Awayampa zachowywał się wobec jeńców tak brutalnie, że więźniowie modlili się o jego nagłą i bolesną śmierć. Kiedy jednak dotarli wreszcie do celu, de Manjarres uznał, że modły były stanowczo przedwczesne – i dotyczyły nie tej osoby, której powinny. Wódz poprowadził ich aż do Bambamarki, tak przynajmniej nazywał to miejsce Hijar, uparcie dowodząc, że kiedyś już tu był. Skoro wrzuciłeś pieniążek do fontanny, ironicznie pomyślał de Manjarres, nic dziwnego, że się teraz przepowiednia spełnia.
Ironia kapitana była jedynie rozpaczliwą próbą zdławienia rozpaczy. Tydzień morderczego marszu, z rzadka przerywanego odpoczynkami w przydrożnych tambos – a wszystko po to tylko, aby na koniec ujrzeć wielką schodkową piramidę, gigantyczny ostrosłup z dużych cegieł licowanych płaskimi płytami szarego wapienia tkwiący pośrodku rozległego placu. W cieniu piramidy stało kilka baraków, największy z nich długi może na sto kroków.
Z tego właśnie baraku na powitanie indiańskiemu oddziałkowi wyszedł kapłan, któremu towarzyszyło dwóch uzbrojonych żołnierzy. De Manjarresa przeszył dreszcz strachu i obrzydzenia, a tląca się iskra nadziei na jakiś szczęśliwszy los zgasła.
Za to Awayampa wyraźnie się ożywił. Z dostrzegalną ulgą przekazał więźniów, swoim ludziom rzucił krótki rozkaz i wkrótce razem zniknęli za piramidą.
– No, teraz to dopiero wpadliśmy w kłopoty – szepnął kapitan Hijarowi. Ten twierdząco skinął głową. Być więźniem żołnierza to coś zupełnie odmiennego od bycia jeńcem w rękach kapłana. Przykładów na tę różnicę dostarczała choćby praca Świętego Oficjum.
Oblicze długouchego nie pozostawiało złudzeń: przyglądał się im jak ludziom, z których bólem i strachem wyciskać będzie hiszpańskie tajemnice, zanim wreszcie pozwoli umrzeć. Byli przecież znienawidzonymi obcymi – a pomiędzy dwoma narodami od zawsze tkwił miecz wojny. W takich okolicznościach przestaje mieć znaczenie sposób zdobycia informacji, liczy się tylko jej jakość.
Długouchy szczególnie uważnie przypatrywał się de Manjarresowi. Wydawało się, że usilnie próbuje sobie coś przypomnieć. Ale chyba nie zdołał, bo zamamrotał do siebie gniewnie i machnięciem ręki kazał prowadzić więźniów za sobą, do baraku. Umieścili ich w osobnych celach. Wędrując korytarzami, kapitan słyszał niekiedy hiszpańską mowę. A więc nie byli sami, Indianie zebrali tu więcej nieszczęśników takich jak oni!
* * * Zamknięty w pomieszczeniu długim na pięć, szerokim na trzy jego kroki, już po kilku chwilach de Manjarres poczuł się nieswojo. Nie potrafił pozbyć się widoku pobrużdżonej, nienawistnie uśmiechniętej [twarzy](https://portal.abczdrowie.pl/ksztalt-twarzy) kapłana – twarzy wojownika gotującego się do bitwy, w niczym nieprzypominającej oblicza duchownego zatopionego w modlitwie. Nastrój kapitana pogorszył się jeszcze bardziej, kiedy dotarło do jego świadomości, że skoro znalazło się tu więcej Hiszpanów, skoro wszystkich sprowadzono w jedno miejsce, oddając w ręce kapłanom, musiało to być elementem jakiegoś szerszego, długofalowego planu zrodzonego w głowie samego Manqu Yupanqui lub jego doradców.
To zaś oznaczało, że Inkowie wcale nie są tacy głupi, jak by się to mogło niektórym wydawać. Być może, poprzez swoich szpiegów, już wiedzieli o zbliżającej się hiszpańskiej armadzie? ###* * * – Chodź!
Chłopak miał nie więcej niż piętnaście, szesnaście lat, przy starszym kapłanie wydawał się jeszcze dzieciuchem. Ale to on odezwał się chropowatym hiszpańskim, tamten zaś milczał, beznamiętnie przypatrując się de Manjarresowi, jakby oceniał, czy więzień będzie sprawiał kłopoty.
– Chodź z nami – powtórzył niecierpliwie chłopak, gestem ponaglając jeńca.
Już wcześniej kapitan postanowił, że nie będzie się sprzeciwiał losowi, choć jeśli nadarzy się okazja ucieczki, wykorzysta ją. Dlatego nie zdradzał się ze swoją, słabą co prawda, znajomością keczua. To się może kiedyś przydać.
W głębi baraku, przy jednym z pomieszczeń zasłoniętych grubą kotarą z bawełnianej tkaniny, de Manjarresowi wydało się, że słyszy głos Hijara. Ale kiedy chciał go zawołać, dostał kijem po plecach, Hijar zaś (jeśli to naprawdę był on), nie dał znaku życia.
Wreszcie trafili do dużego pomieszczenia, gdzie czekała na nich spora grupa kapłanów. Pedro rozejrzał się po pokoju. Stołek pośrodku wolnej przestrzeni, dziwne siedzisko z wysoką żerdką z tyłu jako wsparciem dla pleców, zapewne przeznaczony był dla niego. Jeden z oczekujących, ten stary, który wyszedł im na spotkanie, siedział przy stoliku, na którym leżały niewielkie kero i miotełka spleciona z gałązek drobno ulistnionego krzewu. Pozostałych ośmiu kapłanów, usiłujących godnością dorównać swemu zwierzchnikowi, zajęło miejsca na niskiej ławie biegnącej pod ścianą po prawej, od strony piramidy.
Gdyby nie szaty i język, niczym by się nie różnili od Świętego Oficjum, pomyślał ponuro de Manjarres. Poza jednym: ci tutaj chyba nie wydają skazańca świeckim władzom, sami wykonują wyroki.
– Rozbierz się – zażądał chłopak.
Dziwny rozkaz, posłusznie jednak zdjął kubrak, koszulę, spodnie. Stanął przed nimi nagi.
Kapłani głośno zaczęli wymieniać pomiędzy sobą spostrzeżenia. Zaabsorbowany rozdziewaniem się z odzieży, dopiero teraz zorientował się, w czym rzecz. Zauważyli jego bliznę w kształcie grotu strzały, ślad na piersi po uderzeniu pioruna. Przeżył kiedyś taką przygodę, jeszcze w Hiszpanii, kiedy wędrując przez Mesetę, jako młody chłopak brał udział w przepędzaniu wielkich stad owiec na letnie pastwiska. Nie zdążył uciec w bezpieczne miejsce, gdy nadeszła gwałtowna burza. Piorun uderzył wprost w niego, ale jakimś cudem przeżył. Właściwie zdążył już zapomnieć o bliźnie, choć wyglądała faktycznie dziwnie, bo mimo że pierś miał porośniętą jak borsuk, dawna rana odcinała się gładką skórą.
Niespodziewanie dyskusję uciął stary kapłan.
– To tylko dzikus zza wody – rzekł z naciskiem, i reszta natychmiast zamilkła, jakby blizna de Manjarresa nigdy nie istniała. Chłopak posadził nagiego jeńca na krześle, po czym związał w taki sposób, żeby ten nie mógł się wyzwolić z pęt, końce sznura wiążąc do żerdzi za jego plecami. Siedział więc w tej niewygodnej, coraz bardziej doskwierającej pozycji – i czekał.
– Jak się nazywasz? – padło wreszcie pierwsze pytanie, które w wersji chłopaka brzmiało bardziej jak “co cię zowią”.
Spokojnie spojrzał staremu prosto w oczy.
– Pedro de Manjarres, kapitan na “Gwieździe Morza”. Macie ją w rejestrach portowych Tumbez, kilka razy w roku tam przypływam.
– Po co przybyłeś tym razem?
De Manjarres mimowolnie skrzywił się, co nie umknęło uwadze przesłuchujących. Najstarszy spojrzeniem wskazał chłopcu gałązki. Ten podszedł, ujął je ostrożnie za końce owinięte płótnem i ruszył w stronę jeńca.
– W interesach – powiedział szybko.
Chlast! – gałązki smagnęły przedramiona więźnia. Pociemniało mu w oczach. Ból był nieludzki, nigdy takiego nie zaznał, nawet postrzał z arkebuza w ramię sprawił mu mniejsze cierpienie. Coś musiało być w liściach, jakiś jad. Zwinął się na stołku, napinając więzy. Czuł ślinę i krew z przygryzionego języka cieknące mu po brodzie.
– Jesteś szpiegiem?
Z wysiłkiem uniósł głowę...
Chłopak już znów podnosił się z ławki.
– Nie! – powiedział szybko de Manjarres. – Garnki i mięso za kukurydzę, złoto za tkaniny...
Chlast!
Stracił przytomność.