Co dziś trapi Michaela Sfarda, trzydziestotrzyletniego prawnika z Tel Awiwu? Zdziwił mnie, bo nie martwi się tym, o czym piszą na pierwszych stronach wszystkie izraelskie gazety. A może inaczej: Michael martwi się treścią nagłówków izraelskiej prasy. Lecz z prawdziwym niepokojem patrzy w innym kierunku, na Zachodni Brzeg. Izraelskie gazety piszą dziś o kolejnym wielotysięcznym proteście przeciwko wycofaniu osadników ze Strefy Gazy; organizatorzy marszów mówią o pięćdziesięciu tysiącach demonstrantów, policja i wojsko o dwudziestu pięciu tysiącach. Oraz, że spodziewane są następne protesty.
Informują o bezowocnych rozmowach najwyższych urzędników państwowych z przedstawicielami demonstrantów. Przekazują prośby o odstąpienie od marszów ze względu na możliwy ostrzał kassamami z terytoriów palestyńskich.
Donoszą, że niektórzy zdeterminowani osadnicy grożą, iż jeśli plan premiera Szarona będzie realizowany, popełnią samobójstwo, jak w dawnych wiekach obrońcy Erec Israel. To – uważają przeciwnicy protestów – nadużywanie narodowej mitologii, legendy o starożytnych obrońcach Masady. Wśród zadeklarowanych samobójców jest kilkudziesięcioosobowa grupa młodych surferów z Gazy: zamierzają wypłynąć na deskach na pełne morze i się utopić. Psychologowie i lokalne władze traktują te zapowiedzi bardzo poważnie. Powiadają, że to w większości dzieci osadników najbardziej przeżywających nakaz opuszczenia osiedli, którym za kilkanaście dni najpewniej zawali się świat, budowany przez ponad ćwierć wieku. Przedstawiciele służb bezpieczeństwa oświadczyli, że postarają się osobiście dotrzeć do każdego z tych młodych ludzi i odwieść ich od samobójstwa. Ale też, że użyją wszelkich środków w celu zapobieżenia zbiorowemu szaleństwu.
Michael nie martwi się też, że wielu radykalnych rabinów, organizatorów proosadniczych marszów i demonstracji, wzywa religijnych żołnierzy do odmowy wykonania rozkazu, co w Izraelu nie zdarzyło się jeszcze nigdy. Powiada, że pierwszy raz w historii jego kraju wojsko i państwo stanęły po przeciwnej stronie barykady niż osadnicy, co akurat zmienia sytuację na plus.
Dziwi się za to (lecz przesadnie nie zamartwia), jakim cudem do Gazy przeniknęło około dwóch tysięcy ludzi z zamiarem czynnego wsparcia osadników. Kto im na to pozwolił, kto pomógł przechytrzyć posterunki? Dwa tysiące to z pozoru niezbyt dużo, lecz jeśli ogląda się dziś granice Gazy, wydaje się, że między policyjnymi i wojskowymi zaporami nie przeciśnie się nawet mysz. Stąd podejrzenia o współudział niektórych funkcjonariuszy. Więc jeśli chodzi o Gazę, Michael jest generalnie dobrej myśli. Być dobrej myśli znaczy tylko tyle, że w zasadzie wyklucza się najgorszy, niewyobrażalny scenariusz: że w starciach służb porządkowych z osadnikami poleje się krew, że Izraelczycy będą strzelać do Izraelczyków.
Mur oddzielający Izrael od terytoriów palestyńskich wymyślono w 2002 roku. Ma liczyć prawie siedemset kilometrów długości; do dziś zbudowano około dwustu. Będzie kosztować ciężkie miliony dolarów. Składają się nań szare, betonowe płyty wysokie na kilka metrów, zwoje kolczastego drutu, błyszczące blaszane płoty, zasieki ostre jak żyletki, a wszystko uzbrojone w elektronikę, która wykryje każdą próbę przejścia na drugą stronę. Do tego bramy otwierane o określonych porach i wysmukłe, okrągłe wieże strażnicze. Mur powinien biec wzdłuż Zielonej Linii, która wyznaczyła granicę między Izraelem a terytoriami okupowanymi po wojnie sześciodniowej z 1967 roku. Tak przynajmniej obwieszczono światu. Wymyślono go jako osłonę przed palestyńskim terrorem.
Palestyńczycy protestowali przeciwko budowie muru, wykazując, że w wielu miejscach staje on na ich ziemi. Te racje podzielił trybunał w Hadze, uznając, że budowa jest sprzeczna z prawem międzynarodowym. W 2003 roku ukazał się pierwszy izraelski raport opisujący konsekwencje budowy muru dla Palestyńczyków i dla całego Zachodniego Brzegu. Mówiono w nim, że nie idzie tylko o podział ziemi i naruszenie prawa własności gruntów. Mur – czytamy w raporcie – oddzieli dzieci od szkół, pacjentów od szpitali i lekarzy, rolników od pól, pracowników od warsztatów i fabryk. Czyli, że życie przed murem i z murem to będzie zupełnie inne życie. Rychło też do izraelskiego sądu wpłynęła pierwsza skarga mówiąca, że państwo ma prawo budować mur na własnym terytorium, podając jako uzasadnienie zagrożenie terrorem, ale w wielu wypadkach nie jest to argumentacja prawdziwa. Sąd uznał, że jedna skarga nie może dotyczyć siedmiusetkilometrowej konstrukcji. Dziś w sądach leży trzydzieści dziewięć palestyńskich skarg, napisanych przez
izraelskich prawników. Trzy z nich przygotował Michael.
Biuro jest jasne i przestronne, z ciężkim solidnym biurkiem, zapewne starszym od młodego Michaela. Patrzymy na mapę, linia muru wygląda, jakby rysował ją szalony kreślarz: wielki zygzak wbrew prawidłom geometrii i logice. Wcina się w Zachodni Brzeg, obejmując izraelskie osiedle Alfe Menasze i kilka palestyńskich wiosek: Wadi Rasza, Ras Tira, Daba i Arab Ramadin. W osiedlu mieszka pięć tysięcy osadników. W wioskach tysiąc dwustu Arabów. Tuż obok, na terytorium palestyńskim, leży spore miasteczko Kalkila. Po drugiej stronie nieregularnego worka palestyńskie miasteczko Habla. Łączy je podziemny tunel, zbudowany w ubiegłym roku przez Izraelczyków. To jedyna pewna i zawsze otwarta droga z miasta do miasta.