Reżim - normy regulujące życie Zona narzucała więźniom zasady poruszania się w przestrzeni, natomiast tak zwany reżim - co na język polski można niezbyt precyzyjnie przetłumaczyć jako harmonogram dnia - rządził jego czasem. Ujmując rzecz najprościej, reżim to zespół norm, przepisów i sposobów zachowania, dzięki którym funkcjonował obóz. O ile ogrodzenie z drutu kolczastego ograniczało do zony swobodę ruchu zeka, o tyle zbiór rozkazów i określonych sygnałów regulował zasady spędzania czasu w zonie.
Poszczególne łagpunkty różniła surowość reżimu, zależna zarówno od zmiennych priorytetów, jak i kategorii oraz rodzaju więźniów przetrzymywanych w danym obozie. Na różnych etapach historii Gułagu istniały obozy o reżimie lekkim (dla inwalidów), obozy o reżimie zwykłym, obozy o reżimie specjalnym i obozy o reżimie karnym. Istota samego systemu była zawsze taka sama. Reżim określał, kiedy i w jaki sposób więźnia należy obudzić, jak powinien zostać doprowadzony do miejsca pracy, kiedy i w jaki sposób powinien otrzymywać żywność, kiedy i jak długo powinien spać.
W większości łagrów dzień więźnia zaczynał się formalnie od "razwodu" procedury organizowania zeków w brygady i wyprowadzania ich do pracy. Budził ich dźwięk syreny. Druga syrena oznaczała, że skończyła się pora śniadaniowa i zaczyna dzień roboczy. Więźniowie ustawiali się przed bramą obozu na apel poranny, podczas którego dokonywano ich przeliczenia. Walerij Fried, sowiecki scenarzysta filmowy i autor wyjątkowo sugestywnych wspomnień, tak oto opisuje ten moment:
Brygady formowały się przed bramą. Dyspozytor trzymał w ręku gładko oheblowaną tabliczkę, na której zapisywał numer brygady i liczbę pracujących w niej więźniów (brakowało papieru, dane zapisane na tabliczce co wieczór zdrapywało się kawałkiem szkła i nazajutrz można było jej użyć od nowa). Konwojenci i dyspozytor sprawdzali, czy wszyscy są obecni - jeśli tak, brygada maszerowała do pracy. Jeśli kogoś brakowało, wszyscy musieli czekać, a straż szukała bumelanta.
Instrukcje z Moskwy stanowiły, że wspomniany czas oczekiwania nie powinien przekraczać piętnastu minut. Rzecz jasna - pisze o tym Kazimierz Zarod - często trwało to znacznie dłużej, bez względu na pogodę:
O 3.30 rano musieliśmy być na placu, ustawieni w kolumnę - po pięciu w szeregu i czekać, aż nas przeliczą. Strażnicy często się mylili, wtedy przeliczano nas ponownie. Kiedy padał śnieg - była to długa, powolna męczarnia. Jeśli straż była już na dobre obudzona i skupiona, przeliczanie trwało mniej więcej pół godziny; jeśli któryś ze strażników się pomylił, trzeba było stać przez następne trzydzieści minut.
W niektórych obozach próbowano w tym czasie "dodać więźniom ducha". Oddajmy ponownie głos Friedowi: "Nasz Ťrazwodť odbywał się przy akompaniamencie akordeonisty - zwolniony od wszystkich innych obowiązków więzień wygrywał nam skoczne melodyjki. Również Zarod wspomina o dziwacznym fenomenie "orkiestry porannej", złożonej z więźniów muzyków - profesjonalistów i amatorów:
Co rano pod bramą stał "zespół" grający muzykę wojskową, a nam kazano w drodze do pracy wybijać krok "mocno i radośnie". Kiedy ostatnia kolumna więźniów wychodziła za bramę, muzycy odstawiali instrumenty, dołączali na jej koniec i razem z innymi maszerowali do lasu.
Stamtąd więźniowie wyruszali do pracy. Strażnik wywrzaskiwał codzienny rozkaz: "Krok w prawo albo krok w lewo uważane będą za próbę ucieczki! Konwój będzie strzelał bez ostrzeżenia - Naprzód marsz!". I więźniowie maszerowali, cały czas kolumną, po pięciu w rzędzie. Jeśli mieli pokonać większy dystans, konwojowali ich strażnicy z psami. Procedura wieczornego powrotu do obozu wyglądała z grubsza identycznie. Po kolacji więźniowie ponownie ustawiali się w szeregach na apel i znów byli liczeni; jeśli mieli szczęście, to raz, jeśli pecha - co najmniej dwa razy. Na wieczorny apel i przeliczenie instrukcje Moskwy przewidywały więcej czasu - trzydzieści do czterdziestu minut - z tego przypuszczalnie powodu, że prawdopodobieństwo ucieczki z miejsca pracy było znacznie większe niż z zony. Następnie kolejny ryk syreny obwieszczał, że nadeszła pora snu.
Zasady te nie były ustalone raz na zawsze; przeciwnie, w miarę upływu czasu reżim zmieniał się - z zasady stawał się ostrzejszy. Rossi zauważył, że "główną tendencją ewolucyjną sowieckiego reżimu więziennego było jego systematyczne obostrzanie oraz stopniowe podnoszenie otwartego, arbitralnego sadyzmu do rangi normy prawnej" - i jest w tym coś. W latach czterdziestych reżim stawał się coraz surowszy - długość dnia roboczego rosła, dni wolne od pracy stawały się coraz rzadsze. W roku 1931 więźniowie ekspedycji Wajgacz stanowiącej część ekspedycji uchtyjskiej pracowali po sześć godzin dziennie na trzy zmiany. Na początku lat trzydziestych w normalnym wymiarze godzin pracowali również robotnicy na Kołymie - krócej w zimie, dłużej w lecie. Tymczasem w ciągu następnej dekady długość dnia roboczego się podwoiła. Pod koniec lat trzydziestych kobiety ze szwalni, w której zatrudniona była Olicka, pracowały "dwanaście godzin w pozbawionej wentylacji hali"; dniówka na Kołymie także wydłużyła się do dwunastu godzin.
Jeszcze później Olicka pracowała w brygadzie budowlanej - czternaście do szesnastu godzin na dobę z dwiema pięciominutowymi przerwami, o 10 rano i 4 po południu, oraz godzinną przerwą na obiad w południe.
Nie był to przypadek odosobniony. W 1940 roku długość dnia roboczego w Gułagu przedłużono oficjalnie do jedenastu godzin, a i tę normę często łamano. W marcu 1942 roku moskiewski zarząd Gułagu wystosował do wszystkich komendantów obozów utrzymany w ostrym tonie okólnik, przypominający im, że "więźniom należy zapewnić co najmniej osiem godzin snu na dobę". Wielu komendantów obozów ignoruje ten przepis - wyjaśnia pismo - i pozwala swoim więźniom jedynie na cztery - pięć godzin snu w nocy. W rezultacie, ubolewa Gułag, "więźniowie tracą zdolność do pracy" i stają się niewydolni.
Regulaminy wciąż łamano, zwłaszcza wobec wzrostu zadań produkcyjnych w latach wojny. We wrześniu 1942 roku, po inwazji niemieckiej, Gułag oficjalnie wydłużył dzień pracy dla robotników zatrudnionych przy budowie infrastruktury lotnisk do dwunastu godzin z godzinną przerwą na obiad. To samo działo się w całym Związku Sowieckim. Mamy informacje, że w czasie wojny w Wiatłagu obowiązywał szesnastogodzinny dzień pracy; latem 1943 roku dzień roboczy w Workucie trwał dwanaście godzin, chociaż w marcu 1944 roku skrócono go do godzin dziesięciu - zapewne z racji wysokiej śmiertelności i licznych zachorowań. Siergiej Bondariewski, osadzony w czasie wojny w "szaraszce" - specjalnym laboratorium dla więźniów naukowców - pamięta, że pracował jedenaście godzin dziennie, co prawda z przerwami. Normalnie praca trwała od 8 rano do 2 po południu, następnie od 4 po południu do 7 wieczorem i od 8 do 10 wieczorem.
Tak czy inaczej, przepisy łamano nagminnie. Jeden z zeków, zatrudniony w brygadzie płuczącej złotonośną rudę na Kołymie, musiał przerobić 150 taczek rudy dziennie. Ci, którzy nie wykonali normy do końca dnia roboczego, pracowali do skutku po godzinach - niekiedy do północy. Później wracali do obozu, zjadali swoją zupę, a o 5 rano musieli znów być na nogach i z powrotem iść do pracy. Pod koniec lat czterdziestych podobny system wprowadziła komendantura łagru w Norylsku, gdzie inny więzień pracował przy kopaniu fundamentów w wiecznej zmarzlinie: "Po dwunastu godzinach wyciągali cię z dołu, ale tylko wówczas, gdy wykonałeś normę. Jeśli nie, to po prostu cię tam zostawiali".
Nie respektowano też zagwarantowanych teoretycznie przerw w ciągu dnia roboczego. W jaki sposób się to odbywało, wyjaśnił później jeden z więźniów zatrudnionych w czasie wojny w fabryce włókienniczej:
W fabryce musieliśmy być o szóstej rano. Przysługiwały nam dwie pięciominutowe przerwy na papierosa - żeby zapalić, trzeba było pędzić biegiem do oddalonej o jakieś dwieście metrów piwnicy, jedynego miejsca w całej fabryce, gdzie można było to zrobić. Naruszenie zakazu palenia kosztowało dwa lata dodatkowego wyroku. W południe mieliśmy półgodzinną przerwę na obiad - człowiek musiał biec do kantyny z glinianą miską w ręku, ustawić się tam w długiej kolejce, dostać trochę wstrętnej soi, od której większość ludzi aż odrzucało - i za wszelką cenę znaleźć się z powrotem w hali fabrycznej, zanim ruszą maszyny. Później - ani razu już nie opuszczając miejsca pracy siedzieliśmy tam do siódmej wieczorem.
Liczbę dni wolnych od pracy również normowały przepisy. Zwykły więzień miał prawo do jednego dnia wolnego w tygodniu; odbywający karę w zaostrzonym reżimie - do dwóch dni w miesiącu. W praktyce bywało bardzo różnie. Jeszcze w 1933 roku moskiewski zarząd Gułagu wystosował okólnik zwracający komendantom obozów uwagę na problem dni wolnych od pracy, których część została zniesiona w szaleńczej pogoni za wykonaniem planu. Po dziesięciu latach niewiele się pod tym względem zmieniło. W czasie wojny Kazimierz Zarod miał co dziesiąty dzień wolny. Inny zek mówi o jednym dniu wolnym w miesiącu.
Herling-Grudziński twierdzi, że było ich mniej:
Według przepisów obozowych więźniom należy się całodzienny odpoczynek raz na dekadę. Praktyka jednak wykazała, że świętując nawet raz w miesiącu, więźniowie narażają na poważne straty plan produkcyjny powierzony obozowi. Utarł się więc zwyczaj, że "wychodnoj dień" ogłaszano uroczyście, gdy obóz przekraczał swoją górną granicę produkcji na kwartał [...]. Nie mieliśmy, rzecz prosta, wglądu w wykazy pracy i plan produkcyjny obozu, toteż milcząca umowa była fikcją, wydającą nas całkowicie na łaskę i niełaskę władz obozowych.
W dodatku zdarzało się, że nawet w tych nielicznych dniach wolnych więźniów zmuszano do prac porządkowych w obozie - sprzątania baraków, czyszczenia latryn, a zimą do odgarniania śniegu. Na tym tle wstrząsające wręcz wrażenie robi jedno z rozporządzeń komendanta Dmitłagu, Łazaria Kogana. Zaniepokojony mnożącymi się doniesieniami o padających z wycieńczenia koniach obozowych, rozpoczyna swój okólnik od następującego spostrzeżenia: "Rosnąca liczba przypadków zachorowań i padnięć koni ma kilka przyczyn: nadmierne obciążenie koni ładunkiem, zły stan dróg oraz brak odpowiednio długiego czasu całkowitego i pełnego odpoczynku koni, potrzebnego im do odzyskania sił".
Po czym przechodzi do nowej instrukcji obchodzenia się z tymi zwierzętami
- Dzień roboczy konia obozowego nie może przekraczać dziesięciu godzin, nie licząc obowiązkowej dwugodzinnej przerwy na odpoczynek i karmienie.
- Koń nie może przejść więcej niż średnio 32 kilometry dziennie.
- Konie regularnie muszą mieć zapewniony co ósmy dzień wypoczynku - przy czym wypoczynek tego dnia musi być zupełny.
O tym, czy więzień potrzebuje regularnego wypoczynku raz na osiem dni, instrukcja, niestety, nie wspomina. ###Baraki - przestrzeń mieszkalna W większości obozów więźniowie mieszkali w barakach. Do wyjątków jednak należały obozy, w którym baraki zostały zbudowane, zanim pojawili się więźniowie. Ci, którzy mieli nieszczęście zostać skierowani do budowy nowego łagru, mieszkali w namiotach. Albo w ogóle nie mieli gdzie mieszkać - tak jak ci, o których mówi jedna z pieśni łagiernych:
Jechaliśmy długo, miarowo, wtem pociąg nasz stanął jak wryty. Tu kanał będziemy budować wśród bagien lasami pokrytych.
Iwana Sulimowa, w latach trzydziestych więźnia Workuty, wraz z jego towarzyszami wysadzono "na płaskiej połaci ziemi w środku tundry", po czym kazano im rozbić namioty, rozpalić wielkie ognisko i przystąpić do budowy "ogrodzenia z kamiennych bloków i drutu kolczastego" oraz baraków. Janusz Siemiński, więziony po wojnie na Kołymie, również trafił do brygady, której kazano w środku umy "od zera" zbudować nowy łagpunkt. W nocy więźniowie spali na gołej ziemi. Wielu umarło, zwłaszcza ci, którzy przegrali walkę o miejsce do spania przy ognisku. Więźniowie, którzy w grudniu 1940 roku przybyli do obozu kaspijskiego w Azerbejdżanie, także spali - ujmując rzecz słowami wyprowadzonego z równowagi rewizora NKWD - "pod gołym niebem na podmokłym gruncie". Skądinąd trudno uznać tego rodzaju sytuacje za tymczasowe; jeszcze w 1955 roku w niektórych obozach więźniowie ciągłe mieszkali w namiotach.
Tam gdzie (jeśli) zekom udało się zbudować baraki, były to nieodmiennie prymitywne, drewniane budynki. Moskwa ustaliła odgórnie ich plan, w rezultacie czego wszystkie baraki były łudząco do siebie podobne. Każdy z byłych więźniów wspomina o długich, prostokątnych, drewnianych budowlach z nieotynkowanymi ścianami, ze szparami między balami uszczelnionymi błotem i o wnętrzu wypełnionym rzędami równie prymitywnie skleconych prycz. Czasami by tam jeszcze zbity z surowych desek stół - czasami nie. Czasami były też ławy do siedzenia czasami nie. Na Kołymie i w innych regionach, gdzie trudno było o drewno, więźniowie budowali baraki - równie tandetne i niedbałe - z kamienia. Tam gdzie nie było materiałów izolacyjnych, radzono sobie w inny sposób. Na fotografii przedstawiającej obóz w Workucie, zrobionej zimą 1945 roku, baraków prawie w ogóle nie widać; przykrywano je dwuspadowymi dachami o bardzo ostrym kącie nachylenia i okapach sięgających niemal ziemi, dzięki czemu padający śnieg gromadził się dookoła, co w
jakiejś mierze chroniło przed mrozem.
W wielu wypadkach baraki nie były budynkami w ścisłym tego słowa znaczeniu, lecz "ziemlankami", czyli ziemiankami. W jednej z takich ziemianek mieszkał w Karelii na początku lat czterdziestych Jewstoniczew:
Ziemianka to oczyszczone ze śniegu miejsce, z którego zdjęto wierzchnią warstwę ziemi. Ściany i dach buduje się z okrąglaków, a całą konstrukcję przykrywa na nowo warstwą ziemi lub śniegu. Wejście do ziemianki przesłania rogoża [...], w środku stoi beczka wody, żelazny piecyk z rurą wychodzącą przez dach i beczka nafty.
W tymczasowych łagpunktach, zakładanych podczas budowy dróg i linii kolejowych, "ziemlanki" były zjawiskiem wszechobecnym. Jak wspomniałam, ich ślady do dziś widoczne są wzdłuż budowanych przez więźniów szos na Dalekiej Północy i na obu brzegach rzeki w starszych dzielnicach Workuty. Zdarzało się, że więźniowie mieszkali w szałasach. Jeden z autorów wspomnień o wczesnych dniach Workutłagu opisuje, jak w ciągu trzech dni zbudowano "piętnaście szałasów (na sto osób każdy) z trzypoziomowymi rzędami prycz" oraz zonę z czterema wieżyczkami strażniczymi i ogrodzeniem z drutu kolczastego.
Ale nawet prawdziwe baraki rzadko kiedy spełniały wymogi bardzo skądinąd niskich standardów, ustalonych przez Moskwę. Niemal zawsze były przeraźliwie zatłoczone. W raporcie z inspekcji 23 obozów z 1948 roku podano, że w większości "na więźnia przypada nie więcej niż półtora metra powierzchni mieszkalnej", w skrajnie przy tym niehigienicznych warunkach", "więźniowie nie mają własnych miejsc do spania, koców i prześcieradeł". Zdarzało się, że owej "powierzchni mieszkalnej" było jeszcze mniej. Buber-Neumann wspomina, że gdy przybyła do obozu, w barakach nie było wolnych miejsc do spania i pierwsze kilka dni musiała koczować na podłodze w umywalni".
Zwykły więzień mógł się spodziewać, że będzie spał w tak zwanej wagonce pryczy nazwanej tak od podobieństwa do przedziału sypialnego w pociągach pasażerskich. Były to piętrowe prycze, z miejscem do spania dla dwóch osób na każdym poziomie - w sumie zatem czteroosobowe. W wielu obozach jednak spało się na znacznie mniej wyrafinowanych konstrukcyjnie "spłosznych narach". Był to rodzaj długich półek czy też raczej ław nie podzielonych nawet na osobne miejsca do spania. Więźniowie po prostu układali się na nich w długich rzędach, jeden obok drugiego. Ponieważ owe komunalne łoża cieszyły się słuszną opinią skrajnie niehigienicznych, protestowali przeciwko nim jednogłośnie również funkcjonariusze dokonujący inspekcji w łagrach. W roku 1948 centralny zarząd Gułagu wydał dyrektywę nakazującą zastąpienie ich "wagonkami". Mimo to więziona na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych w Mordwie Anna Andriejewa spała wyłącznie na "spłosznych narach" i pamięta, że wielu więźniów spało również na ziemi pod nimi.
Wyposażenie więźniów w pościel również zależało od przypadku i - mimo ścisłych (acz nader niewygórowanych) norm ustalanych wielokrotnie w Moskwie - w każdym obozie wyglądało inaczej. Przepisy stanowiły, że każdy z więźniów powinien raz na rok dostać nowy ręcznik, raz na cztery lata powłoczkę na poduszkę, raz na dwa - prześcieradło i raz na pięć lat - koc. W praktyce "żaden z więźniów nie miał nawet takiego samego siennika" - pisze Lipper:
Nie było w nim w ogóle słomy, a bardzo rzadko siano - którego nie starczało nawet dla bydła; sienniki napychano więc wiórami i ubraniami, jeśli więźniowi pozostały jeszcze jakieś ubrania poza tym, które nosił na grzbiecie. Dawano też wełniany koc i powłoczkę na poduszkę, którą każdy mógł sobie wypchać, czym mu się żywnie podobało, poduszek bowiem nie było. Zdarzali się więźniowie, którzy nie mieli i tego. Jeszcze w latach pięćdziesiątych Isaak Filsztinski, arabista, aresztowany w 1948 roku i zesłany do Kargopolłagu, spał, przykrywając się buszłatem. Za poduszkę służyły mu stare, znoszone ubrania.