Nasza nieustraszona karawana ruszyła do Chile szlakiem wiodącym przez pustynię, który Diego de Almagro wybrał na swoją drogę powrotną, jak można było odczytać z pomiętego rysunku mapy, podarowanego przezeń Pedrowi de Valdivii. Podczas gdy nasi nieliczni żołnierze, mając do pomocy tysiąc indiańskich tragarzy, niczym powolny robak sunący w górę i w dół pokonywali wzgórza, przecinali doliny i rzeki, kierując się na południe, wieść o naszym przybyciu lotem błyskawicy dotarła tam grubo przed nami i chilijskie plemiona czekały na nas z bronią w ręku. Inkowie posługiwali się szybkonogimi posłańcami zwanymi chasquis, którzy, wymieniając się na kolejnych posterunkach, przemierzali ukryte górskie ścieżki, gęstą siecią pokrywające całe imperium, od najdalszej północy aż do rzeki Bio-Bio w Chile. W ten sposób ledwie zdążyliśmy opuścić Cuzco, chilijscy Indianie dowiedzieli się o naszej wyprawie, a kiedy wiele miesięcy później dotarliśmy na ich ziemie, byli już gotowi, by wydać nam wojnę. Wiedzieli, że viracochas od
jakiegoś czasu władają Peru, że Inka Atahualpa został stracony i że zamiast niego króluje jego brat, Inka Paullo – marionetka w rękach Hiszpanów. Książę ów oddał swój naród na służbę cudzoziemcom i pędził żywot w złotej klatce, jaką stał się dla niego jego pałac, zatracając się w rozkoszach lubieżności i okrucieństwie. Wiedzieli również i to, że Indianie z Peru po kryjomu szykują powszechne powstanie pod przewodem innego członka rodziny królewskiej, zbiegłego Inki Manco, który poprzysiągł wypędzić obcych. Doszły ich słuchy, że viracochas są okrutni, karni, uparci, nienasyceni oraz – co było niesłychane – nie szanują raz danego słowa. Jak – okrywszy się taką hańbą – mogą dalej żyć? Była to tajemnica. Chilijscy Indianie mówili o nas huincas, co w ich języku zwanym mapudungu znaczy „ludzie kłamliwi, złodzieje ziemi”. Musiałam nauczyć się tego języka, gdyż używa się go w całym Chile, z północy na południe. Mapucze zastępują sobie brak pisma niezniszczalną pamięcią; ich historia stworzenia świata, prawa, tradycje
i przeszłość ich bohaterów są zarejestrowane w opowieściach w mapudungu i w niezmienionej postaci od zarania dziejów przekazywane z pokolenia na pokolenie. Niektóre z nich przełożyłam młodemu Alonsowi de Ercilli y Zunidze, o którym wcześniej wspominałam; posłużyły mu za inspirację przy układaniu poematu La Araucana. Wydaje mi się, że dzieło to zostało opublikowane i krąży na hiszpańskim dworze, ale ja mam tylko brudnopisy wierszy, które zostawił mi Alonso, kiedy już mu pomogłam przepisać je na czysto. O ile sobie dobrze przypominam, w królewskich oktawach tak opisuje Chile i Mapuczow, czyli Araukanow:
Oczywiście Alonso przesadza, ale poeci mają specjalną licencję, inaczej wierszom brakowałoby niezbędnej siły wyrazu. Chile nie jest tak znane ani tak poważane, jak to on powiada, ale zgadzam się, że jego lud jest wojowniczy i jak dotąd nie znał pana, który by króla wielbić w sobie kazał ani obcego uląkł się żelaza. Mapucze ból mają w pogardzie, bez najmniejszej skargi potrafią znieść straszliwe męczarnie; nie znaczy to wcale, że są mniej wrażliwi na cierpienie od nas, ale że są mężni. Nie ma lepszych od nich wojowników – oddać życie na polu bitwy to dla nich zaszczyt. Nigdy nas nie pokonają, lecz i my nie zdołamy ich ujarzmić, choćbyśmy wszyscy mieli polec. Myślę, że wojna z Indianami potrwa całe wieki, ponieważ dostarcza Hiszpanom poddanych. Niewolników – to odpowiednie słowo. Nie tylko jeńcy wojenni kończą w niewoli, ale także żyjący na swobodzie Indianie, na których Hiszpanie polują z lassem i których sprzedają po dwieście pesos za brzemienną kobietę i sto za dorosłego mężczyznę albo zdrowe dziecko.
Nielegalny handel ludźmi nie ogranicza się do Chile, lecz sięga aż do Ciudad de los Reyes i są w niego zamieszani wszyscy: od encomenderos i nadzorców kopalń do kapitanów statków. W ten sposób wymordujemy naturalnych mieszkańców tej ziemi, czego obawiał się Valdivia, ci bowiem wolą umrzeć wolni, aniżeli żyć w poddaństwie. Gdyby którykolwiek z nas, Hiszpanow, musiał wybierać, też by się nie wahał. Valdivię oburzała głupota tych, ktorzy nadużywali władzy, tępiąc ludność Nowego Świata. Bez tubylcow, mawiał, ta ziemia nie jest nic warta. Umarł, nie doczekawszy końca rzezi, ktora trwa już czterdzieści lat. Nadal przybywają Hiszpanie i rodzą się Metysi, ale Mapucze wymierają, wyniszczani przez wojnę, niewolę i choroby Hiszpanów, na które nie są odporni. Boję się Mapuczow z powodu tego wszystkiego, co za ich sprawą przeżyłam; oburza mnie, że odrzucili słowa Chrystusa i oparli się naszym próbom nawrócenia; nigdy nie wybaczę im, że w tak bestialski sposób zadali śmierć Pedrowi de Valdivii, chociaż odpłacili mu
jedynie pięknym za nadobne, ponieważ on również dopuścił się wielu okrutnych czynów i nadużyć przeciwko nim. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie, jak powiadają w Hiszpanii. Jednocześnie szanuję ich i podziwiam, nie mogę zaprzeczyć. My, Hiszpanie, i Mapucze jesteśmy godnymi siebie przeciwnikami: jednako waleczni, brutalni i zdeterminowani żyć w Chile. Oni dotarli tutaj przed nami i to daje im większe prawo, jednak nigdy nie zdołają nas wypędzić i, jak widać, nie dane nam będzie żyć obok siebie w pokoju. Skąd przybyli Mapucze? Powiadają, że są podobni do pewnych ludow z Azji. Jeśli stamtąd się wywodzą, nie pojmuję, jak udało im się pokonać tak niespokojne morza i tak rozległe ziemie, aby dojść aż tutaj. Są dzicy, nie znają sztuki ani pisma, nie budują miast ani świątyń, nie mają kast, klas ani duchownych, tylko kapitanów wybieranych na czas wojny, swoich toquis. Przenoszą się z miejsca na miejsce wolni i nadzy, ze swymi licznymi żonami i dziećmi, które wraz z nimi uczestniczą w bitwach. Nie składają ofiar z
ludzi, jak inni amerykańscy Indianie, i nie czczą bóstw. Wierzą w jednego boga, ale nie jest nim nasz Bóg, tylko inny, którego zowią Ngenechen.
Podczas gdy my stanęliśmy obozem w Tarapaca, gdzie Pedro de Valdivia zamierzał zaczekać na przybycie posiłków, pozwalając nam jednocześnie odpocząć po trudach przebytej drogi, chilijscy Indianie formowali się, aby jak najbardziej utrudnić nam posuwanie się naprzód. Rzadko stawali z nami twarzą w twarz, jednak okradali nas albo atakowali od tyłu. Z tego względu stale byłam zajęta przy opatrywaniu rannych, zwłaszcza yanaconas, którzy walczyli bez koni ani zbroi. „Mięso na sztych” – tako nich mówiono. Kronikarze zawsze o nich zapominają, jednak bez tych milczących mas przyjaznych Indian, którzy towarzyszyli Hiszpanom w ich wyprawach i wojnach, konkwista Nowego Świata byłaby niemożliwa.
Na trasie między Cuzco a Tarapaca dołączyło do nas dwudziestu kilku hiszpańskich żołnierzy i Pedro był przekonany, że kiedy rozejdzie się wieść, iż wyprawa jest już w toku, dojdzie ich jeszcze więcej, jednak straciliśmy pięciu, co – wziąwszy pod uwagę, jak nieliczną stanowiliśmy grupę – znaczyło bardzo wiele. Jeden został poważnie zraniony zatrutą strzałą i, jako że nie potrafiłam go uleczyć, Pedro odesłał go z powrotem do Cuzco w towarzystwie brata, dwóch żołnierzy i kilku yanaconas. Kilka dni później nasz maestre de campo obudził się uradowany, albowiem we śnie zobaczył żonę, która czekała na niego w Hiszpanii, i wreszcie ustąpił mu ostry, przeszywający pierś ból, nękający go od ponad tygodnia. Podałam mu kubek prażonej mąki z wodą i miodem, którą zjadł, delektując się powoli, jak jakimś przysmakiem. „Wyglądacie dziś piękniej niż kiedykolwiek, dono Ines” – powiedział ze swoją zwykłą galanterią, po czym spojrzał na mnie szklanym wzrokiem i padł martwy u mych stop. Pochowaliśmy go po chrześcijańsku. Potem
doradziłam Pedrowi, aby na jego miejsce mianował don Benita, gdyż staruszek znał drogę i miał doświadczenie w zakładaniu obozów i utrzymywaniu dyscypliny. Kilku żołnierzy nam ubyło, jednak stopniowo dochodzili nowi, którzy dotychczas włóczyli się po polach i górach niczym obszarpane cienie; byli to ludzie Almagra, którzy w imperium Pizarra nie mieli sprzymierzeńcowi. Od lat żyli zdani na miłosierdzie bliźnich i wyruszając na ryzykowną wyprawę do Chile, nie mieli nic do stracenia.
W Tarapaca zatrzymaliśmy się na kilka tygodni, żeby Indianie i zwierzęta zdążyli nabrać ciała, zanim podejmiemy przeprawę przez pustynię, co – wedle słów don Benita–miało być najgorsze z całej drogi. Wyjaśnił nam, że już pierwsza jej część jest bardzo uciążliwa, jednak druga, zwana Despoblado, jest jeszcze gorsza. Tymczasem Pedro de Valdivia przemierzał konno wiele mil, wypatrując na horyzoncie nowych ochotników. Rownież Sancho de la Hoz powinien do nas dołączyć, przywożąc drogą morską obiecanych żołnierzy i broń, jednak nadęty wspólnik nie dawał znaków życia. Podczas gdy ja kazałam Indiankom tkać więcej pledów i przygotowywałam suszone mięso, ziarna zbóż i inne zapasy, które dają się przechowywać, don Benito od świtu do nocy nadzorował pracę Murzynów w kuźniach, mających zaopatrzyć nas w amunicję, podkowy i lance. Rozesłał także patrole żołnierzy, których zadaniem było odszukać żywność, zakopaną przez Indian przed opuszczeniem siół. Obóz ulokował w miejscu najbardziej do tego odpowiednim i bezpiecznym; były
tam cień, woda i wzgórza, na których mógł rozstawić straże. Jedynym porządnym namiotem był ten, który podarował mi Pizarro – przestronny, o dwóch izbach, wykonany z woskowanej materii rozpiętej na mocnym rusztowaniu z belek i wygodny niczym dom. Reszta żołnierzy radziła sobie, jak mogła, chroniąc się pod połatanymi szmatami, które ledwo osłaniały przed niepogodą. Niektórzy nie mieli nawet i tego, spali wprost na gołej ziemi obok swych koni. Obozowisko indiańskich tragarzy rozłożono osobno i stale pilnowano, aby ci nie uciekali. Nocami Indianie rozpalali setki niewielkich ognisk, nad którymi gotowali sobie strawę, a wiatr przynosił nam ponure dźwięki ich instrumentów, które potrafią jednako zasmucać i ludzi, i zwierzęta. Rozbiliśmy się obozem nieopodal dwóch opuszczonych wiosek, w których pomimo wytrwałych poszukiwań nie znaleźliśmy jadła. Za to odkryliśmy, że Indianie mają zwyczaj żyć w przyjaźni ze swymi zmarłymi krewniakami; żywi mieszkają w jednej części chaty, a martwi w drugiej. W każdym domu była izba
pełna bardzo dobrze zachowanych, ciemnych, pachnących mchem mumii; starców, kobiet, małych dzieci, z których każde zostało tam złożone wraz z przedmiotami, jakich używało za życia, ale bez ozdób. Tymczasem w Peru znajdywano groby wypełnione po brzegi precjozami, wśród których zdarzały się także posążki z czystego złota. „W Chile nawet zmarli są biedni, nigdzie nie ma choćby krztyny złota” – złorzeczyli żołnierze. Żeby powetować sobie brak spodziewanych kosztowności, przywiązali mumie sznurami do koni, które, pędząc galopem, ciągnęły je za sobą, aż tłumoki porozrywały się i zostały z nich tylko rozrzucone kości. Swój bohaterski wyczyn uczcili długimi salwami śmiechu, a tymczasem w obozie yanaconas wybuchła panika. Kiedy zaszło słońce, wśród Indian zaczęła krążyć pogłoska, że owe zbezczeszczone kości na powrót zaczęły się łączyć w szkielety i jeszcze przed świtem rzucą się na nas niczym powstałe z grobu wojsko. Wystraszeni Murzyni powtórzyli opowieść, która na koniec dotarła do uszu Hiszpanów. Wówczas ci
niepokonani wandale, którzy nie znają nawet słowa „strach”, zaczęli pochlipywać jak dzieciny przy piersi. Około północy wśród naszych ludzi słychać już było takie szczękanie zębów, że Pedro de Valdivia musiał do nich przemówić, aby im przypomnieć, że są żołnierzami Hiszpanii, najtęższymi i najlepiej wyćwiczonymi na świecie, a nie gromadą głupich praczek. Ja przez kilka godzin nie spałam, tylko się modliłam, ponieważ szkielety krążyły wokół nas, a jeśli ktoś twierdzi coś innego, to dlatego, że go tam nie było.
Wielce niezadowoleni żołnierze zadawali sobie pytanie, po kiego licha obozujemy od tylu tygodni w tym przeklętym miejscu, dlaczego nie idziemy dalej do Chile, jak było planowane, albo czemu nie wrócimy do Cuzco, co byłoby najrozsądniejsze. Kiedy Valdivia już tracił nadzieję na nadejście posiłków, nagle pojawił się oddział osiemdziesięciu ludzi, wśrod ktorych było kilku ważnych kapitanów; ja ich nie znałam, ale Pedro mi o nich mowił, albowiem niektórzy, jak choćby Francisco de Villagra i Alonso de Monroy, cieszyli się wielką sławą. Pierwszy był jasnowłosy, czerwony na twarzy, krzepki, usta wykrzywiał mu grymas pogardy i miał szorstkie maniery. Zawsze wydawał mi się niemiły, ponieważ bardzo źle traktował Indian, a poza tym był skąpcem i nieprzyjacielem ubogich, jednak nauczyłam się go szanować przez wzgląd na jego odwagę i lojalność. Monroy, urodzony w Salamance potomek pewnej szlacheckiej rodziny, stanowił jego całkowite przeciwieństwo: był gładki w obejściu, wytworny i szczodry. Zaprzyjaźniliśmy się
natychmiast. Wraz z nimi przybywał Jeronimo de Alderete, dawny towarzysz broni Valdivii, który kilka lat wcześniej namówił go na wyjazd do Nowego Świata. To Villagra przekonał ich, że lepiej przyłączyć się do Valdivii: „Lepiej służyć Jego Wysokości, niż błąkać się tam, gdzie diabeł grasuje na swobodzie” – powiedział, mając na myśli Pizarra, którym gardził. Przyjechał z nimi także pewien andaluzyjski kapelan, mężczyzna lat około pięćdziesięciu, Gonzalez de Marmolejo, który w przyszłości miał stać się moim mentorem, jak już wcześniej mówiłam. Duchowny ów przez całe życie dawał dowody swej wielkiej dobroci, jednak sądzę, że powinien był zostać raczej żołnierzem, a nie zakonnikiem, albowiem zbytnio ukochał sobie przygodę, bogactwo i kobiety.
Mężczyźni ci spędzili długie miesiące w straszliwej dżungli zamieszkanej przez Indian Chunchos, na wschodzie Peru. Wyprawa ruszyła w sile trzystu Hiszpanów, jednak dwie trzecie ich zginęło, pozostali zaś zaczęli przypominać wygłodniałe cienie, wyniszczone przez tropikalne zarazy. Z dwóch tysięcy Indian ani jeden nie został przy życiu. Wśród tych, którzy złożyli tam swoje kości, był nieszczęsny chorąży Nunez, którego Valdivia odesłał do kraju Chunchos, aby tam zgnił – jak zapowiedział, kiedy ten w Cuzco próbował mnie porwać. Nikt nie potrafił mi dokładnie powiedzieć, jak skończył, po prostu rozpłynął się w gąszczu, nie zostawiając po sobie ni śladu. Mam nadzieję, że umarł jak chrześcijanin, a nie dokonał żywota w ustach ludożerców. Trudy i mozoły, jakie kilka lat wcześniej Pedro de Valdivia i Jeronimo de Alderete cierpieli w wenezuelskich dżunglach, były dziecinną igraszką w porównaniu z tymi, jakie owi mężczyźni znosili na ziemi Indian Chunchos, w strugach gorących deszczów, chmurach moskitów i grząskim
błocie, chorzy, głodni i prześladowani przez dzikusów, którzy – kiedy nie uda im się upolować Kastylijczyka – pożerają nawet siebie nawzajem.
Zanim przejdę dalej, muszę w szczególny sposób przedstawić tego, który dowodził tym oddziałem. Był to mężczyzna wysoki i bardzo przystojny, miał szerokie czoło, orli nos i piwne oczy, wielkie i wilgotne jak u konia, opadające powieki i nieobecne, jakby śpiące spojrzenie, które łagodziło wyraz jego twarzy. Wszystko to zauważyłam dopiero na drugi dzień, kiedy już zmył z siebie skorupę brudu, ostrzygł głowę i zgolił bujny zarost, z którym wyglądał jak rozbitek. Chociaż był młodszy od pozostałych sławnych wojskowych, ci – przez wzgląd na jego waleczność i lotność umysłu – obrali go na kapitana kapitanów. Nazywał się Rodrigo de Quiroga. Dziewięć lat później został moim mężem.
Z pomocą Cataliny i licznych usługujących mi Indianek, które wcześniej wyszkoliłam w leczeniu, zajęłam się przybyłymi z ziemi Chunchos żołnierzami, postanawiając przywrócić im siły i zdrowie. Jak stwierdził don Benito, owe biedne duszyczki ledwie wyrwały się z wilgotnego i splątanego piekła dżungli, lada chwila miały trafić do suchego i nagiego piekła pustyni. Już samo tylko ich mycie, czyszczenie wrzodów, iskanie z wszy, obcinanie włosów i paznokci było zadaniem na całe dnie. Niektórzy byli tak osłabieni, że Indianki musiały karmić ich po łyżeczce papkami, jakie zwykle dostają dzieci. Catalina szepnęła mi na ucho, jakiego środka w skrajnych przypadkach używają Inkowie, i podałyśmy go najbardziej potrzebującym. Nocami, nacinając lamom szyje, Catalina ukradkiem upuszczała im krwi, którą mieszałyśmy z mlekiem i odrobiną uryny i nie mówiąc chorym, co to takiego, żeby nie budzić w nich odrazy, podawałyśmy do wypicia; w ten sposób doszli do siebie i po dwóch tygodniach zdolni byli ruszyć w drogę.
Yanaconas przygotowywali się na czekające ich trudy; nie znali terenu, słyszeli jednako strasznej pustyni. Każdy z nich niósł na szyi bukłak na wodę sporządzony ze skory obdartej w całości z nogi jakiegoś zwierzęcia, lamy, guanako lub alpaki, którą jak pończochę wywracali na drugą stronę, sierścią do środka. Inni używali pęcherzy albo skory fok. Dla zabicia zapachu do wody dodawali kilka ziaren prażonej kukurydzy. Don Benito zatroszczył się o przewóz wody na większą skalę, wykorzystując w tym celu beczki własnego wyrobu oraz – podobnie jak Indianie – skórzane bukłaki. Domyślaliśmy się, że nie wystarczy jej dla wszystkich, jednak nie można było jeszcze bardziej obciążać ani ludzi, ani lam. Co gorsza, chilijscy Indianie zamieszkujący te strony nie tylko ukryli żywność, ale także zatruli studnie, o czym dowiedzieliśmy się od pewnego chasqui Inki Manca, którego wzięto na tortury. Don Benito przyłapał go ukrywającego się wśród naszych indiańskich tragarzy i poprosił Valdivię, by pozwolił mu go przesłuchać.
Murzyni przypiekali go na wolnym ogniu. Mam zbyt słaby żołądek, aby przyglądać się czyimś męczarniom, toteż odeszłam najdalej, jak mogłam, jednak rozdzierające jęki tego nieszczęśnika, którym wtórowało chóralne wycie przerażonych yanaconas, słychać chyba było w promieniu mili. Żeby uwolnić się od tortur, posłaniec wyznał, że przybywa z Peru z poleceniami dla rdzennych mieszkańców Chile, aby ci utrudniali przemarsz viracochas, toteż Indianie, zakopawszy uprzednio żywność i spaliwszy uprawy, chronili się w górach, uprowadzając ze sobą zwierzęta. Dodał, że nie jest jedyny, setki chasquis tajemnymi ścieżkami podążają na południe, z tymi samymi rozkazami Inki Manca. Kiedy wyznał już wszystko, dokończono pieczenia go na ogniu, aby dać innym nauczkę. Zbeształam Valdivię, że pozwolił na takie okrucieństwo, lecz on, oburzony, kazał mi zamilknąć. „Don Benito wie, co robi. Uprzedzałem cię jeszcze przed wyjazdem, że to nie jest wyprawa dla słabeuszy. Teraz już za późno, by się wycofać” – odparł. Jakże długa i mozolna
była ta droga przez pustynię! Jak powolne i ciężkie nasze kroki! Jak paląca samotność! Dni wlokły się, wszystkie jednakie, w jałowym, suchymi bezkresnym otoczeniu szorstkiej ziemi i twardych skał, pachnących spalonym kurzem i popiołem, którym ręka Boga nadała barwy żywej czerwieni głogu. Wedle słów don Benita owe kolory oznaczały ukryte minerały i dlatego fakt, iż żaden z nich nie był złotem ani srebrem, zakrawał na kpiny szatana. Pedro i ja całymi godzinami wędrowaliśmy pieszo, prowadząc za uzdy konie, aby ich nie męczyć. Mówiliśmy mało, albowiem mieliśmy wypalone gardła i spierzchnięte wargi, ale byliśmy razem i każdy krok zbliżał nas do siebie jeszcze bardziej, prowadził nas w głąb ziemi, w sen, który śniliśmy wspólnie i który kosztował tyle poświęcenia: do Chile. Ja osłaniałam się kapeluszem z szerokim rondem, na twarzy miałam szmatkę z dwoma otworami na oczy, a dwiema innymi, z braku rękawiczek, obwiązałam dłonie, gdyż słońce tak je spaliło, że schodziła mi skora. Żołnierze nie wytrzymywali w
rozgrzanych zbrojach i ciągnęli je za sobą. Długi rząd Indian sunął z wolna w milczeniu, prawie niepilnowany przez idących ze spuszczonymi głowami Murzynów, którzy byli tak znużeni, że nawet nie podnosili batów. Dla tragarzy droga była tysiąc razy trudniejsza niż dla nas; nawykli ciężko pracować i mało jeść, truchtać w gorę i w dół po wzgórzach, napędzani tajemną mocą liści koki, ale nie byli odporni na pragnienie. Nasza desperacja rosła, w miarę jak mijały dni, a nam nie udawało się znaleźć ani jednej zdrowej studni; jedyne, jakie napotykaliśmy, zostały zatrute przez poruszających się bezszelestnie chilijskich Indian, którzy wrzucali do nich trupy zwierząt. Kilku yanaconas napiło się tej zepsutej wody i wszyscy umarli, wijąc się z bólu, z ogniem w trzewiach. Kiedy sądziliśmy, że jesteśmy już u kresu sił, kolor gór i ziemi się zmienił. Wiatr ustał, niebo pojaśniało i znikły wszelkie formy życia, od ostów po samotne ptaki, jakie wcześniej zdarzało się nam widywać: dotarliśmy do groźnego Despoblado. Ledwo
pojawiało się pierwsze światło brzasku, ruszaliśmy w drogę, albowiem później słońce nie pozwalało nam iść. Pedro uznał, że im prędzej skończymy podroż, tym mniej ludzi stracimy, chociaż w każdy krok wkładaliśmy niewspółmierny do niego wysiłek. W porze największych upałów odpoczywaliśmy rozciągnięci na morzu rozpalonego piasku, pośród całkowitej martwoty, a słońce niczym płynny ołów lało się nam na głowy. Około piątej po południu podejmowaliśmy wędrówkę i szliśmy aż do chwili, gdy zapadała noc i w głębokim mroku nie można już było posuwać się naprzód. Okolica była surowa, biło z niej jakieś bezmierne okrucieństwo. Nie chciało nam się rozbijać namiotów i zakładać obozowiska tylko na parę godzin. Nie było niebezpieczeństwa, że nagle zaatakują nas wrogowie, nikt tu nie mieszkał ani się nie zapuszczał w te bezludne rejony. Nocą temperatura raptownie spadała i z nieznośnej spiekoty dnia przechodziła w lodowaty ziąb. Każdy kładł się, gdzie mógł, dygocząc i nie zważając na rozkazy don Benita, który jedyny upierał
się przy zachowywaniu dyscypliny. Pedro i ja, przytuleni do siebie i osłonięci z obu stron naszymi końmi, staraliśmy się nawzajem rozgrzać. Byliśmy bardzo strudzeni. Nie mieliśmy głowy do tego, aby przez te kilka tygodni podroży cieleśnie z sobą obcować. Wstrzemięźliwość dała nam okazję, byśmy do głębi poznali nasze słabości i mogli okazać sobie czułość, wcześniej przytłumioną pożądaniem. Najbardziej godne podziwu w tym mężczyźnie było to, że nigdy nie zwątpił w swoją misję zaludniania Chile Kastylijczykami i nawracania Indian. Ani przez chwilę nie wierzył, że moglibyśmy zginąć spaleni na pustyni, jak powiadali inni; jego wola pozostała niezachwiana. Mimo iż don Benito wprowadził surowe zasady wydzielania wody, przyszedł dzień, kiedy się skończyła. Do tego czasu zdążyliśmy już rozchorować się z pragnienia, gardła mieliśmy przeżarte piaskiem, języki opuchnięte i całe wargi w ranach. Co chwila wydawało się nam, że słyszymy szum wodospadu i widzimy jeziorko krystalicznej wody porośnięte paprociami. Kapitanowie
siłą musieli powstrzymywać ludzi, aby w pogoni za jakimś majakiem nie zaczęli się czołgać po piasku i nie przepadli bez wieści. Niektórzy żołnierze pili własną i końską urynę; było jej tyle, co kot napłakał, i miała bardzo ciemną barwę. Inni w przypływie szału rzucali się na yanaconas, żeby wyrwać im ostatnie krople wody, jakie tamtym pozostały w skórzanych bukłakach. Gdyby Valdivia, przykładnie ich karząc, nie zaprowadził porządku, myślę, że byliby ich pozabijali, aby wyssać z nich krew. Tej nocy przy jasnej poświacie księżyca znowu odwiedził mnie Juan de Malaga. Pokazałam go Pedrowi, jednak on go nie widział i uznał, że mam zwidy. Moj mąż wyglądał bardzo mizernie, jego łachmany pokryte były strupami zaschniętej krwi i gwiezdnym pyłem, a na twarzy malowała mu się rozpacz, jakby jego biedne kości także cierpiały pragnienie. Nazajutrz, kiedy już myśleliśmy, że wszyscy zginiemy bez ratunku, między stopami przemknął mi jakiś dziwny płaz. Od wielu dni nie widzieliśmy innych żywych istot, jak tylko siebie samych;
nie było nawet ostów, które gęsto porastały inne partie pustyni. Może była to salamandra – jaszczurka, która żyje w ogniu. Doszłam do wniosku, że choćby owo stworzenie miało być wcieleniem samego szatana, to jednak od czasu do czasu potrzebuje łyka wody. „Teraz kolej na nas, Najświętsza Panienko” – zwróciłam się do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Wyciągnęłam drewnianą różdżkę, którą wiozłam w sakwie, i jęłam się modlić. Pora była południowa, kiedy tłum spragnionych ludzi i zwierząt odpoczywał. Zawołałam do siebie Catalinę i kryjąc się pod parasolką, razem ruszyłyśmy powoli, ja ze zdrowaśkami na ustach, ona zaś ze swymi inwokacjami w keczua. Chodziłyśmy dłuższy czas, może nawet godzinę, zakreślając coraz większe koła na coraz rozleglejszym terenie. Don Benito uznał, że z pragnienia postradałam zmysły, i sam już bardzo zmęczony, poprosił młodszego i silniejszego Rodriga de Quirogę, żeby po mnie poszedł. – Na miłość boską, senora – przemówił do mnie oficer błagalnym tonem, dobywając z siebie resztkę głosu. –
Chodźcie odpocząć. Zrobimy wam zasłonę z materii… – Kapitanie, idźcie powiedzieć don Benitowi, żeby mi przysłał ludzi z kilofami i łopatami – przerwałam mu. – Kilofami i łopatami? – powtórzył osłupiały. – I powiedzcie mu, proszę, żeby im kazał przynieść kilka stągwi i sprowadził uzbrojonych żołnierzy. Rodrigo de Quiroga zawrócił, żeby powiedzieć don Benitowi, że jest ze mną znacznie gorzej, niż sądzili, usłyszał go jednak Valdivia i pełen nadziei, rozkazał maestre de campo, aby dostarczył to, o co prosiłam. Wkrótce potem sześciu Indian kopało dół. Indianie znoszą pragnienie gorzej niż my, a tamci byli już od środka tak wysuszeni, że ledwo potrafili unieść łopaty i kilofy, ale teren był miękki i udało im się wykopać jamę na półtora łokcia. Piasek na jej dnie był ciemny. Wtem jeden z Indian wydał chrapliwy krzyk i wszyscy ujrzeliśmy, że zaczyna się tam gromadzić woda; najpierw była to zaledwie wilgoć, jakby ziemia się pociła, ale po dwóch czy trzech minutach zebrała się już maleńka kałuża. Pedro, który nie
odstępował mnie ani na krok, kazał żołnierzom bronić dołu jak własnego życia, obawiał się bowiem– i słusznie – że tysiąc zdesperowanych ludzi rzuci się jak dzikie zwierzęta na kilka kropli płynu. Zapewniłam go, że jeśli będziemy pić po kolei, wystarczy dla wszystkich. I tak się stało. Przez resztę dnia don Benito rozdzielał po kubku wody na głowę, po czym Rodrigo de Quiroga z żołnierzami spędził całą noc na pojeniu zwierząt i napełnianiu beczek i indiańskich bukłaków. Woda tryskała z impetem; była mętna i miała jakiś metaliczny posmak, ale nam wydała się tak świeża, jakby pochodziła z fontann w Sewilli. Ludzie uznali to za cud i na cześć Matki Boskiej Nieustającej Pomocy nazwali tę studnię rodłem Najświętszej Panienki. Rozbiliśmy obóz i zatrzymaliśmy się tam na trzy dni, kojąc pragnienie, a kiedy podjęliśmy marsz, po wypalonej powierzchni pustyni ciurkał jeszcze cieniutki strumyczek.
Tego cudu nie sprawiła Matka Boska, tylko ty, Ines – powiedział bardzo przejęty Pedro. – Dzięki tobie przejdziemy tę pustynię cali i zdrowi.
Umiem znaleźć wodę tylko tam, gdzie ona jest, Pedro, nie mogę kazać jej wytrysnąć. Nie wiem, czy dalej też będzie jakieś źródło, a jeśli nawet, to czy będzie tak obfite. Valdivia rozkazał, abym pod opieką oddziału żołnierzy, mając do pomocy czterdziestu indiańskich tragarzy i dwadzieścia lam do przewożenia stągwi, wyprzedziła karawanę o pół dnia drogi i badała teren w poszukiwaniu wody. Reszta ludzi miała zostać podzielona na grupy odległe od siebie o kilka godzin marszu, aby – na wypadek, gdybyśmy znaleźli źródła – nie rzuciła się hurmem do picia. Na dowódcę towarzyszącego mi oddziału don Benito wyznaczył Rodriga de Quirogę, ponieważ młody kapitan w krótkim czasie zaskarbił sobie jego całkowite zaufanie. Poza tym miał on najlepszy wzrok; jego wielkie piwne oczy widziały nawet to, czego nie było. Gdyby na oślepiającym horyzoncie pustyni zaistniało jakieś niebezpieczeństwo, on by je zauważył, zanim ktokolwiek inny by je dostrzegł. Nic takiego się jednak nie zdarzyło. Znalazłam jeszcze wiele źródeł wody, żadne
nie było tak obfite, jak pierwsze, lecz wystarczyły, abyśmy zdołali przeżyć marsz przez Despoblado. Pewnego dnia kolor ziemi znowu się zmienił, a nad głowami przeleciały nam dwa ptaki.