**1
Najdłuższa podróż...**
Arnold Van Damm klapnął na swój obrotowy dyrektorski fotel z gracją szmacianej lalki, ciśniętej w kąt pokoju. Jack Ryan nie przypominał sobie, by Arnold kiedykolwiek występował w marynarce, chyba że w obecności prezydenta, a i wówczas nie było to wcale regułą. Jack był przekonany, że przed każdym oficjalnym bankietem, z tych, na które trzeba chodzić w smokingu i muszce, Arnie ubierał się pod lufą przybocznego agenta z Tajnej Służby. Krawat, który dyndał luźno pod rozpiętym kołnierzykiem, chyba ani razu nie miał okazji podjechać do samej góry.
Rękawy koszuli w niebieskie pasy, zamówionej w wysyłkowym magazynie L.L. Bean, były podwinięte i wyszmelcowane na łokciach na czarno, jako że Arnie zwykł czytywać dokumenty państwowe zgarbiony i z łokciami opartymi na blacie nigdy nie sprzątanego biurka. Urzędnik nie garbił się tylko podczas rozmów; przeciwnie, jeżeli temat był ważny, rozwalał się w fotelu i opierał nogi o szufladę. Arnie Van Dam m zaledwie przekroczył pięćdziesiątkę, miał rzedniejące siwe włosy, a twarz zmarszczoną i pooraną jak stara mapa, lecz z jego bladoniebieskich oczu nie znikało ożywienie, a myśl nieustannie krążyła wokół wszystkiego, co przynosił dzień, albo co dzień próbował przed nim ukryć.
Taka właściwość bardzo się przydaje, kiedy się jest szefem personelu Białego Domu.
Van Damm nalał dietetycznej coli do ogromnego kubka na kawę, z wizerunkiem Białego Domu na jednej stronie i imieniem Arnie na drugiej, po czym spojrzał na zastępcę dyrektora Centralnej Agencji Wywiadowczej, trochę przyjacielsko, a trochę badawczo.
- Napijesz się?
- Jeśli mi znajdziesz prawdziwą colę, nie dietetyczną - Ryan uśmiechnął się szelmowsko.
Lewa ręka Arniego zniknęła z blatu, po czym czerwona puszka rozpoczęła lot po krzywej balistycznej, kończącej się na podołku Jacka, który jednak złapał colę w powietrzu. Otwieranie potrząśniętej coli to kuszenie losu, lecz Jack manifestacyjnie skierował wierzch puszki w stronę Van Damma i pociągnął za blaszane kółko, myśląc zarazem, że choć nie wszyscy lubią Arniego, facet ma styl. Posada nie uderzała mu do głowy, nie licząc chwil, kiedy szefowi wygodnie było sprawiać takie wrażenie. Na pewno nie tym razem. Arnold Van Dam m udawał ważniaka jedynie wobec obcych. W towarzystwie współpracowników nie musiał niczego udawać.
- Stary się wścieka i pyta, co się tam dzieje, do cholery - rozpoczął Van Damm.
- Ja też się pytam - przerwał mu Charles Alden, główny doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa, wchodząc do gabinetu. - Panowie, przepraszam za spóźnienie.
- I my się pytamy - odrzekł Jack. - Zupełnie tak samo, jak kilka lat temu. Powiedzieć wam, ile wiemy na pewno?
- Strzelaj - przynaglił Alden.
- Następnym razem, kiedy będziecie w Moskwie, rozejrzyjcie się za dużym białym królikiem w kamizelce i z zegarkiem. Nurkujcie za nim do króliczej nory, a jak wrócicie, sami opowiedzcie mi, coście znaleźli - rozpoczął Jack z udaną powagą. - Panowie, nie macie przed sobą kolejnego prawicowego idioty, który skamle, domagając się powrotu zimnej wojny, ale powiem wam, że wolałem dawne czasy, kiedy Rosjanie byli jeszcze obliczalni. Teraz się to wszystko u tych pacanów zmieniło, upodobniło bardziej do naszych porządków. Niczego nie sposób przewidzieć. Zabawna sprawa, ale nareszcie rozumiem, dlaczego zawsze tak wkurzaliśmy KGB. Sytuacja polityczna po tamtej stronie zmienia się z dnia na dzień. W kuluarach Narmonow to najzwinniejszy bokser na całym ringu polityki, ale ile razy wystąpi publicznie, zaczyna się nowy kryzys.
- Jaki jest ten facet? - zapytał Van Damm. - Powiedz, przecież się z nim spotykałeś. - W odróżnieniu od Aldena, Van Dammowi nie udało się dotąd poznać osobiście Narmonowa.
- Spotkałem się z nim tylko raz - sprostował Jack Ryan.
Alden umościł się w fotelu i zauważył:
- Spokojnie, Jack; znamy twoją teczkę. Zarówno my, jak i prezydent. Do diabła, prawie udało mi się go przekonać, że jesteś wart szacunku. Dwie Gwiazdy Wywiadu na piersi, ta historia z okrętem podwodnym, a potem, Chryste Panie, afera z Gierasimowem... Wiadomo, cicha woda brzegi rwie, ale żeby aż tak? Teraz się nie dziwię, że Al Trent uważa cię za jakiegoś zasranego geniusza.
Gwiazda Wywiadu to w CIA najwyższe odznaczenie za pracę w terenie. Jack zdobył ich, prawdę mówiąc, trzy, ale rozkaz z nominacją do trzeciej spoczywał zamknięty w bardzo bezpiecznym sejfie, a całą sprawę trzymano w takim sekrecie, że nie wiedział o niej, i nigdy się nie miał dowiedzieć, nawet nowy prezydent.
- No więc, udowodnij, coś wart. Opowiedz nam trochę - przynaglił Jacka Alden.
- Narmonow to niezwykły facet. Dopiero w chaosie czuje się dobrze. Znałem medyków podobnych do niego. Zdarzają się tacy, rzadko bo rzadko: nie opuszczają izby przyjęć, opatrują ludzi z wypadków, robią reanimacje i co tam jeszcze. Wszyscy inni mogą padać z nóg, a O dopiero się rozkręcają. Tacy ludzie po prostu upajają się presją i stresem, Arnie. Narmonow jest dokładnie taki sam. Nie jestem pewien, czy faktycznie upajają go nietypowe sytuacje, ale radzi sobie z nimi jak nikt. Facet musi mieć końskie zdrowie...
- Jak większość polityków- zauważył Van Damm.
- Ich szczęście. Tak czy inaczej, pytacie czy Narmonow w ogóle wie, dokąd zmierza? Myślę, że trochę wie, a trochę nie. Orientuje się z grubsza, w jakim kierunku musi popychać kraj, ale w jaki sposób tam dotrzeć, i co robić dalej, to już trudniejsza sprawa. Facet ma jaja, i na pewno nie boi się grać w ciemno.
- Wygląda na to, że go polubiłeś.
Nie było to pytanie.
- Miał niedawno okazję mnie sprzątnąć tak łatwo, jak byś ty zgniatał tę puszkę, i nie zrobił tego. - Jack uśmiechnął się, dodając: - Sam widzisz, że należy mu się ode mnie trochę ciepłych uczuć. Zresztą tylko dureń może nie szanować Narmonowa. Taki ktoś zyskałby sobie szacunek nawet jako wróg.
- Chcesz powiedzieć, że wrogość się skończyła? - Alden skrzywił się nieznacznie.
- Jaka znów wrogość? - Jack udał zdumienie. - Sam prezydent ogłosił, że czasy wojny to przeszłość.
- Politycy zawsze coś takiego mówią - zauważył szef personelu Białego Do- mu i odchrząknął. - Za to biorą pieniądze. Powiedz lepiej czy Narmonow się utrzyma.
Jack Ryan z niesmakiem spojrzał w okno. Niesmak brał się głównie z faktu, że sam nie umiał odpowiedzieć na to pytanie.
- Ujmijmy rzecz w ten sposób: Andriej Iljicz musi okazać się najzręczniejszym macherem, jakiego znała rosyjska polityka. Tak czy siak stąpa po linie. Naturalnie, nie ma sobie równych w akrobacji, ale pamiętacie czasy niezrównanego akrobaty Karla Wallendy? Ten sam Wallenda skończył jako mokra plama na chodniku, a dlaczego? Bo zdarzył mu się zły dzień akurat w chwili, kiedy nie miał prawa palnąć głupstwa. Andriej Iljicz jedzie na podobnym wózku. Czy mu się uda? To samo pytanie słyszę od ośmiu lat! Moje biuro uważa, że tak. Myślę podobnie, z tym że... Arnie, sam wiesz, w tych sprawach nie ma proroków. Idziemy przez nieznany teren, do cholery, tak samo jak Narmonow. Głupi gość od pogody w telewizji ma łatwiejsze życie i całą bazę danych do swojej dyspozycji. pytałem dwóch najlepszych specjalistów od historii Rosji: Jake'a Kantorowitza w Princeton i Dereka Andrewsa w Berkeley, i co? Jeden mówi mi czarne, a drugi zaraz, że białe. Dwa tygodnie temu zaprosiliśmy ich obu do Langley. Osobiście skłaniam się do oceny
Jake'a, ale znów szef naszych sowietologów zgadza się z tym, co twierdzi Andrews. Klient płaci, klient wybiera odpowiedź. Dokładnie tyle wiemy. Chcecie wyroczni, to zajrzyjcie do pierwszej lepszej gazety.
Van Dam m skinął głową i zapytał:
- A ich następny kryzys?
- Myślę, że za diabła nie dojdą do ładu z ruchami wśród mniejszości etnicznych - zaczął Jack - ale to sami wiecie nawet beze mnie. W jaki sposób ZSRR będzie się rozpadać, i które republiki się odłączą, kiedy, jak, pokojowo czy wśród zamieszek? Narmonow boryka się z tym na co dzień. Te sprawy nieprędko ucichną.
- Sam powtarzam to samo już od roku - skwitował słowa Jacka Ryana Alden. - Ile upłynie czasu, zanim się to wszystko utrzęsie?
- Mnie pytasz? O Niemczech Wschodnich twierdziłem, że zjednoczenie zabierze im przynajmniej rok, a i tak byłem wtedy największym optymistą w Waszyngtonie. Pomyliłem się o jedenaście miesięcy. Cokolwiek O powiem, ja czy ktokolwiek, będzie to wzięte z sufitu.
- - Inne punkty zapalne? - zapytał znów Van Damm.
- Zawsze pozostaje Bliski Wschód... - zaczął Ryan, dostrzegając błysk w oku rozmówcy.
- Zajmiemy się tym już wkrótce.
- W takim razie życzę dużo szczęścia. Pracujemy nad zagadnieniem od czasu rozróby z Nixonem i Kissingerem w siedemdziesiątym trzecim roku. Wszystko niby przyschło, ale zasadniczy spór trwa w najlepsze, więc prędzej czy później znów się zaczną hocki-klocki. Tyle dobrego, że Narmonow nie chce się już w to mieszać. Będzie wspierał starych przyjaciół, nie zrezygnuje z handlu bronią, bo skąd niby ma wziąć walutę jak nie od Arabów, ale jeśli zacznie się tam draka, nie będzie się rozpychał tak, jak dawniej. Podobnie było już nad Zatoką Perską. Narmonow może nadal dozbrajać podopiecznych, chociaż nie sądzę, by się na to zdecydował, ale poza tym palcem nie kiwnie, żeby pomóc Arabom w jakiejś nowej wojnie z Izraelem. Nie wyśle okrętów i nie zmobilizuje wojska. Wątpię nawet czy poprze Arabów, jeśli O znowu zechcą na próbę potrząsnąć szabelką. Andriej Iljicz powtarza, że sprzedaje im sprzęt obronny, nie zaczepny, i zdaje się, że faktycznie tak jest, wbrew temu, co słyszymy od Izraelczyków.
- To pewne? - zapytał Alden. - Departament Stanu mówi mi co innego.
- Departament się myli - uciął Ryan.
- Ale to samo powtarza twój szef- przypomniał Jackowi Van Damm.
- Powiem panom na to, że z całym szacunkiem dla szefa CIA, nie zgadzam się z jego oceną.
- Teraz wiem, za co cię tak lubi Trent - pokiwał głową Alden. - Nie umiesz wyrażać się jak prawdziwy biurokrata. jeżeli zawsze mówisz to, co myślisz, jakim cudem udało ci się utrzymać na tym stołku?
- Może kazano mi tak robić na pokaz - roześmiał się Ryan, po czym, poważniejąc, dodał: - Proszę tylko pomyśleć. Narmonow ma dość zabawy ze swoimi mniejszościami, żeby babrać się na serio z Bliskim Wschodem, gdzie więcej straci, niż zyska. jemu wystarcza, że sprzedaje broń za twardą walutę, a i to tylko wtedy, kiedy nie robią się z tego kłopoty. Handluje sobie, ale nic z tego nie wynika.
- Innymi słowy, jeżeli znajdziemy sposób, żeby uspokoić region... - zaczął zastanawiać się na głos AIden.
- Narmonow nam w tym nie przeszkodzi, a może nawet pomoże. W najgorszym razie przyczai się i będzie klął, że go nie dopuszczamy do gry. Ale, ale... W jaki sposób chcecie uspokoić Bliski Wschód?
- Przytrzemy nosa Izraelowi - odpowiedział Van Dam m z prostotą.
- To głupi pomysł, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, nie możemy naciskać na Izrael, dopóki ten faktycznie ma powody obawiać się o własne bezpieczeństwo. Po drugie, Izrael nie przestanie obawiać się o bezpieczeństwo, dopóki nie znajdzie się rozwiązań kilku podstawowych kwestii spornych.
- Jak na przykład? - Jak na przykład, w kwestii, od której zaczął się cały konflikt. W kwestii, o której wszyscy jakoś milczą.
- Wiadomo, że chodzi o religię, ale sam powiedz, jedni i drudzy idioci wierzą właściwie w to samo! - warknął Van Damm. - Kurczę, nie dalej jak miesiąc temu czytałem Koran i znalazłem tam dokładnie to, co mi wykładano w szkółce niedzielnej.
- To fakt - zgodził się z nim Jack Ryan. - Tylko co z tego? Zarówno katolicy, jak i protestanci są przekonani, że Chrystus był Synem Bożym, ale nie przeszkadza to im wysadzać w powietrze Irlandii Północnej. W dzisiejszych czasach rzeczywiście najbezpieczniej być żydem: pieprznięci chrześcijanie mordują się wzajemnie z taką gorliwością, że nie mają nawet czasu na antysemityzm. Sam popatrz, Arnie. Mimo że my, na zewnątrz, prawie nie zauważamy różnic między tymi religiami, dla nich stanowią one wystarczający powód nawet do rzezi. Dlatego nie ma o czym mówić, przyjacielu.
- Pewnie masz rację - niechętnie zgodził się z Ryanem szef personelu. Po krótkim namyśle wiedział już, o jaką sporną kwestię chodzi Ryanowi.
- Chciałeś powiedzieć: Jerozolima?
- Trafiłeś! - potwierdził Ryan, który, dopiwszy colę, zgniótł w dłoni puszkę i cisnął ją do kosza na śmieci u stóp Van Dam m a strzałem za trzy punkty. - Jerozolima to święte miasto trzech różnych religii, powiedzmy, trzech zwaśnionych plemion. Fizycznie miasto należy tylko do jednego plemienia, które na dodatek wojuje zawsze z którymś z dwóch pozostałych. W tak wojowniczym rejonie wszystko trzeba obsadzić wojskiem, ale czyim wojskiem? Pamiętajcie, że nie tak dawno temu paru muzułmańskich czubków urządziło jatki w samej Mekce. To samo się zdarzy, jeśli się wprowadzi do Jerozolimy arabskie siły bezpieczeństwa: Izrael stanie wobec bezpośredniego zagrożenia. jeżeli zostanie wszystko po staremu, czyli jeśli w Jerozolimie nadal będzie wojsko izraelskie, obrażą się na nas Arabowie. Aha, zapominam o siłach ONZ. Te z kolei nie będą się podobały Izraelowi, bo Żydzi od dawna mają z ON Z na pieńku. Arabowie też nie cierpią sił ONZ, bo w końcu większość błękitnych hełmów to chrześcijanie. Nawet my nie lubimy ONZ, bo ON
Z za często się stawia. Odpadają więc jedyne siły międzynarodowe, jakie wchodziłyby tu w grę. Impas, panowie.
- Prezydent bardzo nalega, żeby coś wymyślić - przypomniał szef personelu Białego Domu. - Musimy coś zrobić, bo inaczej powiedzą, że się opieprzamy.
- W takim razie, niech prezydent przy następnym spotkaniu z papieżem poprosi go o interwencję z wyższego szczebla - zażartował dość bezceremonialnie Ryan, lecz uśmiech zgasł mu na ustach. Van Dam m wiedział, że Jack powtarza sobie w duchu, by nie zadzierać z prezydentem, którego nie cierpi. Ryan zamilkł jednak i siedział z kamiennym wzrokiem. Arnie nie znał zastępcy dyrektora CIA na tyle, by rozpoznać tę minę. - Chwileczkę, panowie...
Szef personelu zaśmiał się pod nosem. Prezydentowi rzeczywiście nie zaszkodziłoby spotkanie z papieżem. Wyborcom nieodmiennie podobają się podobne sztuczki, zresztą zaraz później prezydent mógłby dać się zaprosić na bankiet ligi żydowskiej B'nai B'rith i udowodnić w ten sposób, że uwielbia wszystkie religie. Van Damm wiedział doskonale, że odkąd dzieci prezydenta dorosły, chadza do kościoła jedynie na pokaz, traktując wiarę jako jeszcze jedną zabawną stronę codziennego życia. ZSRR zaczął ostatnio zwracać się ku religii, szukając w niej wartości społecznych, lecz amerykańska lewica dawno odsunęła się od Kościoła i nie miała najmniejszego zamiaru powrócić na jego łono, obawiając się skądinąd, że odnajdzie w wierze te same wartości, których poszukują Rosjanie. Van Damm sam zaczynał karierę jako nawiedzony lewicowiec, lecz dwadzieścia pięć lat pracy w rządzie wyleczyło go ze złudzeń. Dzięki tej lekcji nie dowierzał dziś równie żarliwie ideologom zarówno z jednego, jak i drugiego skrzydła. Szef personelu był
człowiekiem poszukującym tylko takich rozwiązań, które mogą sprawdzić się w praktyce.
Zaduma nad światem polityki oderwała go na chwilę od trwającej dyskusji.
- Nad czym tak się zastanawiasz? - zapytał wreszae Ryana Alden.
- Myślę o tym, co Ewangelia mówi o "ludziach jednej Księgi" - mruknął Ryan, czując, że z zamętu zaczyna mu się wyłaniać pewna myśl.
- Co z tego?
- Przypomniałem sobie, że Watykan to formalnie osobne państwo, z własną służbą dyplomatyczną, ale bez sił zbrojnych... oprócz gwardii szwajcarskiej... A Szwajcaria jest neutralna, nie należy nawet do ONZ. Arabowie jeżdżą tam wpłacać pieniądze i pohulać... No, nie, zastanawiam się, czy ktoś by na to poszedł... - Jack zamilkł, a jego twarz ponownie straciła wszelki wyraz. Van Damm zauważył, że źrenice Ryana zwęziły się zarazem, jak oświetlone latarką. Ciekawie jest patrzeć, jak rodzą się nowe pomysły, choć jeszcze ciekawiej byłoby usłyszeć, na czym właściwie polegają.
- Na co by poszedł? Kto by poszedł? - zapytał więc szef personelu nie bez irytacji. Alden milczał.
Ryan przedstawił im swój pomysł.
- Wiecie już, o co chodzi, prawda? Większość całego zamieszania wynika ze sporu O święte przybytki. Powinienem porozmawiać z moimi ludźmi w Langley. Mamy tam naprawdę pierwszorzędne...
Van Damm znów rozparł się w fotelu i zapytał:
- A jak tam wasze kontakty? Wybierasz się pogadać z nuncjuszem papieskim? Ryan zaprzeczył ruchem głowy.
- Kardynał Giancatti jest poczciwym staruszkiem, ale to zwykły figurant. jesteś tu od tak dawna, Arnie, że nie muszę O tego mówić. Nie, jeśli chcesz porozmawiać z kimś, kto wie, o co chodzi, wal prosto do ojca Rileya z uniwersytetu Georgetown. Uczył mnie, kiedy robiłem na Georgetown doktorat, dobrze się znamy od tamtej pory. Riley ma kabel do samego generała.
- Jakiego znów generała?
- Do generała Towarzystwa jezusowego. Do szefa jezuitów, Hiszpana, Francisco Alcalde. Alcalde i ojciec Tim Riley wykładali razem na uniwersytecie św. Roberta Bellarmine w Rzymie. Obaj są profesorami historii, a ojciec Tim to waszyngtońska wtyczka generała. Nie mieliśOe okazji spotkać ojca Tima?
- Jakoś nie. A warto?
- Pewnie, że warto. jeden z najlepszych profesorów, jacy mnie uczyli. Zna cały Waszyngton od podszewki. Ma świetne kontakty w swojej centrali - dodał jeszcze żartem Ryan, lecz Van Damm nie zrozumiał dowcipu.
- Możesz zorganizować cichy lunch? - zapytał Alden. - Nie tutaj, rzecz jasna, gdzieś w mieście.
- W "Cosmos Club" w Georgetown. Ojciec Tim jest członkiem klubu. Klub uniwersytetu jest, oczywiśce, bliżej, ale...
- Wiadomo. Czy ten Riley zachowa wszystko dla siebie?
- Jezuita miałby zachować wszystko dla siebie? - zaśmiał się Ryan. - Chyba nie jesteś katolikiem, co?
- Na kiedy możesz zorganizować to spotkanie?
- Na jutro, ostatecznie na pojutrze.
- Komu właściwie służy ten Riley? - zapytał Van Damm.
- Ojciec Tim jest obywatelem amerykańskim, więc jeśli chodzi o jego lojalność, nic nam nie zagraża. Z drugiej strony, jako ksiądz, ojciec Tim złożył śluby nakazujące mu posłuszeństwo władzy wyższej niż nasza konstytucja. Można mu ufać, że jako człowiek honoru uszanuje wszystkie zobowiązania, lecz proszę nie zapominać, jak delikatne są te zobowiązania. Aha, ojciec Tim nie da sobą komenderować - ostrzegł jeszcze Ryan.
- Umów nas na lunch. Wygląda na to, że tak czy inaczej powinienem go poznać. Proszę mu powiedzieć, że chodzi o nawiązanie cennego kontaktu - polecił Ryanowi Alden. - Uczy się pośpiech. Rezerwuję dla siebie czas jutro i pojutrze po południu.
- Tak jest. - Ryan podniósł się na pożegnanie.