Trwa ładowanie...
fragment
15 kwietnia 2010, 10:03

I tak doczekaliśmy końca

I tak doczekaliśmy końcaŹródło: Inne
d1s36rj
d1s36rj

Dla Elizabeth
Czyż nie jest najgorszą hańbą na świecie nie być jednostką,
nie być uznanym za odrębną postać, nie wydać tego
wyjątkowego owocu, dla którego zrodzenia człowiek został
stworzony, lecz zostać zaliczonym do ogółu, w poczet dziesiątków,
setek lub tysięcy członków stronnictwa, frakcji, do
której należymy...
– Ralph Waldo Emerson

Nie wiesz, co mam w sercu na dnie

Byliśmy kłótliwi i przepłacani. Nasze poranki wyglądały beznadziejnie. Ci, którzy palili, mieli przynajmniej czego wyczekiwać o dziesiątej piętnaście. W większości lubiliśmy się nawzajem, kilkoro z nas nienawidziło paru konkretnych osobników, jedna lub dwie osoby kochały wszystko i wszystkich. Tymi, którzy kochali wszystkich, zgodnie pogardzaliśmy. Uwielbialiśmy poranne darmowe bajgle, które jednak trafiały się stanowczo zbyt rzadko. Przysługujące nam dodatkowe świadczenia zdumiewały nas swoim zakresem i jakością – do tego stopnia, że czasami powątpiewaliśmy, czy są warte naszych wysiłków. Dochodziliśmy do wniosku, że lepiej byłoby przeprowadzić się do Indii, wrócić do żłobka, pracować z upośledzonymi albo żyć z pracy własnych rąk. Nikt nigdy nie próbował posłuchać takiego impulsu, mimo że świadczenia kurczyły się z dnia na dzień, a czasem z godziny na godzinę.

Zamiast tego spotykaliśmy się w salach konferencyjnych i dyskutowaliśmy o bieżących sprawach. Proste, codzienne zlecenia załatwialiśmy szybko i profesjonalnie. Czasem ktoś coś spieprzył: błąd na wydruku, przestawione cyfry. Pracowaliśmy w reklamie i szczegóły były istotne. Jeżeli trzecia cyfra po drugim dywizie w numerze darmowej infolinii klienta była szóstką zamiast ósemką, i poszło to do druku, i ukazało się w „Time’ie”, czytelnicy nie mogli po przeczytaniu reklamy zadzwonić i zamówić natychmiast. To, że mogli zajrzeć na stronę w Internecie, niczego nie zmieniało: my i tak płaciliśmy za ogłoszenie z własnej kieszeni. Nudzi cię to? Nas nudziło codziennie. Nasza nuda była nudą ciągłą, zbiorową i nieśmiertelną. My też byliśmy nieśmiertelni.

Lynn Mason, wspólniczka w naszej agencji, była umierająca. Umierająca? Zdania były podzielone. Miała czterdzieści parę lat. Rak piersi. Nikt nie umiał dokładnie powiedzieć, jak ten fakt stał się tajemnicą poliszynela. Fakt? Niektórzy twierdzili, że to plotka. Faktem jest, że nie było plotek – istniały tylko fakty oraz sprawy, o których się nie mówiło. Wcześnie wykryty rak piersi był uleczalny, ale Lynn Mason zwlekała zbyt długo. Wiadomość o Lynn przypomniała nam Franka Brizzolerę. Wspominaliśmy, jak patrzyliśmy na niego i dawaliśmy mu najwyżej pół roku, nie więcej. Stary Brizz, tak go nazywaliśmy. Kopcił jak lokomotywa. Ubrany w bezrękawnik, sterczał przed wejściem do budynku w najpaskudniejszą pogodę i pochłaniał kolejne old goldy. Wtedy i tylko wtedy wydawał się nam niezłomny. Kiedy wracał do biura, smród nikotyny poprzedzał go w korytarzu i unosił się w powietrzu długo po tym, jak on już wszedł do swojego pokoju. Kiedy kaszlał, my w swoich pokojach słyszeliśmy, jak w jego płucach poruszają się po11 kłady
zbrylonego osadu. Niektórzy z nas co roku wstawiali go na listę Sławnych Umierających, chociaż właściwie wcale nie był sławny. On o tym wiedział – zdawał sobie sprawę, że czekamy na jego śmierć i że niektórzy z nas, hazardziści, zamierzają się na niej dorobić. Wiedział, ponieważ był jednym z nas, a my wiedzieliśmy wszystko.

d1s36rj

Nie wiedzieliśmy, kto kradnie rzeczy z naszych biurek. Ginęły drobiazgi – pocztówki, zdjęcia w ramkach. Mieliśmy podejrzenia, ale żadnych dowodów. Domyślaliśmy się, że chodzi nie tyle o sam łup, ile o dreszczyk emocji – adrenalinowy kop jak u sklepowego kleptomana albo patologiczne wołanie o pomoc. Hank Neary, jeden z nielicznych w agencji czarnych copywriterów, powiedział kiedyś: – No dajcie spokój, komu mogła być potrzebna moja podróżna szczoteczka do zębów?

Nie wiedzieliśmy, kto wrzucił kanapkę za regał Joego Pope’a. Przez pierwsze dwa dni Joe nie miał o niczym pojęcia. Potem zaczął dyskretnie obwąchiwać sobie pachy i podtykać otwartą dłoń pod usta i nos, jak ścianę, żeby poczuć swój oddech. Pod koniec tygodnia doszedł do wniosku, że to nie on. My też zaczęliśmy czuć ten zapach – uporczywy, drażniący głęboko w nosie, gorszy niż smród padliny. Natychmiast po wejściu do biura Joemu zbierało się na mdłości. W następnym tygodniu odór stał się tak przeraźliwy, że musieliśmy ściągnąć ludzi z obsługi biurowca, którzy przekopali cały pokój, zanim znaleźli kanapkę z tuńczykiem, łososiem i kiełkami. Mike Boroshansky, szef ochrony, cały czas zasłaniał nos końcówką krawata, jak najprawdziwszy glina na miejscu zabójstwa.

Dziękowaliśmy sobie nawzajem przy każdej okazji. Taki mieliśmy zwyczaj. Nasze podziękowania nigdy nie były ironiczne ani nieszczere. Mówiliśmy: „dziękuję, że tak szybko to zrobiłeś”; „dziękuję, że się tak starałaś”. Przychodziliśmy na zebranie, a po zebraniu dziękowaliśmy organizatorom zebrania za to, że zorganizowali zebranie. Bardzo rzadko zdarzało się nam wypowiadać z dezaprobatą lub lekceważeniem na temat zebrań. Wszyscy wiedzieliśmy, że znakomita większość zebrań nie ma wielkiego sensu. Co trzecie, może co czwarte zebranie nie wnosiło absolutnie nic do naszej pracy, ale na niektórych udawało nam się ustalić jakieś istotne szczegóły, dlatego przychodziliśmy na zebrania, a potem sobie dziękowaliśmy.

Karen Woo zawsze miała nam coś nowego do powiedzenia. Serdecznie jej za to nie znosiliśmy. Zaczynała mówić, a nam oczy zachodziły mgłą. Czy to możliwe, myśleliśmy sobie, że jesteśmy nieczułymi osobnikami o kamiennych sercach, niezdolnymi do współczucia, nienawidzącymi innych ludzi tylko dlatego, że ich znamy i są pod ręką? Czasem takie lęki nachodziły nas w drodze do domu. Zdarzały się nam nagłe olśnienia, że taka robota, takie siedzenie od dziewiątej do piątej w biurze zagłusza w nas naszą lepszą połowę. Czy powinniśmy zatem ją rzucić? Czy to załatwi sprawę? A może to były nasze cechy wrodzone i już zawsze mieliśmy być złośliwi i małostkowi? Mieliśmy nadzieję, że jednak nie.

d1s36rj

Marcia Dwyer słynęła z wysyłania e-maili do Genevieve Latko-Devine. Często pisywała do Genevieve po zebraniach. To naprawdę irytujące, pracować z irytującymi ludźmi, napisała kiedyś. Na tym zakończyła list i czekała na odpowiedź. Zwykle kiedy Genevieve jej odpisała, Marcia sama już nie odpisywała, ponieważ to trwałoby zbyt długo – była grafikiem, nie pisarką – tylko szła prosto do jej gabinetu, zamykała drzwi i rozmawiały. Jedynym znośnym aspektem irytującego wydarzenia z udziałem irytującej osoby była dla niej świadomość, że będzie mogła wyżalić się Genevieve, która zrozumie ją jak nikt inny. Mogła zadzwonić do matki, matka by jej wysłuchała. Mogła zadzwonić do któregoś z czterech braci i każdy z tych mięśniaków z South Side z przyjemnością sklepałby maskę irytującej osobie. Tylko że ani matka, ani bracia by nie zrozumieli. Współczuliby, ale to nie to samo. A Genevieve nie musiała nawet kiwać głową, żeby Marcia wiedziała, że ją rozumie. Wszyscy przecież rozumieliśmy tę podstawową potrzebę bycia
rozumianym, czyż nie?

Tym razem jednak zamiast Genevieve odpowiedział jej Jim Jackers. Masz na myśli mnie? – zapytał. Amber Ludwig napisała: Nie jestem Genevieve. Benny Shassburger napisał: Palnęłaś głupstwo. Tom Mota napisał: Ha! Marcia była zażenowana. W dwie minuty dostała sześćdziesiąt pięć wiadomości. Jedna, z działu kadr, zawierała ostrzeżenie przed wysyłaniem prywatnych e-maili. Jim napisał drugi raz: Powiedz, proszę, czy to o mnie ci chodzi? Czy to ja jestem tą irytującą osobą?

Marcia miała ochotę wyrwać mu serce, bo czasem rano szurając nogami wlókł się do wind i witał nas tekstem: „Co słychać, moje czarnuchy?”. Silił się na ironię i próbował być zabawny, ale był po prostu niewłaściwym facetem do takich gagów. Krzywiliśmy się z niechęcią, zwłaszcza Marcia. Zwłaszcza jeśli Hank kręcił się w pobliżu.

d1s36rj

Zdarzało się – i to wcale nierzadko – że ktoś z nas wywoził kogoś innego w fotelu na kółkach na korytarz, tam rozpędzał go ile sił i puszczał. Pomijając biurowe gry i zabawy, spędzaliśmy czas głównie na milczeniu przy swoich biurkach, zajęci bieżącymi sprawami, pogrążeni w nich bez reszty, dopóki znudzony Benny nie stanął w drzwiach.

– Co tam knujesz? – pytał.

Mógł mówić do każdego z nas.

– Pracuję – brzmiała najczęstsza odpowiedź.

d1s36rj

Benny stukał swoim sygnetem z topazem w futrynę i oddalał się niespiesznie.

Jakże serdecznie nie znosiliśmy naszych kubków na kawę! A także podkładek pod myszy, zegarów na biurku, kalendarzy i zawartości naszych szuflad. Nawet przylepione taśmą klejącą do monitorów zdjęcia bliskich, które miały podnosić nas na duchu, obcesowo przypominały o odsiadywanym wyroku. Za to kiedy zmienialiśmy biuro na nowe, większe, i przenosiliśmy do niego swoje rzeczy – ach, jak wtedy kochaliśmy te wszystkie drobiazgi, długo myśleliśmy, jak je poukładać, a na koniec dnia z dumą podziwialiśmy, jak dobrze się prezentują w tej nowej, lepszej, ważnej przestrzeni. Nie mieliśmy wtedy cienia wątpliwości, że podjęliśmy same właściwe decyzje. W każdy inny zwykły dzień byliśmy ludźmi niepewnymi. Wszędzie, gdziekolwiek się spojrzało – na korytarzach, w łazienkach, kafejce, stołówce, holu i przy drukarkach – widziało się niepewnych mężczyzn i kobiety. W całym tym przeklętym biurze była chyba tylko jedna elektryczna temperówka.

Nie mieliśmy cierpliwości do cyników. Każdy na jakimś tam etapie życia był cynikiem, ale użalanie się nad naszym niewiarygodnym fartem nie miało wielkiego sensu. W skali kraju sprawy układały się dla nas bardzo dobrze i pieniądze z wielkiego biznesu płynęły szerokim strumieniem. Mogliśmy kupować samochody, które ledwie mieściły się nam na podjazdach przed domami i miały taki przyjemnie wojskowy sznyt, jakby obiecywały, że nasze dzieci będą w nich całkowicie bezpieczne. Pierwsza oferta publiczna firmy takiej, śmakiej, owakiej. No i każdy znał jakiegoś bankiera. Cudnie było wyskoczyć w majową niedzielę do leśnego rezerwatu, poszaleć na rowerze górskim, w kasku, z firmowym bidonem. Przestępczość spadła do nienotowanych nigdy wcześniej poziomów. Słyszało się o ludziach na zasiłku, którzy podostawali stałe posady. Codziennie wchodziły na rynek nowe produkty do pielęgnacji włosów, szklane półki w gabinetach naszych stylistów aż się od nich uginały, a my oglądaliśmy je w lustrze, gawędząc o pogodzie, w głębi duszy
przekonani, że stoją tam specjalnie dla nas. Mimo to niektórym z nas nie wychodziło znalezienie chłopaka. Niektórym nie wychodziło pukanie własnej żony.

d1s36rj

Czasem spotykaliśmy się na sześćdziesiątym w kuchence na lunch. Przy stole wystarczało miejsca tylko dla ośmiu osób. Jeżeli wszystkie krzesła były zajęte, Jim Jackers musiał jeść kanapkę nad zlewem i stamtąd udzielać się w dyskusji. Dla nas było to nawet wygodne – przynajmniej miał kto podać łyżkę albo sól.

– To naprawdę irytujące, pracować z irytującymi ludźmi – powiedział Tom Mota, gapiąc się w stół.

– Wal się, Tom – odparła Marcia.

d1s36rj

Łowcy głów nie dawali nam spokoju. Wabili nas obietnicami podwyżek i lepszych tytułów przed nazwiskiem. Niektórzy dali się skusić i odeszli, ale większość została. Podobały nam się perspektywy rozwoju tu, gdzie byliśmy, i nikt nie miał ochoty angażować się w poznawanie nowych ludzi. Oswajanie się z zespołem zawsze chwilę trwało, zanim mogliśmy się poczuć swobodnie. Pierwszego dnia w pracy nazwiska jednym uchem wpadały, drugim wypadały. Przedstawiał ci się jakiś gość z ogniście rudą szopą włosów i bladą, piegowatą twarzą, a potem, nim się obejrzałeś, podchodził ktoś inny, i następny. Mijało parę tygodni, zanim zaczynałeś kojarzyć nazwiska z twarzami, aż któregoś dnia następowało pstryk! i wszystko lądowało na swoim miejscu, jakbyś od zawsze należał do tego miejsca. Rudzielec nazywał się Jim Jackers i nie myliłeś go już więcej z Bennym Shassburgerem, którego nazwisko przewijało się wcześniej w e-mailach i na okólnikach, ale dopiero teraz nauczyłeś się go rozpoznawać jako krępego, skorego do śmiechu Żyda o
ciastowatej twarzy, z lokami jak korkociągi. Tylu ludzi! Tyle różnych typów, kolorów włosów, stylów ubierania się. Włosy Marcii Dwyer utknęły w latach osiemdziesiątych. Słuchała okropnej muzyki, zespołów, z których wyrośliśmy w jedenastej klasie. Niektórzy z nas w życiu o nich nie słyszeli i nie mieściło nam się w głowach, że taki jazgot może komuś sprawiać frajdę. Jedni w ogóle nie przepadali za muzyką, inni lubili stacje radiowe, w których się tylko gadało, a całkiem spora ekipa słuchała złotych przebojów sprzed lat. Kiedy wszyscy wracaliśmy do domów, kiedy zasypialiśmy, a miasto przygasało, stare przeboje dalej rozbrzmiewały w biurze. Wyobraźcie to sobie: równoległobok światła zamiast drzwi i wesoła piosenka Driftersów płynąca w mrok o drugiej, trzeciej nad ranem, kiedy gdzie indziej morduje się, diluje prochami, napada na ludzi. Przestępczość spadła, ale nie zamierzała odchodzić do lamusa. A rano znów nasi ulubieni didżeje grali nasze ulubione starocie. Większość z nas najpierw zjadała kruszonkę, a
dopiero potem zabierała się do reszty ciastka. Te same piosenki rozbrzmiewałyby podczas atomowej zimy.

Wspomnienia niekończących się godzin nudy zawsze były żywe i wyraziste. Kiedy następował dzień idealnej harmonii z naszymi projektami, członkami rodzin i współpracownikami, nie mogliśmy się nadziwić, że nam za to płacą. Postanawialiśmy uczcić to lampką wina do kolacji. Niektórzy mieli jedną ulubioną restaurację, inni woleli włóczyć się po całym mieście, sprawdzać, oceniać. Pod tym względem byliśmy jak jeże i lisy z Archilocha. Karen Woo musiała zawsze pierwsza wiedzieć o każdej nowej knajpie. Jeżeli ktoś wspomniał o takiej, której nie znała, można było w ciemno postawić ostatniego dolara, że jeszcze tego samego wieczoru ją odwiedzi, sprawdzi i oceni, a rano opowie nam (tym, którzy nie wiedzieli, że tamten ktoś wiedział o niej wcześniej) o nowej restauracji, w której właśnie była, która jest fantastyczna i koniecznie musimy tam pójść. Ci spośród nas, którzy posłuchali sugestii Karen, dawali taką samą radę tym, którzy wcześniej jej nie słyszeli, i wkrótce zaczynaliśmy wpadać tam na siebie nawzajem. Ale wtedy
Karen już nie zaciągnąłby tam wołami.

Dawno temu, w czasach zrównoważonych budżetów i bezprecedensowych wzrostów indeksu NASDAQ, dostaliśmy koszulki polo z dobrej jakościowo bawełny z naszytym na lewej piersi logo agencji. Zostały wyprodukowane z okazji jakiejś wspólnej imprezy i nosiliśmy je chętnie, dumni z naszej firmy. Po zakończeniu imprezy prawie się nie zdarzało, żeby ktoś je jeszcze wkładał – nie dlatego, że przestaliśmy być dumni z firmy, ale trochę wstyd było paradować w ciuchach, o których wszyscy wiedzieli, że dostaliśmy je za darmo. Jakkolwiek by na to nie patrzeć, nasze portfolia pękały od debiutów giełdowych i podczas gdy rodzice mogli nam co najwyżej kupić garnitur od Searsa, nas było stać na Brooks Brothers i nie potrzebowaliśmy darmowych koszulek. Oddawaliśmy je do Czerwonego Krzyża albo wrzucaliśmy na dno szuflady i wkładaliśmy tylko do koszenia trawnika. Parę lat później Tom Mota ekshumował swoje polo (wyraz dumy z firmy) z pudła pod łóżkiem – pewnie przy tej okazji, jak z wyroku sądu dokonywał się podział majątku Motów.
Włożył je do pracy. W pamiętnym Dniu Noszenia Polo wszyscy je nosiliśmy, ale od tamtej pory ży18 cie Toma ogromnie się zmieniło i uznaliśmy, że o stanie jego umysłu najlepiej świadczy fakt, że nie przeszkadza mu paradowanie w koszulce, w jakiej większość z nas myła samochód. To była naprawdę porządna bawełna. Następnego dnia Tom znowu przyszedł w tej samej koszulce. Zastanawialiśmy się, gdzie sypia. Trzeciego dnia zaczęliśmy się niepokoić, że może nie ma się gdzie wykąpać. Kiedy przechodził w jednym polo cały tydzień, spodziewaliśmy się, że zacznie śmierdzieć, ale najwidoczniej musiał je prać. Wyobrażaliśmy go sobie w pralni automatycznej, jak z nagim torsem patrzy na obracające się w suszarce polo, bo żona nie pozwala mu wrócić do domu w Naperville. Pod koniec miesiąca doszliśmy wreszcie do wniosku, że polo nie ma nic wspólnego z rozwodem Toma. Trzydzieści dni z rzędu w jednej i tej samej koszulce firmowej – to musiał być początek kampanii agitacyjnej.

– Przestaniesz ją kiedyś nosić? – zapytał Benny.

– Uwielbiam ją. Chcę zostać w niej pochowany.

– Może chcesz moją? Będziesz miał na zmianę.

– Wezmę z przyjemnością.

Benny dał więc Tomowi swoje polo, ale Tom, zamiast się w nie przebrać, włożył je na wierzch, na swoje. Dwie koszulki polo, jedna na drugiej. Przyszedł do nas i zaczął prosić, żebyśmy też oddali mu swoje koszulki. Jim Jackers korzystał z każdej okazji, żeby się komuś podlizać, więc wkrótce Tom paradował już w trzech identycznych polo.

– Lynn Mason zaczyna zadawać pytania – powiedział Benny.

– Jestem dumny z naszej firmy – odparł Tom.

– Ale trzy naraz?

– Nie wiesz, co mam w sercu na dnie. – Tom trzy razy uderzył się pięścią w logo. – Dumę z firmy.

Czasem wkładał na wierzch zieloną, czasem czerwoną, czasem niebieską. Dopiero później odkryliśmy, że to on był odpowiedzialny za podrzucenie kanapki za regał Joego. Był zresztą odpowiedzialny za wiele rzeczy, w tym przestrajanie wszystkim radia, wstawianie pornograficznych wygaszaczy ekranu i ślady nasienia w męskiej toalecie na sześćdziesiątym i sześćdziesiątym pierwszym. Wiedzieliśmy, że to jego sprawka, bo po tym, jak go zwolnili, radia grały bez przeszkód, a sprzątaczki przestały się skarżyć szefostwu.

Była to epoka bibelotów i darmowych reklamówek. Internetowy pieniądz przelewał się po świecie i nam trafiał się całkiem spory obryw. Staliśmy na stanowisku, że projekt logo jest nie mniej ważny niż jakość produktu i sieć dystrybucji. „Czadowe” – tak mówiliśmy o logo, które sami projektowaliśmy. „Ligą podwórkową” nazywaliśmy projekty innych agencji – chyba że trafił się jakiś naprawdę fajnie zrobiony, bo wtedy biliśmy mu pokłony, jak dawni Majowie swoim pogańskim bogom.

Podobnie jak oni, my też myśleliśmy, że tak będzie zawsze.

d1s36rj
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1s36rj

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj