Rozdział I W imię Lucyfera, najwyższego pana mej duszy. W imię nieśmiertelnych, choć dawno martwych bogów. W imię myśli niepodległej nikomu. W imię magii, gorzkiej wiedzy z drzewa dobrego i złego.
Ja, Witelo, syn Turyngii i Polski, zaczynam wspaniałą i straszną historię mego żywota. Czytelnik, który odnajdzie kiedyś owe zapiski, winien mieć niejakie rozeznanie w bieżącej chwili. Moje życie i jego wieloletni dorobek są zagrożone. Nie dbam o to. Jestem w wieku, co się zowie Matuzalemowym, i nie pragnę dłużej żyć.
Chwilami wydaje mi się, że docierają tutaj przez grube mury krzyki prześladowców, ich zdyszane nawoływania. Są podnieceni, maj ą nadzieję zamordować lub wydać w ręce oprawców potwora i czarnoksiężnika, za jakiego mnie uważają, zresztą nie bez racji.
Oczywiście niemożliwe, abym ich słyszał. Wiem jednak, że są tam na górze i plądrują pracownię w poszukiwaniu sekretnego zejścia do podziemi. Nadzieja znalezienia skarbów dodaje im sił. Dopóki nie natrafią na ruchomą ścianę, dopóki nie przedrą się przez zwalone schody i nie sforsują solidnych żelaznych wrót mej tajemnej piwniczki, dopóty jestem bezpieczny.
Odczuwam spokój podobny rezygnacji skazańca, nad którego głową zawisł topór, i nieszczęśnik wie, że nic gorszego spotkać go już nie może. Bliskość śmierci nie przeraża mnie, ostatnimi czasy wyglądałem jej niczym najmilszego gościa. Nie spodziewałem się jednak, że przyjdzie w tak gwałtownej postaci.
W przeddzień zdarzenia wyznaczającego kres mego losu na tym padole miałem sen. Raczej koszmar, który nawiedzał mnie niekiedy i ostrzegał przed zagrożeniem. Śniłem o starej kobiecie, zamkniętej w płonącym młynie. Otaczał ją niczym ognista klatka i nie pozwalał uciec.
Wokół walącego się domostwa tańczył krąg rozradowanych wieśniaków, wywijających pochodniami, widłami i motykami. Nie sądziłem, że tym razem ujrzę po przebudzeniu ów dawny obraz na jawie, zmartwychwstały pod oknem. Raz jeszcze mogłem przekonać się, że wszelkie przeczucia, wróżby i przepowiednie prawie nigdy nie wpływają na ludzkie losy. Albowiem musi wypełnić się czas i ludzkie przeznaczenie.
Wierny przeznaczeniu, które każe mi obserwować i zapisywać przez całe moje zbyt długie życie, objaśniwszy knot lampki oliwnej, zasiadłem do pulpitu. Mam zapas piór, inkaustu, pergaminu. Pod dostatkiem jedzenia i picia. Sporo oliwy, a nawet dostęp świeżego powietrza. Czegóż pragnąć więcej? Chyba tylko dość czasu, bym mógł dokończyć rozpoczęte właśnie, spisywane dobrą łaciną wspomnienia. To już jednak nie zależy ode mnie.
Zanim rzeczywiście zacznę opowieść, czytelnik powinien także powziąć wyobrażenie o moim wyglądzie. Jestem wysoki; kiedy przemierzam zatłoczoną krakowską ulicę, moja głowa wznosi się ponad falą ludzkiego tłumu. Ta głowa nazywana bywała przez wtajemniczonych przyjaciół dowcipnie "łbem kruka", pewnie z powodu kruczoczarnych włosów, opadających w lekko skręconych puklach aż na ramiona, i wydatnego nosa, który ja wszakże wolałbym mienić orlim.
Wysoko sklepione czoło zdobią zrośnięte, mocno zarysowane brwi, spod nich patrzą przenikliwie na świat złe oczy. Ich barwę trudno określić, stanowi zagadkę dla mnie samego. Przyjmijmy, że kolor zmienia się w zależności od nastroju - gdy bywam melancholijny, przybierają odcień szaroniebieski, rozweselone stają się zielonkawe, przebłyskują złotymi nitkami. Dlaczego więc określiłem je słowem "złe"? Ponieważ wielu ludzi bało się ich spojrzenia i uciekało przed nimi jakby od uroku.
Blask mych oczu przygasł ostatnio, krucze sploty przyprószyła siwizna. Zachowałem natomiast większość zębów, brzemię lat nie przygarbiło szczupłej sylwetki. Nadal mogę uchodzić za męża w sile wieku, nie starca. Zwłaszcza oglądany z daleka. Cóż to jednak może znaczyć dla mnie, który i tak znam doskonale liczbę swoich wiosen i zim.
Odziewam się czarno, jak przystało uczonemu. Sądzę, że to na razie wystarczy, aby dać czytelnikowi pojęcie, z kim ma honor przestawać. Jeśli dobrze odmalowałem swój portret, ufam, że zaciekawi go moja historia, podobna do niejednej baśni albo rycerskiej romancy, jakich słucha się długo w nocy przy ogniu. W odróżnieniu od tamtych jest jednak prawdziwa i solennie przyrzekam nie kłamać.
Nie jestem podobny do sławetnego kronikarza Wincentego, z powodu ułomności zwanego Kadłubkiem, który w dziele swoim nałgał, ile wlezie. Od wyznań tamtego świątobliwego osła, wyrykującego nieszczerze swe winy w liście do młodziutkiego przyjaciela, Rudolfa (będę jeszcze miał okazję powrócić do tej sprawy), moje opowieści zdają się barwniejsze.
Mienią się niczym fale rwącej rzeki w dzień wiosenny, gdy co chwila lazur rozświetlonego słońcem nieba zasnuwają ciężkie, brzemienne ulewą i piorunami chmury, aby wkrótce znów ustąpić jasności. Mienią się jak moje oczy, których tylu ludzi się lęka. Ale dość o tym!
Rozpoczynam gawędę i nie chcę być nudny jak owi bajarze tonący w nieposkromionym gadulstwie. Urodziłem się... Nie. Muszę cofnąć się do czasu przed urodzeniem. Nie wyskoczyłem przecież niby Minerwa z głowy Jowisza i czytelnikowi należy się rodowód, moja genesis. Niech zatem wyobrazi sobie, że tam, gdzie dzisiaj rozrasta się lasek miejski na przedmieściach Wrocławia, znajdowała się kiedyś ludna wioska, nosząca wdzięczne miano Borek. Niech jeszcze bardziej wysili umysł, a zobaczy oczyma duszy młyn wodny nad Odrą.
W tej właśnie okolicy przyszedłem na świat. Oto jak do tego doszło. Mój dziad zwał się Miłosz i pochodził ze starego puszczańskiego rodu. Przyszedł na świat za rządów starego księcia w dziedzicznej włości Jaworowice. Gdyby urodził się jako pierworodny, otwierałyby się przed nim piękne widoki zarządzania obszerną, dobrze utrzymaną dziedziną oraz wszelkie rozkosze rycerskiego stanu, może nawet zaszczytne stanowisko na dworze albo w książęcej drużynie. Stary książę Henryk był zresztą wtedy młodym księciem.
Nie nosił jeszcze brody, którą zapuścił później przez miłość do zakonnych rycerzy, i rad widział wokół siebie walecznych rówieśników. Jako drugi syn, Miłosz mógłby współrządzić majątkiem, a nawet po ślubie z godną siebie panną osiąść na własnym, wydzielonym z łaski pana brata spłachetku ziemi. W najgorszym razie stałby się malkontentem, wiecznie zazdroszczącym starszemu.
Wszak i książę Henryk pół życia strawił na wadzeniu się ze swymi krewnymi, władcami polskich ziem, mnożącymi się stale jakoby myszy króla popiela. Jako trzeci syn mógł zostać klechą lub nawet wędrownym śpiewakiem. Niestety, zrodził się jako czwarty i starsi bracia wykorzystali wszystkie wspomniane możliwości. Mój dziad znalazł więc czwartą, własną drogę.
Nie było mu równego w łowiectwie, w podchodzeniu kuny czy lisa. Wyuczył się też nieźle bartnictwa, przestając często z kmieciami w siołach na skraju puszczy. Pożegnał się więc z braćmi, z którymi i tak, o ile mi wiadomo, nie żył na dobrej stopie. Opuścił Jaworowice i powędrował do Wrocławia, a tam w sposobnej chwili przystąpił do księcia. Zaciągnął się doń na służbę jako bartnik i łowczy. Niespokojny duch gnał go w świat, to więc u miłościwego pana wyjednał, aby się mógł co jakiś czas przenosić w inne miejsce. Został zatem tak zwanym książęcym "łazęgą" i wiele lat wędrował po puszczach, siołach i miastach, poznał całą niemal śląską ziemię.
Widział nowe grody i wsie, zakładane wedle niemieckiego prawa. Sądzę, że był to dla niego czas wielce szczęśliwy. Wiem, w każdym razie, po kim odziedziczyłem żyłkę włóczęgowską. Pewnego razu książę zaprosił wiernego sługę do Głogowa na chrzciny syna, zwanego później pobożnym. Zjazd był wielki, huczny. Zaszczycili go wielkopolscy goście: książę Władysław Odonic, arcybiskup gnieźnieński Kietlicz i wróg ich obu zajadły, Władysław Laskonogi. Wielmożów tych, zwłaszcza obu Piastów, czyli stryja z bratankiem, małżonka naszego pana, Jadwiga, chciała właśnie pogodzić. Niedługo jednak potrwały owe alianse i układy, jak to zwyczajnie między książętami.
Dziad mój, Miłosz, niewiele sobie zresztą robił z pańskich spraw i kłopotów. Byleby tylko w puszczach zwierza i miodu w barciach starczyło, dalej myślą nie sięgał. Gdy uczta miała się ku końcowi, a pijanym rycerzom znudziły się popisy żonglerów i niedźwiedników, księżna pani zaś chciała już wraz z dwórkami udać się do swych komnat, podochocony wielkopolski władyka postanowił uraczyć gospodarzy nową uciechą. Pachołcy Laskonogiego przywlekli przed oblicze zgromadzonych wielką osobliwość, dziką górską niewiastę.
Trzeba wiedzieć, iż w owych czasach nie sprowadzano jeszcze na Śląsk tak wielu ryjących w ziemi i skale gwarków jak dzisiaj, toteż odzianych w skóry owcze, wilcze i niedźwiedzie mieszkańców gór miano za srogich barbarzyńców, których dziedziny omijano z dala. Czemu moja przyszła babka opuściła bezpieczne turnie i hale, by sromotnie wpaść w łapy żołdaków, nigdy nie udało mi się od niej wydobyć.
Wiem tylko, że stało się to, gdy książę Władysław rezydował w Krakowie, musiała więc pewnie grasować na nizinach z jakąś zbójnicką zgrają. Piękność uchroniła ją od stryczka, w przeciwieństwie do kamratów, ale wydała na łup żołdackich swawoli. Spędziła w niewoli parę lat, a jednak, krzepka w sobie i dumna, niczym klacz narowista nie dała się nikomu ujarzmić.
Przeciwnie, wielu chrobrych rycerzy i giermków musiało od niej uciekać z posiniaczonym albo i zakrwawionym pyskiem, z wielką przy tym sromotą. Nie wiem, czy i sam książę, w chuciach zapamiętały, nie zarobił sporego guza. Toteż obwożono ją z dworem Laskonogiego po Wielkopolsce i Śląsku niby bestię nieoswojoną.