Podanie ręki dużo mówi. Uścisk Żeni był niekobieco mocny. Patrzyła na mnie nieśmiało, ale nie zdołało mnie to zmylić. Oglądała mnie jak jakiś eksponat.
- Żenia cię ubierze.
Oburzyłam się. Niby, dlaczego Żenia miałaby mnie ubierać? Jasną, skromną sukienkę, w której przyjechałam i w której w tym zapadłym kącie spokojnie mogę iść do ślubu, założę sobie sama.
Żenia gdzieś pobiegła.
Joza nalał mi do glinianej misy ciepłej wody do mycia. Wracały wczorajsze przeżycia. Poczucie dumy, z jakim pokazywał mi drewnianą wygódkę, do której wchodziło się z szopy. Wejście do niej obłożone było pociętym drewnem. W rogu stała ogromna skrzynia pełna trocin.
Kafle grzały, na stole stały kubki z herbatą, pośrodku plecionka z chlebem i dwoma rogalikami. Rogaliki były dla mnie.
Ledwie zdążyliśmy zjeść śniadanie, Żenia już była z powrotem. Niosła wiklinowy kosz. Joza odetchnął z ulgą i zniknął. Zawartość kosza znalazła się na ławie. Usłyszałam, że są to kostiumy z kółka teatralnego.
- Możesz sobie wziąć perukę i tę sukienkę, albo welon i to.
Wyjaśniać Żeni, że nie wybieram się na bal przebierańców, byłoby chyba stratą czasu.
- Dziękuję, mam całkiem odpowiedni strój.
- W tym się nie możesz pokazać.
- Dlaczego?
- Głównie przez te włosy. W domu możesz nosić to - podała mi dwie chustki, jedną niebieską z wyszywanym brzegiem, drugą beżową, też haftowaną. - Aż ci odrosną włosy.
Na razie rosłam ja sama.
Dostałam się w tryby jakichś idiotycznych tradycji dzikiego plemienia, dla którego prawo do indywidualności to pojęcie bez treści. Wybrałam welon, bo wydał mi się bardziej dziwaczny. Wyglądałam w nim jak wystraszona nimfa.
Podejrzewałam, że to dopiero początek błazenady, i nie myliłam się. Rozum doradzał mi, żeby uwierzyć Żeni na słowo.