Nie ma już dziewiczych ośmiotysięczników. Człowiek stanął na każdym – mówi Janusz Majer. Uwagę polskiego himalaisty przykuwają "białe plamy", nadal ukryte w górskich obszarach Chin. Mocarstwo rzadko udziela zgody na ich eksplorację.
Martyna Kośka: Samotność i nuda – z tym większości ludzi kojarzy się lockdown, którego niedawno doświadczaliśmy. Himalaiści są chyba specjalistami od zabijania nudy, której pewnie nie brakuje, gdy się czeka w bazie na okno pogodowe. I od radzenia sobie z samotnością. Jaki jest twój przepis?
Janusz Majer: Samotność kojarzy się negatywnie, ale ja dość dobrze czuję się sam z sobą i czasami te chwile – czy nawet dni - kiedy samotnie szedłem w górę lub wspinałem się, były dla mnie fajne. Można wiele przemyśleć, to taka medytacja w drodze.
Kiedyś przez pięć dni siedziałem z Jackiem Masełko w namiocie pod McKinley'em. Nie mogliśmy wyjść z powodu burzy. Jak się tak siedzi w dwójkę, to w którymś momencie kończą się tematy do rozmowy, bo przecież człowiek już zdążył dwa razy opowiedzieć całe swoje życie. I wtedy ratują książki. Jacek miał biografię noblisty Richarda P. Feynmana, ja przeżywałem w tamtym okresie fascynację filozofem Józefem Marią Bocheńskim.
Usiłowałem Jackowi wytłumaczyć, na czym polega sens życia według Bocheńskiego. Miał 80 lat, gdy zrobił licencję pilota. W książce wspominał, jak leciał z przyjacielem nad Alpami. Burza, maszyną rzuca, bardzo niebezpiecznie. Bocheński siedział za sterami, kolega monitorował wszystkie parametry. Bocheński z zaciekawieniem obserwował, w jakim skupieniu towarzysz wykonuje wszystkie czynności. Zanotował: "i wtedy jego życie nabierało sensu".
No więc ja mówiłem Jackowi: "widzisz, Jacek, topimy śnieg, gotujemy wodę. Wszystkie moje zmysły skupione są na tym, bym nie zrobił jakiegoś błędnego ruchu i nie wywrócił maszynki, bo trzeba będzie zaczynać wszystko od nowa – i moje życie nabiera sensu!".
Bo topienie śniegu to bardzo ważna, wymagająca skupienia czynność. I czasochłonna.
Tak więc w górach ważne jest to, by skupiać się na tym, co jest teraz i czerpanie z tego poczucia sensu.
Jak chłopak z Siemianowic Śląskich znalazł się w górach?
Grałem w piłkę ręczną w międzyszkolnym klubie sportowym w Siemianowicach Śląskich. Pojechaliśmy kiedyś na obóz wakacyjny do Zakopanego. Byliśmy na wycieczce w Dolinie Pięciu Stawów, później skierowaliśmy się w kierunki Koziej Przełęczy. Odpoczywaliśmy w pustej dolince i właśnie tam po raz pierwszy zobaczyłem taterników. Wspinali się na południowej ścianie Zamarłej Turni. To był taki bodziec. Postanowiłem sobie, że kiedyś ja również będę się wspinał w Tatrach.
Gdy skończyłem 17 lat, rodzice zgodzili się, bym zapisał się na kurs skałkowy w kole Katowickiego Klubu Wysokogórskiego.
Miałem ogromne szczęście, bo moim instruktorem był Jerzy Rudnicki "Druciarz", kultowa postać w tym środowisku katowickim.
Historia zatoczyła koło, bo moje tatrzańskie wspinanie zaczęło się właśnie na Zamarłej Turni.
W Tatrach wspinałem się przez 3 lata. Studiowałem w tym czasie na AGH w Krakowie, na studiach pobraliśmy się z Zosią, urodził się syn i po skończeniu studiów zrobiłem sobie przerwę w górach. Rodzina, praca, proza życia.
Góry się jednak o ciebie upomniały.
Wróciłem do wspinaczki w 1974 czy 1975 roku, a zadecydowało o tym zrządzenie losu. Gdy syn miał kilka lat, poszliśmy w Tatry słowackie. Spaliśmy w kolebie, czyli zagłębieniu pod skałami, przy Stawie Wielickim. To były inne czasy, bo żadne służby parku narodowego za to nie ganiały. Zostawialiśmy plecaki i wiedzieliśmy, że nikt ich nie ruszy. Chodziliśmy sobie po górach – czysto turystycznie.
Pewnego razu w Dolinie Kieżmarskiej złapała nas straszna burza. Schroniliśmy się pod okapem razem z trójką taterników. Od słowa do słowa okazało się, że to byli ludzie z Klubu Wysokogórskiego w Katowicach. "Przyjdź do nas z powrotem" - zachęcali. No i wróciłem. Na dobre.
W 1975 r. po raz pierwszy wyjechałem w Alpy - z Akademickim Klubem Alpinistycznym przy Uniwersytecie Śląskim.
W PRL na różne cele mogło brakować pieniędzy, ale sport państwo chętnie dotowało. W latach 70., za Gierka, to chyba mogliście jeździć na koniec świata bez martwienia się o pieniądze. Rzadki dziś komfort.
Nie do końca tak było. To prawda, zdarzały się wyprawy, nazwijmy to, narodowe, finansowane ze środków publicznych. Ale na wyjazdy przede wszystkim zarabialiśmy sami. Najbardziej dochodowym zajęciem, wręcz stworzonym dla himalaistów, było malowanie kominów.
To chyba obowiązkowy punkt w życiorysie wspinaczy z twojego pokolenia. Bywało, że na kominach hut i elektrociepłowni wisiała czołówka polskich himalaistów, często z tytułami naukowymi, bo w waszym gronie nie brakowało pracowników uczelni. I nikt nie miał poczucia obciachu, wspinając się z kubłami farby i pędzlami. Z perspektywy czasu wydaje się to zabawne.
Dodajmy, że zarobione pieniądze przeznaczaliśmy na organizację wypraw, nie braliśmy ich dla siebie. Wprawdzie pewną część można było na podstawie umowy zlecenia zarobić na swoje potrzeby, ale jednak większość przeznaczana była na potrzeby klubowe. Dzięki robotom wysokościowym mogliśmy sobie w klubie katowickim pozwolić na wynajęcie autobusu, który co tydzień woził nas w skałki. Organizowaliśmy treningi na sali gimnastycznej, w niedzielę był basen, kurs angielskiego, kurs filmowania…
Przez lata malowanie kominów wydawało się oczywistością, ale coś się z czasem zaczęło zmieniać. W książce przywołujesz scenę, która miała być udziałem Artura Hajzera, twojego partnera górskiego i kolegi z klubu katowickiego.
To jedna z anegdot, które opowiadają o tym, jak wymyślił Festiwal Filmów Górskich w Katowicach. Wydarzenie stworzone z potrzeby serca, ale i pobudek materialnych oraz znudzenia tymi nieśmiertelnymi kominami.
Rozśmieszyła mnie tamta scenka. Pozwolisz, że zacytuję?
"Mijał właśnie czternasty dzień ciągłego zwisu na kominie w Hucie Katowice. Byłem bliski zniechęcenia, potem płaczu, w końcu rozpaczy. Zadawałem sobie pytanie, dlaczego właśnie my, Polacy, aby wyjechać w Himalaje, musimy odwalać tę katorżniczą robotę.
Obok mnie na linie wisiał »mistrz świata« – Krzysiek Wielicki. Zagadnąłem go: – Krzychu, dlaczego my musimy malować kominy, a na przykład Francuzi nie?
– Nie pierdol, tylko maluj. – Wielicki usiłował zgasić moją ciekawość w zarodku, ale nie ustępowałem.
– No dobra, ale skąd oni biorą szmalec? – zapytałem po chwili.
– No różnie: kombinują, reklamują, sprzedają filmy i w ogóle.
I w tym momencie w moim umyśle zrodziła się idea: zająć się filmem górskim! Podobnie jak to się stało z człowiekiem, który na jakimś etapie rozwoju zszedł z drzewa na ziemię, zszedłem i ja z komina z mocnym postanowieniem, aby już nigdy na niego nie wrócić."
Do Artura Hajzera, bardzo ważnej postaci w historii polskiego himalaizmu, zwłaszcza zimowego, jeszcze wrócimy. Tymczasem opowiedz, jakie były twoje pierwsze wyjazdy w najwyższe góry świata?
Na pierwszą wyprawę – na Noszak – wyjechałem w 1976 r. To była wspólna wyprawa klubów katowickiego i słoweńskiego, czyli jugosłowiańskiego. Pojechaliśmy w 14. osób, 13. weszło na szczyt.
Myślę, że nie udałoby się uzyskać tak świetnego wyniku, gdyby nie to, że przed wyprawą spotkałem się z Zygą Heinrichem, który poinstruował mnie, jak należy się prawidłowo aklimatyzować, co jest podstawą w górach. Wyglądało to tak, że docieraliśmy do miejsca obozu I, ale tam nie spaliśmy, tylko schodziliśmy w dół. Przy następnym wyjściu już spaliśmy na tej wysokości, a następnie znów schodziliśmy. Dopiero przy trzecim wejściu zakładaliśmy kolejny obóz.
Wspominam o tym, bo właśnie tamtego roku przekonałem się, jak ważna jest aklimatyzacja. Równolegle z nami w Hindukuszu wspinał się świetny japoński himalaista Naoe Sakashita. Był po lekturze książki Reinholda Messnera o alpejskim wspinaniu się w górach wysokich i postanowili zrobić kilkanaście wejść na sześcio- i siedmiotysięczniki.
Po pierwszym wejściu powyżej 5 tys. metrów jego zespół bolała głowa, ale poszli dalej. To był ogromny błąd. Następnego dnia byli zdolni tylko zejść na dół, do bazy, w której się znajdowaliśmy. Byli w fatalnym stanie.
Rozpoczęliśmy akcję ratunkową. Nasz lekarz podał wszystko, co miał; na szczęście mieliśmy też w obozie I butlę z tlenem, więc Słoweńcy po nią pobiegli. Gdyby nie ten tlen, to byśmy nie byli w stanie im pomóc.
Andrzej Zawada dzielił wyprawy na udane i szczęśliwe. Udanymi były te, kiedy udało się zrealizować cel sportowy i wejść na wierzchołek. Szczęśliwe to te, z których wszyscy wrócili cali i zdrowi. Czy rozpamiętujesz wyprawy, które zgodnie z tą klasyfikacją, były nieudane?
Nigdy bym nie powiedział o żadnej wyprawie, że jest nieudana. Jakkolwiek realizacja celu sportowego i wejście na szczyt ma ogromne znaczenie, to dla mnie najważniejsze zawsze było to, że wyjeżdżam z ludźmi, do których mnie ten wyjazd może zbliżyć.
Oglądanie, jak ludzie reagują na ekstremalne sytuacje i jak bardzo różnie mogą się zachować w tych samych sytuacjach, było fascynujące. To wyrobiło we mnie pewną tolerancję, dzięki której wiele górskich przyjaźni trwa do dziś.
W 1989 r. byłeś natomiast na wyprawie, którą według tych kryteriów uznamy za udaną, ale nieszczęśliwą – najbardziej tragiczną w historii polskiego himalaizmu. Lawina zabrała sześciu Polaków. Dzięki akcji Artura Hajzera – tego, który nie chciał dłużej wisieć na kominach – udało się uratować Andrzeja Marciniaka. To scenariusz na film o walce o życie.
To była wyprawa na zachodnią grań Everestu, zorganizowana przez Genka Chrobaka i kolegów z Trójmiasta. Dołączyłem w ostatniej chwili, a Artur brał udział w pierwszej części wyprawy, bo później pojechał na południową ścianę Lhotse na wyprawę Messnera.
Genek chciał, żebym pokierował akcją z bazy, więc zostałem. W górę wyszło ich sześciu. Genek wraz z Marciniakiem zdobyli szczyt, wcześniej, bezskutecznie, próbowali Mirosław "Falco" Dąsal i Mirek Gardzielewski. Do schodzących dołączyli Andrzej Heinrich i Wacek Otręba.
My natomiast czekaliśmy w bazie i szykowaliśmy fetę. Było co świętować: chłopaki zdobyli Everest, do tego Genek miał trzy dni później obchodzić 50. urodziny. Tyle że w nocy przyszło załamanie pogody. W nocy dostaliśmy dramatyczny komunikat od Andrzeja Marciniaka: schodząca lawina zabiła czterech kolegów. Przeżyli tylko on i Genek, który nie mógł się ruszać.
Po kilkunastu godzinach Gienek zmarł i Andrzej został tam zupełnie sam.
Gdy człowiek walczy o życie, znajduje w sobie pokłady siły, o które pewnie nawet się nie podejrzewał. Andrzej Marciniak cofnął się przez plateau przełęczy Lho La – praktycznie po omacku, bo zgubił okulary i dopadła go ślepota śnieżna. Doszedł do namiotu, w którym miał czekać na ratunek.
Na ratunek poszło kilku świetnych himalaistów, ale zagrożenie lawinowe było zbyt duże, by mogli dojść do Andrzeja. Pomóc mógł tylko człowiek do zadań specjalnych, czyli Artur Hajzer.
Cudem, po zakończeniu swojej wyprawy, był jeszcze w Katmandu. I rzeczywiście, wykorzystując swoje znajomości, dotarł do ambasady chińskiej, by rozmawiać o akcji ratunkowej. Chińczycy nawet zgodzili się wpuścić helikopter w swoją strefę powietrzną, ale z powodu napiętej sytuacji politycznej nie zgodzili się na to wojskowi z Nepalu.
Tym samym upadł pomysł na najszybszy sposób dotarcia do Marciniaka, dla którego liczyła się każda godzina.
W końcu, wykorzystując różne zabiegi i zaangażowanie wielu osób, udało się zorganizować przejazd do bazy pod Everestem samochodem. Podróż z Katmandu trwała 40 godzin i naprawdę nie było pewności, czy uda się przekroczyć granicę tybetańsko-nepalską.
W międzyczasie Andrzej całkowicie stracił wzrok, ale nie trzeźwość umysłu. Po omacku znalazł maszynkę do gotowania, zapałki i paliwo. Gdyby nie zapewnił sobie jedzenia i picia, zmarłby tam. Ale udało się, ekipa na czele z Arturem dotarła do niego.
W sumie spędził samotnie cztery noce.
Już po zejściu Hajzer zorganizował spotkanie dla wszystkich zaangażowanych w akcję pomocy. Nie pojawiła się tylko delegacja chińska, bo gdy my tam świętowaliśmy uratowanie kolegi, uwagę Chińczyków zajmowało pacyfikowanie protestujących na placu Tiananmen.
Tamta lawina wyznaczyła koniec pewnej epoki w polskim himalaizmie. A może jej początek? Tak czy inaczej, złota era polskiego himalaizmu powoli się kończyła.
Pół roku później, w październiku 1989 r., przy próbie zdobycia Lhotse zginął najwybitniejszy polski wspinacz, Jerzy Kukuczka. W 1992 r. zaginęła na Kanczendzondze Wanda Rutkiewicz. Jej ciała nigdy nie odnaleziono.
Tymczasem w Polsce zmienił się ustrój i kto mógł, łapał się za robienie biznesu. Ty też spróbowałeś w nim swoich sił razem Arturem Hajzerem. Stworzyliście firmę, która do dziś ludzie wspominają z sentymentem. Alpinus. Marka-legenda.
W 1989 roku Artur wymyślił, że w ciągu roku wejdzie na 14 ośmiotysięczników, a ja miałem pomóc mu zorganizować tę wyprawę. Potrzebowaliśmy na to okrągły milion dolarów. Pojechaliśmy na doroczne Międzynarodowe Targi Sprzętu i Mody Sportowej w Monachium, by szukać sponsora, a zamiast niego znaleźliśmy partnera do biznesu.
Tym partnerem był Albert von Dewitz, który znał nas, bo wcześniej sponsorował Wandę Rutkiewicz, Kukuczkę, współfinansował naszą wyprawę na Sziszapangmę. Od słowa do słowa i tak trzech chłopaków z Polski - Rysiek Warecki, Artur i ja - założyliśmy Alpinusa. Jako praktycy wiedzieliśmy, jakie funkcje ta odzież czy plecaki powinny spełniać. Ze swojej strony Albert dał nam całą wiedzę na temat technologii, dostawców materiałów.
Biznesy tamtych lat charakteryzowało to, że często były robione na wariackich papierach. Tak właśnie wyglądały początki Alpinusa?
Oczywiście! Pierwszy polar, z którego szyliśmy, to był taki najtańszy, który przywiozłem z Anglii. Kolor zdążył już na Wyspach wyjść z mody, ale w Polsce to nie miało znaczenia, bo nikt nie miał w ofercie takich produktów. Artur też pojechał po polar, ale do Monachium. Wypakował malucha belami tego polaru, a w środku było akurat tyle miejsca, by usiadł za kierownicą. Daleko nie ujechał, bo autko rozkraczyło się na parkingu przed firmą kontrahenta.
Artura takie rzeczy nie zniechęcały, więc popytał po okolicy i kupił starą bagażówkę z demobilu. Miała wielką pakę, na którą załadował nie tylko ten polar, ale i popsutego maluszka.
No i tak wyglądało szycie pierwszych ubrań.
Na początku szyliśmy odzież i plecaki Vaude, dopiero po jakimś czasie wystartowaliśmy z produktami pod własną marką. Najpierw były to głównie polary, a w drugim roku działalności zaczęliśmy produkować plecaki.
Na naszą korzyść działało to, że w Polsce nie mieliśmy żadnej konkurencji, ale to też były specyficzne czasy. Bankrutowały duże zakłady odzieżowe na Śląsku, więc skupowaliśmy ich maszyny i przejmowaliśmy zwalnianych pracowników, którzy świetnie się znali na swojej robocie.
Mimo wszystko wielcy gracze nie od razu nas docenili. Pamiętam, że Gore, firma produkująca membrany, zleciła na początku lat 90. badanie rynku, by ustalić, czy warto wchodzić z produktami do Polski.
Analitykom wyszło, że nie ma opcji, by choćby jedna kurtka goretexowa znalazła u nas nabywcę. Ci spece od rynku napisali w konkluzji, że gdyby jednak Gore zdecydowała się na ten eksperyment, to w Polsce działa tylko jedna firma, z która warto współpracować. Nazywa się Alpinus.
Nobilitujące.
Tak się składa, że to my wcześniej się do nich odezwaliśmy. Przygotowaliśmy prezentację, w której wyjaśniliśmy, że to się naprawdę może udać. I stało się. Dwa tygodnie po tym spotkaniu podpisaliśmy umowę licencyjną, a po kilkunastu miesiącach dowiedliśmy, jak bardzo się pomylili ci analitycy.
W rok sprzedaliśmy ok. 2 tys. kurtek.
Himalaista dobrze czuł się za biurkiem?
Czasy Alpinusa to były świetne lata w moim życiu. W ogóle nie miałem wrażenia, że jeżdżę do pracy, raczej myślałem, że nieustannie siedzę w jakimś country clubie, bo pracowaliśmy w gronie przyjaciół. Zatrudnialiśmy członków klubu wysokogórskiego i znajomych wspinaczy, bo uważaliśmy, że lepiej outdoorowca nauczyć biznesu niż faceta z MBA, który wcześniej nie miał z tą działką nic wspólnego, uczyć outdooru.
"Plus czy minus, zawsze Alpinus" – to było wasze hasło. Ostatecznie okazało się, że jednak minus.
Myślę, że główną przyczyną naszej porażki, która doprowadziła do upadku Alpinusa, było to, że pojęcie ryzyka w górach przenieśliśmy do biznesu, a tam jednak inaczej trzeba to kalkulować. Za bardzo ryzykowaliśmy.
Ostatecznym gwoździem do trumny okazało się wejście na rynek austriacki. Bardzo trudny, bo działało tam wiele marek z ugruntowaną pozycją, a my byliśmy mało rozpoznawalni. Mieliśmy trzy sklepy, których utrzymanie bardzo wiele kosztowało.
Wcześniej związaliśmy się z funduszami inwestycyjnymi, które oczekiwały nieustannego wzrostu. Nieustanne otwieranie nowych sklepów powodowało nawarstwianie się zadłużenia.
Nie chcę szukać winnych. Stało się.
Marka Alpinus została przejęta przez bank, który przekazał ją właścicielowi marki Campus. Przez kilka lat miała w swoim portfolio Alpinusa, ale ostatecznie Brytyjczycy wycofali się z tego.
Nie poddaliście się. W 2004 r. założyliście drugą markę - HiMountain. W nazwie ukryliście swoje nazwiska: Hajzer-Majer.
W chwili zakładania HiMountain nie mieliśmy już zaplecza finansowego. W 2016 r. sąd ogłosił jej upadłość.
Powiedz, która z gór, które zdobyłeś, okazała się spełnieniem największych marzeń? Była, nazwijmy to, najbardziej "wychodzona"?
Z całą pewnością to Mayer Kangri na płaskowyżu Czangtang w Tybecie. Nieżyjący już Jasio Kiełkowski zwrócił moją uwagę, że taka góra w ogóle istnieje. Zobaczenie, jak naprawdę wygląda, stało się moją ideą fix. A dlaczego właśnie tam? Proste, przecież góra nazywa się jak ja. Krzysiek Wielicki ma swoją Dolinę Wielicką, więc ja też chciałem postawić nogę na "swojej" górze.
W końcu udało się zorganizować wyjazd w 2008 r. Pojechaliśmy razem z Grzegorzem Chwołą, w towarzystwie przewodnika i kucharza, mieliśmy do dyspozycji dwa auta terenowe.
W sumie podróż trwała 28 dni. Wyruszyliśmy ze stolicy Tybetu, Lhasy, do miejscowości Nyima. Po przekroczeniu przełęczy na wysokości 5120 m n.p.m. w Transhimalajach zostaliśmy zatrzymani przez chińskie wojsko i zmuszeni do powrotu do Lhasy. Nie chcieliśmy słyszeć o zakończeniu podróży. Podjęliśmy kolejną próbę dotarcia do Nyima, ale już inną drogą.
Po biwaku wróciliśmy i pojechaliśmy do miasta Nakchu, skąd już ruszyliśmy na zachód w step płaskowyżu. Bazę założyliśmy u podnóża masywu Mayer Czang. Droga powrotna wiodła nad jezioro Nam Tsuo i do świętego wzgórza Tashi Door. Wreszcie do pokonania była kolejna przełęcz na wysokości 5150 m n.p.m. i powrót do Lhasy.
Wymarzona góra, na której szczycie nie stanąłeś.
To prawda. Chciałem zrobić to porządnie: zorganizować oficjalną wyprawę i mieć zezwolenie na wejście. Po powrocie do Lhasy spotkałem się z dyrektor tybetańskiego oddziału Chinese Mountaineering Association, która takie zezwolenie obiecała. Ostatecznie nic z tego nie wyszło i nigdy już w te tereny nie pojechałem.
Szkoda, ale mimo wszystko tamta wyprawa dała mi wiele satysfakcji i przyczyniła się do popularyzacji tego terenu. Na podstawie wykonanych przez nas zdjęć i poprawek nanoszonych na mapy Jerzy Wala, taternik i kartograf, opublikował opracowanie topograficzne tego rejonu. To zresztą nie pierwszy raz, kiedy wspólnie pracowaliśmy nad opisaniem jakiegoś mało znanego zakątka świata.
Nie ma już dziewiczych ośmiotysięczników, człowiek stanął już na każdym. Jest za to kilka niezdobytych siedmiotysięczników. I wciąż są na mapach "białe plamy", na przykład w Karakorum i na terenie Chin.
W wiele górskich obszarów Chin długo jeszcze nikt nie dotrze z powodów politycznych – po prostu nie są wydawane zezwolenia. Te niższe góry są nie mniej interesujące niż Himalaje właśnie dlatego, że nikt nie postawił na nich stopy. Tymczasem wszyscy chcą jeździć w Himalaje i Karakorum. Mam nadzieję, że dzięki tej popularyzacji, którą się zajmuję, więcej wspinaczy zainteresuje się tymi na pozór mniej atrakcyjnymi górami Azji.
Obecne ograniczenia w podróżowaniu pewnie mocno muszą boleć człowieka, który swego czasu pół roku spędzał na wyjazdach na inne kontynenty.
Nie nudzę się. W ostatnich miesiącach pomagałem Jurkowi Wali w przygotowaniu opracowań dotyczących różnych pasm górskich w Karakorum. Bardzo dużo czytam; ostatnio zająłem się poznawaniem historii zdobywania gór Azji, zgromadziłem też pokaźną bibliotekę poświęconą temu tematowi. W przyszłym roku chciałbym pojechać na kolejny trekking eksploracyjny, może do Tybetu.
Janusz Majer - (ur. 25 września 1949 roku w Siemianowicach Śląskich) taternik, alpinista i podróżnik. Wspinać zaczął się w 1964 roku w skałkach Jury Krakowsko-Częstochowskiej. W kolejnych latach odwiedzał także Alpy (m.in. Mont Blanc) i Kaukaz (Elbrus). Wspinał się również w Andach, Yosemite, na Alasce i Antarktydzie. Był organizatorem, kierownikiem lub uczestnikiem kilkunastu wypraw w Himalaje i Karakorum. Przez 12 lat był prezesem Klubu Wysokogórskiego w Katowicach, pełnił też funkcję wiceprezesa Polskiego Związku Alpinizmu i szefa Polskiego Himalaizmu Zimowego. Od kilku lat zajmuje się historią działalności alpinistycznej w Karakorum. Pod koniec września nakładem wydawnictwa SQN ukazała się jego biografia "Janusz Majer. Góry w cieniu życia" napisana we współpracy z Dariuszem Jaroniem.