrobili to z litości, topielec mało ich obchodził. Bóg zrozumie i odpuści – rozbitek był podziurawiony kulami. Ale rybacy nie wiedzieli, że w ciało mężczyzny wdarło się coś znacznie gorszego niż kule. W ciało i w umysł.
Zmęczony i wymizerowany lekarz podniósł się z fotela. Chwiejnie podszedł do okna wychodzącego na port. Podciągnął żaluzje, mrużąc oczy przed słońcem. Zerknął przez szczelinę i patrzył chwilę na ruch na ulicy. Szukał źródła hałaśliwego klekotu. Zobaczył wóz konny, a w nim rybacką rodzinę na niedzielnej przejażdżce. Gdzie, do diabła, można jeszcze zobaczyć coś takiego? Przypomniały mu się powozy i wspaniałe wałachy sunące przez londyński Regent Park. Latem cieszyły turystów. Roześmiał się głośno – też porównanie! Ale uśmiech szybko znikł mu z twarzy. Jego miejsce zajęło coś, co trzy tygodnie temu zdawało się nie do pomyślenia. Dawno stracił nadzieję, że zobaczy jeszcze Anglię. Może jednak uda mu się straconą nadzieję odzyskać. Dzięki niedoszłemu topielcowi.
Jeżeli postawił trafną diagnozę, sprawa rozstrzygnie się lada dzień, lada godzina, lada minuta. Rany na nogach, brzuchu i piersi były poważne. Mogły się okazać śmiertelne, gdyby nie to, że pociski nadal tkwiły w ciele, wyjałowione, oczyszczone morską wodą. Ich wydobycie okazało się stosunkowo łatwe, bo tkanka była rozmiękczona. Idealne warunki – tylko kroić. Za to rana czaszki stanowiła poważny problem. Nie dosyć, że została naruszona kość, to jeszcze wyglądało na to, że lekkiemu wgnieceniu uległy włókniste rejony wzgórza i hipokampa. Gdyby kula trafiła kilka milimetrów w lewo lub w prawo, położyłaby kres ich życiowym funkcjom. Ale nie trafiła i Washburn podjął decyzję. Odstawił whisky na trzydzieści sześć godzin. Pił tyle wody i jadł tyle pokarmów bogatych w skrobię, ile tylko człowiek zdoła wypić i zjeść. Potem przeprowadził operację – najbardziej skomplikowaną, odkąd wylano go ze szpitala Macleans w Londynie. Milimetr po niekończącym się milimetrze obmywał newralgiczny rejon. Później naciągnął i zaszył
skórę. Wiedział, że jeden błędny ruch pędzelka, igły czy kleszczy i pacjent umrze.
Washburn nie chciał, żeby pacjent umarł. Z wielu powodów. Zwłaszcza z jednego.
Kiedy skończył operację i stwierdził, że topielec wciąż daje znaki życia, zajął się sobą. Wrócił do sprawdzonego środka leczniczego – do butelki. Upił się i podtrzymywał ten stan, lecz nie pozwolił, żeby urwał mu się film. Dobrze wiedział, gdzie jest i co robi. Postęp, wyraźny postęp. Lada dzień, lada godzina nieznajomy skupi na nim wzrok, a z jego ust padną niezrozumiałe słowa. Lada chwila.
Najpierw były słowa. Rozległy się w sypialni o świcie, gdy od morza nadciągnęła chłodna bryza.
– Kto tu jest? Kto jest w tym pokoju? Washburn się wyprostował, zsunął cicho nogi z łóżka i powoli wstał. Ważne, żeby nie spowodować teraz żadnego wstrząsu – nie hałasować, nie ruszać się zbyt gwałtownie. Pacjent może ulec psychicznej regresji. Przez kilka pierwszych minut trzeba się zachowywać ostrożnie i delikatnie, jak delikatna była operacja. Washburn-lekarz wyczekiwał tego momentu.
– Przyjaciel – powiedział cicho.
– Przyjaciel?
– Mówisz po angielsku. Tak sądziłem. Zakładałem, że jesteś Amerykaninem albo Kanadyjczykiem. Twój dentysta w każdym razie nie był Anglikiem. Ani Francuzem. Jak się czujesz?
– Nie wiem…
– To potrwa jeszcze jakiś czas. Chcesz oddać stolec?
– Czy co?
– Kupę, chłopie, chcesz kupę? Po to jest basen koło łóżka. Biały, na lewo. Oczywiście, jeśli się zdąży po niego sięgnąć.
– Przepraszam.
– Nie ma za co. To normalna reakcja organizmu. Jestem lekarzem, twoim lekarzem. Nazywam się Geoffrey Washburn. A ty?
– Ja?
– Jak masz na imię.
Nieznajomy poruszył głową i spojrzał na białą ścianę, na której rysowały się ostre cienie wczesnego poranka. W końcu zwrócił niebieskie oczy na Washburna i powiedział:
– Nie wiem. BR> – O mój Boże…
– Mówiłem ci tyle razy: czas, trzeba czasu. Jeśli będziesz ze sobą walczył, jeśli będziesz się zadręczał, twój stan się pogorszy.
– Jesteś pijany.
– Trochę. Ale to nie ma nic do rzeczy. Spróbuję cię naprowadzić na właściwy trop. Tylko uważnie słuchaj.
– Słuchałem już tyle razy.
– Nie, nie słuchałeś. Zamykasz się przede mną. Tkwisz w szczelnym kokonie. Osłaniasz nim swój umysł. Posłuchaj mnie jeszcze raz.
– Słucham.
– Kiedy byłeś w śpiączce, długiej śpiączce, mówiłeś w trzech językach: po angielsku, po francusku i w jakimś nosowym dialekcie, chyba orientalnym. To znaczy, że jesteś poliglotą, obywatelem świata. Zastanów się. Myśl pod kątem geografii. W którym języku czujesz się najswobodniej?
– W angielskim.
– Dobra. W takim razie w którym czujesz się nieswojo?
– Nie wiem.
– Nie masz skośnych oczu. Wydaje mi się, że w orientalnym.
– No pewnie.
– To dlaczego się nim posługujesz? Dobra. Teraz skojarzenia.
Zapisałem sobie kilka słów. Słuchaj. Brzmiały tak: ma-kwa, tam-kwam, kii-sah. Z czym ci się to kojarzy?
– Z niczym.
– Świetnie.
– Czego chcesz, do diabła?
– Czegokolwiek.
– Jesteś pijany.
– To już ustaliliśmy. Tak, jestem pijany. Upiłem się, ale uratowałem twoje pieprzone życie. Pijany, nie pijany, jestem lekarzem. Kiedyś nawet byłem niezłym lekarzem.
– I co się stało?
– Pacjent bada lekarza?
– A dlaczego nie?
Washburn umilkł na chwilę. Popatrzył w okno wychodzące na port.
– Upiłem się – odparł. – Powiedzieli, że zabiłem dwóch pacjentów na stole operacyjnym, bo byłem zalany. Gdyby był jeden trup, to może bym się wywinął. Ale były dwa. Szybko zauważyli związek. „Temu facetowi nigdy nie dawajcie skalpela do ręki”.
– Musiałeś?
– Co?
– Pić.
– Tak, do cholery, tak – powiedział cicho Washburn, odwracając wzrok od okna. – Musiałem i muszę. Pacjentowi nie wolno oceniać postępowania lekarza.
– Przepraszam.
– Masz denerwujący zwyczaj przepraszania za wszystko. To nienaturalne. Nie wierzę, że jesteś facetem, który przeprasza.
– Więc wiesz o mnie coś, czego ja nie wiem.
– Tak. Wiem dużo. I prawie nic nie trzyma się kupy.
Mężczyzna pochylił się na krześle. Pod rozpiętą koszulą rysowały się napięte mięśnie i bandaże na klatce piersiowej i brzuchu. Założył ręce na piersi. Było widać, jak są muskularne i żylaste.
– Masz na myśli coś, o czym jeszcze nie rozmawialiśmy? – spytał.
– Tak.
– Chodzi o to, co mówiłem, kiedy byłem nieprzytomny?
– Nie, nie. Ten bełkot już przerobiliśmy. Języki, twoja znajomość geografii – wspominałeś miasta, o których nigdy albo prawie nigdy nie słyszałem – obsesyjne unikanie nazwisk, nazw, które chcesz wypowiedzieć, ale tego nie robisz. Twoja skłonność do konfrontacji – atak, odwrót, ukrycie się, ucieczka – wszystko gwałtowne, wściekłe, powiedziałbym: niepohamowane. Często musiałem cię wiązać, żeby chronić rany. Ale o tym już mówiliśmy. Jest jeszcze coś.
– Co to znaczy? O co ci chodzi? Dlaczego nic mi nie powiedziałeś?
– Bo to dotyczy twojego ciała, twojej zewnętrznej powłoki, że tak się wyrażę. Nie byłem pewien, jak to zniesiesz. Wciąż nie jestem tego pewien. Człowiek bez imienia oparł się o krzesło. Jego czarne brwi tuż pod czupryną ciemnobrązowych włosów zbiegły się na znak irytacji.
– Nie potrzebuję teraz opinii lekarza – powiedział. – Mów, jestem gotów. Słucham. O co chodzi?
– Zacznijmy może od twojej głowy. Wygląda zupełnie nieźle. Zwłaszcza twarz.
– Twarz?
– Miałeś kiedyś inną twarz.
– Jak to?
– Operacja plastyczna. Przez silne szkło powiększające zawsze można zobaczyć ślady. Zmienili cię, chłopie.
– Zmienili?
– Masz wydatny podbródek. Myślę, że kiedyś miałeś dołek w brodzie. Został usunięty. Na górze na policzku – wystające kości policzkowe, to pewnie dziedzictwo po słowiańskich przodkach – też są mikroskopijne ślady. Będę strzelał: usunięto ci jakieś znamię, pieprzyk. Nos masz angielski. Kiedyś był większy. Został delikatnie wymodelowany. Twoje rysy zostały złagodzone, wszystkie ostrości rozmyte. Rozumiesz, o czym mówię?
– Nie.
– Jesteś zupełnie atrakcyjnym mężczyzną, dlatego że twoja twarz należy do pewnego typu, a nie ze względu na indywidualne cechy.
– Do pewnego typu?
– Tak. Jesteś modelowym białym Anglosasem. Takim, jakiego można spotkać na lepszych boiskach do krykieta, na kortach tenisowych albo w barze „Mirabel”. Tam twarze ludzi są prawie nie do rozróżnienia, prawda? Wszystko na swoim miejscu: zęby proste, uszy przylegające płasko do głowy. Nic nie zakłóca harmonii, każdy element pasuje do innych, a całość jest jak gdyby rozmyta.
– Jak to rozmyta?
– No, może „zepsuta” byłoby lepszym określeniem. Masz twarz człowieka bardzo pewnego siebie, nawet aroganckiego, takiego, który zawsze postawi na swoim.
– Wciąż nie wiem, co masz na myśli.
– Dobra, inaczej. Zmień kolor włosów, to zmienisz twarz. Zgoda, można dostrzec odrosty, dowiedzieć się czegoś z ich łamliwości, z rodzaju farby. Zacznij nosić okulary i zapuść wąsy, a staniesz się innym człowiekiem. Dałbym ci trzydzieści pięć, trzydzieści dziewięć lat, ale równie dobrze możesz być pięć lat starszy albo młodszy. – Washburn urwał, obserwując reakcje pacjenta i jakby wahając się, czy kontynuować wyjaśnienia. – Jeśli chodzi o okulary… Pamiętasz testy sprzed tygodnia? Te ćwiczenia?
– Pewnie.
– Masz zupełnie dobry wzrok. Nie potrzebujesz okularów.
– Przecież ich nie noszę.
– W takim razie skąd ślady długotrwałego używania szkieł kontaktowych na siatkówce i na powiekach?
– Nie wiem. To nie ma sensu.
– Powiedzieć ci, co o tym myślę?
– Chętnie posłucham.
– A jak ci się to nie spodoba? – Washburn odwrócił się do okna i nieobecnym wzrokiem spojrzał na ulicę. – Niektóre szkła kontaktowe mogą zmienić kolor oczu. Oczy niektórych ludzi są bardziej podatne na taką zmianę niż innych. To zwykle oczy szare albo niebieskawe. Kolor twoich oczu to coś pomiędzy: raz są stalowoszare, w innym świetle niebieskie. Natura ci pomogła, bo zmiana nie była możliwa ani konieczna.
– Konieczna do czego?
– Do zmiany wyglądu. A raczej do celów zawodowych. Wizy, paszporty, prawa jazdy – możesz je zmieniać do woli. Włosy: brązowe, blond, kasztanowe. Oczy: oczu nie sfałszujesz – zielone, szare, niebieskie? I wszystko doskonale mieści się w tym jednym typie, gdzie twarze wydają się zamazane przez swoją powtarzalność.
Pacjent Washburna z trudem wstał z krzesła, pomagając sobie rękami.
– A może przesadzasz? Może ponosi cię wyobraźnia?
– Są ślady, znaki. To dowody.
– Interpretujesz je z dużą dozą cynizmu. Załóżmy, że miałem jakiś wypadek. Pozszywali mnie i to wyjaśnia operację plastyczną, prawda?
– Nie, to inny typ operacji. Farbowanie włosów, usuwanie znamion i pieprzyków, to nie należy do rekonwalescencji.
– Skąd możesz wiedzieć?! – powiedział ze złością mężczyzna. – Są różne wypadki, różne sposoby leczenia. Nie było cię przy tym i nie możesz mieć stuprocentowej pewności.
– Dobrze! Wściekaj się! Powinieneś się na mnie wkurzać jeszcze częściej. I kiedy jesteś wściekły, myśl. Kim byłeś? Kim jesteś?
– Handlowcem… Biznesmenem zatrudnionym w jakiejś międzynarodowej firmie zajmującej się handlem z krajami Dalekiego Wschodu. Na przykład. Albo nauczycielem… języków obcych na jakimś uniwersytecie. Też możliwe.
– Dobra, więc wybieraj: to albo to. Już!
- Nie mogę! – Oczy mężczyzny bez nazwiska mówiły, że znalazł się na krawędzi bezsilności.
– Bo sam w to nie wierzysz.
Pokręcił głową.
– Nie. A ty?
– Ja też nie – odparł Washburn. – Mam powód. Z zawodami, o których wspomniałeś, wiąże się raczej siedzący tryb życia, a tym masz ciało człowieka nawykłego do fizycznego wysiłku. Nie, nie sportowca ani nikogo takiego. Nie jesteś, jak to się mówi, atletą. Ale mięśnie masz sprężyste, ręce i ramiona silne, wyrobione. W innych okolicznościach powiedziałbym, że jesteś robotnikiem przywykłym do noszenia ciężarów albo rybakiem i że kondycję zawdzięczasz harówce przy sieciach. Jednak twoja wiedza, rzekłbym, twój intelekt to wyklucza.
– Dlaczego wciąż mi się wydaje, że do czegoś zmierzasz?
– Dlatego, że przez kilka tygodni pracowaliśmy razem, w stresie. Poznajesz zasady gry.
– Więc mam rację?
– Tak. Musiałem sprawdzić, jak zareagujesz na to, co ci przed chwilą powiedziałem. Na operację plastyczną, na włosy, szkła kontaktowe.
– Zdałem egzamin?
– Z irytującym opanowaniem. Nadszedł czas. Nie ma co dłużej tego odkładać. I szczerze mówiąc, moja cierpliwość jest na wyczerpaniu. Chodź ze mną. – Washburn ruszył do drzwi w tylnej ścianie pokoju. Prowadziły do gabinetu zabiegowego. W gabinecie podszedł do kąta i zabrał stamtąd przestarzały rzutnik. Oprawa grubego, okrągłego obiektywu była zardzewiała i popękana. – Przywieźli mi go razem z zaopatrzeniem z Marsylii – powiedział, ustawiając aparat na małym biurku. Wetknął wtyczkę do gniazdka. – Nie jest może doskonały, ale spełnia swoje zadanie. Zasłoń okno, dobrze?
Mężczyzna bez imienia i pamięci podszedł do okna i opuścił żaluzje. W gabinecie zrobiło się ciemno. Washburn nacisnął przełącznik i na białej ścianie pojawił się jasny kwadrat. Lekarz wsunął za obiektyw maleńki skrawek celuloidowej taśmy.
Kwadrat na ścianie wypełniły powiększone litery:
GEMEINSCHAFT BANK
BAHNHOFSTRASSE. ZURYCH
ZERO-SIEDEM-SIEDEMNAŚCIE-DWANAŚCIE-ZERO-CZTERNAŚCIE-DWADZIEŚCIA SZEŚĆ-ZERO
– Co to jest? – zapytał pacjent.
– Przyjrzyj się temu dobrze. Myśl.
– To chyba numer konta bankowego.
– Właśnie. Firmowy nadruk na górze – nazwa i adres – to bank. Cyfry napisane słownie to nazwisko, ale traktowane będą jak nazwisko dopiero, gdy napisze je właściciel rachunku. Rutynowe postępowanie.
– Skąd to masz?
– Od ciebie. Z ciebie. To maleńki negatyw, może połowa szerokości trzydziestopięciomilimetrowego filmu. Został wszczepiony chirurgicznie tuż pod skórę nad twoim prawym biodrem. Liczby napisane są twoim charakterem pisma. To twój podpis. Możesz nim otworzyć skarbiec w Zurychu.
(Opublikowano za zgodą Wydawnictwa Amber)