Ale tej nocy, gdy blitz atakował Londyn, co przeszkadzało dyrygentowi, nie pozwalając mu zamknąć oczu i poruszać rękoma w rytmie muzycznych kadencji - klasycznych i zarazem romantycznych, wyszukanych i drapieżnych - kompozycji Berlioza?
To była ta kobieta.
Ta śpiewaczka, która trzymała się prosto pośród klęczących przed krzyżem pozostałych chórzystek. Sancta Maria, ora pro nobis, tak, klęczała jak one wszystkie, ale wyprężona, majestatyczna, inna, wyróżniająca się w chórze swym głosem, tak ciemnym jak jej oczy bez powiek i równie elektryzującym jak jej włosy, rudoczerwone, wzburzone, falujące, magnetyczne. Naruszała jednolitość zespołu, bo prócz płomiennej aureoli wokół słońca, jakim była jej głowa, i aksamitnego jak noc głosu, zwracała na siebie uwagę tym, że śpiewała jak gdyby osobno, jakby była tu sama, mącąc harmonię i łamiąc ową równowagę chaosu, tak starannie wypracowaną przez Atlana-Ferrarę tej nocy, gdy bomby Luftwaffe wzniecały pożary w starym centrum Londynu.
On nie używał batuty. Przerwał próbę jednym uderzeniem, gniewnym, niezwykłym uderzeniem prawej pięści o lewą dłoń. Uderzeniem tak mocnym, że uciszyło wszystkich z wyjątkiem tego szalonego głosu, nie zuchwałego, choć natrętnego - głosu owej śpiewaczki klęczącej, lecz wyprostowanej, na środku sceny przed ołtarzem Najświętszej Marii Panny.
Ora pro nobis zabrzmiało z kryształową czystością, był to donośny głos kobiety, opętanej lub będącej pod władzą tego samego gestu, który miał ją uciszyć - uderzenia pięści dyrygenta i wyrwać z całej tej scenerii: wysoka, wzruszająca, o perłowobiałej cerze, z burzą czerwonych włosów i ciemnymi oczami, śpiewaczka nie słuchała go, nie podporządkowała się ani jemu, ani kompozytorowi, ponieważ Berlioz też nie uznawał niespodziewanych solowych - och, to samouwielbienie! - popisów oderwanych od chóru. Milczenie wymusił na niej łoskot wybuchów dochodzący z zewnątrz - fire bombing, które już od lata wzniecało pożary w mieście, feniks, po wielekroć odradzający się ze szczątków... Tyle że teraz nie był to ani wypadek, ani akt lokalnego terroryzmu, lecz napad z zewnątrz, spadający z góry deszcz ognia, który cwałował, jak w finale Fausta, gryząc w powietrzu wędzidła; wszystko to sprawiało wrażenie jakiegoś cyklonu wyłaniającego się z nieba, gwałtownego trzęsienia ziemi gdzieś w samym wnętrzu miasta: grzmoty dochodziły z
ziemi, nie z nieba...
I właśnie to, że ciszę przerwał deszcz bomb, rozpaliło wściekłość Atlana-Ferrary, który nie przypisywał swego gniewu temu, co się działo na zewnątrz, ani zdarzeniom, jakie miały miejsce na sali, lecz jedynie naruszeniu jego wysmakowanej równowagi muzycznej - rozkołysaniu chaosu - przez ten głos, donośny i głęboki, odosobniony i dumny, "czarny" jak aksamit i "czerwony" jak ogień: Głos wyzwalający się z chóru, aby podkreślić swoje znaczenie, głos samotny jak domniemana główna bohaterka dzieła, do którego nie miała praw nie tylko dlatego, że należało do Berlioza czy też do dyrygenta, orkiestry, solistów i chóru, lecz dlatego, że było ono własnością wszystkich. A jednak ów głos kobiety, słodki i przekorny, oświadczał: - Ta muzyka jest moja.
- To nie jest Puccini, a pani nie jest Toscą, panno jakaś tam, nie wiem, jak się pani nazywa! - krzyknął mistrz. - Za kogo się pani uważa? Czy jestem idiotą, którego nie warto słuchać? Czy też to pani jest osobą zapóźnioną w rozwoju i nie rozumie, co się do niej mówi? Tonnerre de Dieu!
Ale, niezależnie od tych słów, Gabriel Atlan- Ferrara pozwolił, w tym samym czasie, kiedy je wymawiał, aby sala koncertowa była jego terytorium i aby powodzenie przygotowywanego przedstawienia zależało od napięcia między energią i wolą dyrygenta oraz od posłuszeństwa i dyscypliny w zespole, którym kierował. Kobieta o elektryzujących włosach i aksamitnym głosie stała się wyzwaniem dla szefa; zakochana we własnym głosie, pieściła go, używała go i sama nim rządziła; ta kobieta robiła ze swoim głosem to, co dyrygent ze swoim zespołem: panowała nad nim. Stawiała czoło dyrygentowi. Mówiła mu z nieznośną wyniosłością: A kiedy stąd wyjdziesz, to kim będziesz? Kim będziesz? Kim jesteś, kiedy schodzisz z podium? A on, z głębi własnego "ja", pytał bezgłośnie: Dlaczego podczas prób ośmielasz się wystawiać na pokaz wyjątkowość swego głosu i swoją piękną twarz? Dlaczego nie odnosisz się do nas z szacunkiem? Kim jesteś?
Maestro Atlan-Ferrara zamknął oczy. Poczuł, że został schwytany lub pokonany z powodu pożądania, nad którym nie panuje. Miał naturalny i wręcz barbarzyński odruch, by znienawidzić tę kobietę i gardzić nią. Przecież przeszkodziła mu w doskonałym dostosowaniu muzyki do rytuału, co było podstawową sprawą w operze Berlioza. Ale jednocześnie zafascynowało go brzmienie tego głosu, który usłyszał. Zamykał oczy, myśląc, że ukojony muzyką wpada w cudowne uniesienie, a w rzeczywistości chciał odizolować głos tej kobiety, zbuntowanej i nieświadomej tego; jeszcze o tym nie wiedział. Nie wiedział też, czy szarpany takimi uczuciami, chce naprawdę zdobyć ją dla siebie, zawładnąć jej głosem.
- Mademoiselle, tutaj obowiązuje zakaz przerywania i przeszkadzania! - krzyknął, ponieważ miał prawo krzyczeć, kiedy chciał, i sprawdzać, czy jego grzmiący głos zagłusza, sam, bez pomocy, hałas dobiegający z zewnątrz. - Pani gwiżdże w kościele podczas podniesienia!
- Myślałam, że uczestniczę w wykonaniu tego utworu - powiedziała ona całkiem zwyczajnym tonem, a on uznał, że jej codzienna mowa jest jeszcze piękniejsza niż śpiew. - Różnorodność nie przeszkadza jednolitości, jak się wyraził pewien klasyk.
- W pani przypadku przeszkadza! - zagrzmiał maestro.
- To już pana zmartwienie - odparła.
Atlan-Ferrara powściągnął chęć wyproszenia jej z sali. Byłaby to oznaka jego słabości, a nie podbudowanie autorytetu. Ot, taka sobie prostacka zemsta, infantylna złośliwość. Albo coś jeszcze gorszego...
- Wzgardzona miłość- uśmiechnął się Gabriel Atlan-Ferrara i wzruszył ramionami, po czym opuścił z rezygnacją ręce pośród wybuchów śmiechu i oklasków ze strony orkiestry, solistów i chóru. - Rien iz faire - westchnął.
W garderobie, już z obnażonym torsem, wycierając ręcznikiem spoconą szyję, twarz, klatkę piersiową i pachy, Gabriel przejrzał się w lustrze i pofolgował własnej próżności, uświadamiając sobie, że jest młody, jest jednym z najmłodszych dyrygentów na świecie, ma zaledwie trzydzieści lat. Przez chwilę podziwiał swój orli profil, czarną, falującą czuprynę i nieskończenie zmysłowe usta. Śniadą, jakby lekko cygańską cerę, godną śródziemnomorskich i środkowoeuropejskich przydomków, jakie mu nadawano. Teraz włoży czarny sweter z golfem i ciemne spodnie, a na to hiszpańską pelerynę, która przywróci mu zuchwały wygląd "koba", szybkiej jak błyskawica antylopy z prehistorycznych stepów, która nagle wybiegłaby na ulicę w srebrnej obroży podobnej do kryzy hiszpańskiego hidalga... Jednakże, patrząc na siebie, aby się podziwiać (i uwodzić siebie samego) w lustrze, ujrzał coś, co nie było jego własnym napuszonym odbiciem: zobaczył, przysłaniającą je, twarz kobiety, tej kobiety, tej bardzo dziwnej kobiety, która odważyła się
zaznaczyć swą indywidualność w samym centrum muzycznego wszechświata Hectora Berlioza i Gabriela Atlana-Ferrary.
Była to zjawa wręcz nieprawdopodobna. Lub może tylko trudna do zrozumienia. Zaakceptował ją. Chciał ją znów zobaczyć. Ta myśl zaniepokoiła go, a potem prześladowała, gdy wychodził nocą podczas niemieckich nalotów na Londyn; nie była to pierwsza wojna i nie pierwszy strach w tej wiecznej walce pod hasłem "człowiek - człowiekowi - wilkiem", ale przedzierając się przez tłum ludzi czekających w kolejce przed wejściem do metra przy akompaniamencie wycia syren, powiedział sobie, że te skupiska zakatarzonych urzędników, zmęczonych sprzątaczek, matek z dziećmi na ręku, starców ściskających w dłoniach termos, dzieci ciągnących ze sobą kapy z łóżek - cały ten pochód wyczerpanych ludzi o zaczerwienionych z bezsenności oczach i skórze to coś wyjątkowego, nienależącego do "historii" wojen, tylko do niepowtarzalnej aktualności t e j wojny. Kim był on sam w mieście, gdzie w ciągu jednej nocy mogło zginąć tysiąc pięćset osób? Kim był w tamtym Londynie, w którym bombardowane domy handlowe wystawiały szyldy z napisem BUSINESS
AS USUAL? Czym był, kiedy wychodził z teatru na Bow Street, zabezpieczonego workami z piaskiem? Patetyczną postacią, schwytaną w sidła mrożącego krew w żyłach strachu, gdy pocisk trafił w wystawę sklepową? Rżeniem konia, który spłoszył się na widok płomieni i czerwonej łuny oświetlającej kulące się, zalęknione miasto?
Szedł w stronę swego hotelu na Piccadilly, do Regent's Palace, gdzie czekało na niego wygodne łóżko i możność zapomnienia o wszystkim, co zapewne usłyszałby, przepychając się przez tłum stłoczonych ludzi.
- Nie marnuj szylinga na wrzucanie go do gazomierza.
- Chińczycy są wszyscy tacy sami, jak ich odróżnić?
- Prześpimy się razem, nie jest tak źle.
- Tak, ale razem z kim? Wczoraj wypadło mi spanie ze znajomym rzeźnikiem.
- No tak, my, Anglicy, jesteśmy już od szkolnych lat przyzwyczajeni do sadystycznych kar.
- Dzięki Bogu, dzieciaki wyjechały na wieś.
- Nie masz się czym cieszyć, zbombardowali Southampton, Bristol, Liverpool.
- A w Liverpoolu nie było nawet obrony przeciwlotniczej, co za zaniedbanie.
- A wszystkiemu w tej wojnie winni Żydzi, jak zwykle.
- Spadły bomby na Izbę Gmin, opactwo w Westminsterze, Tower, czy nie dziwne, że twój dom jeszcze stoi?
- Jesteśmy cierpliwi, towarzyszu, bardzo cierpliwi.
- I potrafimy pomagać sobie nawzajem jak nigdy, towarzyszu.
- Jak nigdy.
- Dobry wieczór, panie Atlan - powiedział pierwszy skrzypek owinięty prześcieradłem, którego już nie miał użyć tej zimnej nocy. Wyglądał jak upiór, co się ulotnił z kantaty z Fausta.
Gabriel z godnością skinął mu głową, ale w tym momencie zaskoczyła go najbardziej wyzuta z godności potrzeba. Musiał się wysiusiać, nie wytrzyma dłużej. Złapał taksówkę by jak najszybciej znaleźć się w hotelu. Taksówkarz uśmiechnął się miło do niego.
- Po pierwsze, panie gubernatorze, to ja już sam się pogubiłem, gdzie co jest w tym mieście. A po drugie, na ulicach jest pełno szkła, a opon ze świecą szukać. Bardzo mi przykro, panie gubernatorze, tam, dokąd pan idzie, już wszystko się zawaliło.
Skręcił do pierwszego napotkanego zaułka spośród wielu, jakie znajdują się między Brewer's Yard i Martin's Lane, przesiąknięte zapachem frytek, baraniny duszonej w smalcu i nieświeżych jaj. Miasto miało oddech kwaśny i melancholijny. Odpiął sobie rozporek, wyjął na wierzch członek i, z westchnieniem ulgi, zaczął siusiać. Czyjś dźwięczny śmiech kazał mu się obejrzeć i zatrzymać strumyk moczu.
Ona patrzyła na niego czule, z szacunkiem i z rozbawieniem. Śmiała się, stojąc u wylotu uliczki.
- Sancta Maria, ora pro nobis! - krzyknęła wówczas ta kobieta, przestraszona jak ktoś, kogo ściga bestia o twarzy chłostanej skrzydłami nocnych ptaków i uszach poranionych kopytami koni cwałujących po niebie, które zsyła na ziemię krwawy deszcz...