Przybył do miasta pod koniec lata, przez morze; wychylał się nad surowym dziobem okrętu, przeczesując wzrokiem horyzont, i nerwowo przesuwał w chudych palcach koraliki z łusek i kości. Pokonał pół świata, by tu dotrzeć.
Niebo nad Zatoką skrzyło się białymi mewami, które nurkowały i krążyły pomiędzy błękitnym niebem a morzem, żerując na pracy przystani. Ptaki stanowiły pierwszy zwiastun miasta, tak jasny i pełen życia, że podnosiły go na duchu.
– Zaraz będziemy w mieście, panie Roon. – Kapitan z uśmiechem poklepał go po plecach, prezentując brązowe, niekompletne uzębienie. – W zasadzie już jesteśmy. Ptaki to też miasto, prawda? Trochę przestraszony?
Tak naprawdę jego imię brzmiało Arjun, zdążył jednak przywyknąć do tego, że je przekręcano, choć było mu wstyd, że na to pozwalał. Odpowiedział słabym uśmiechem.
– Raczej pełen nadziei – odrzekł, lecz kapitan już się odwrócił i zaczął rytmicznie wykrzykiwać polecenia w marynarskim żargonie do niewielkiej załogi, która składała się z jego ciemnoskórych braci i synów.
Na horyzoncie stopniowo pojawiał się zarys miasta: plamy dachów, delikatny tabaczkowy szraf mostów i iglic. Obraz poruszał się i powoli nabierał kształtów, lekko zamazany za sprawą rozedrganego powietrza oraz mnogości elementów. W tle wznosiła się olbrzymia góra, odległy błękitny bohomaz. Fetysz z łusek i kości szeleścił na knykciach. W myślach Arjun układał list do swoich Matek i Ojców: „Nareszcie zaczynamy. Miasto jest szkatułką z szyfrem, którą trzeba otworzyć. Pozwólcie, że Wam je opiszę...”. Jednakże na razie nie potrafił.
W każdym miejscu, które odwiedził podczas podróży, słyszał opowieści o Ararat. Uważał je za echa miasta; tak został wychowany. W niektórych miejscach miasto uznawano za błogosławione. W innych twierdzono, że jest nawiedzone. W jednej z wiosek, pośród wzgórz i sosen, spędził zimę z Amą, córką lekarza; błagała go, by został lub zawrócił. Kiedy stopniały śniegi i musiał wyruszyć w dalszą drogę, podarowała mu amulet, delikatnie zaciskając na nim jego palce. Obiecała, że będzie go chronił. Wykonał go jej ojciec. Być może amulet rzeczywiście miał jakąś moc, Arjun jednak przybył do miasta, by szukać bogów, a nie się przed nimi ukrywać. Wypuścił przedmiot z palców. Amulet przez chwilę unosił się na jasnej pianie, po czym zniknął pod kadłubem statku. Okręt skrzypieniem i stukaniem wtórował pracy załogi.
Z powierzchni wody uniosła się połyskująca mgiełka. Marynarze zgubili rytm. Kapitan krzyknął. Arjun odwrócił się i zobaczył, jak jeden z przysadzistych wilków morskich wskazuje na niebo z okrzykiem zachwytu, a inny odchyla głowę i wydaje z siebie gardłowy jęk. „Spójrzcie w górę”.
Nadlatuje od strony słońca wiszącego wysoko nad Zatoką, schodzi ostrym łukiem nad wodę, rozkłada szerokie skrzydła: na pierwszy rzut oka przypomina chmurę, która pojawia się na czystym niebie i przecina firmament niczym biała chorągiew. Lecz nagle staje się olbrzymim ptakiem, który mknie naprzód. Powoli porusza wielkimi białymi płaszczyznami skrzydeł. Coś tak wielkiego nie powinno być w stanie wznieść się w powietrze, on jednak wydaje się pozbawiony wagi. Za sobą pozostawia ekstatycznie rozedrgane światło słońca.
Gdy tak szybuje ponad wodą, gromadzą się wokół niego ptaki z Zatoki, okrążając go z bezgranicznym trzepoczącym uwielbieniem. Zawraca swobodnie po łuku, a pod nim zadziwione ryby wyskakują z wody, na chwilę zawisając w powietrzu. Ptasie Bóstwo przynosi ze sobą dary lotu i wolności. Nie rzuca cienia.
Ptak mknie ponad Zatoką w stronę pradawnego miasta. Tutaj czeka jaskrawo pomalowana barkentyna, podskakująca na wodzie daleko od brzegu. Z pokładu zostaje wystrzelona czerwona raca. Po chwili odpowiada jej druga, która wznosi się ponad nabrzeżem, a następnie kolejna, w głębi miasta. Kiedy Ptak przelatuje nad łodzią, jej żagle wydymają się od nagłego podmuchu i barkentyna rusza w pogoń za bogiem; niestety, pomimo uzyskanej prędkości, jest to beznadziejny pościg.
Przed nabrzeżem unosi się gęsty, stale zmieniający kształty labirynt łodzi. Pod skrzydłami Ptaka rozlega się aplauz żagli, z których każdy na chwilę wypełnia się powietrzem. W dole rozlega się gwar: okrzyki radości, wrzaski, zaklęcia i przekleństwa. Gwałtownie wprawione w ruch statki dryfują na oślep po zatłoczonej przystani.
Załoga portu walczy o odzyskanie kontroli. Wieść o powrocie Ptaka już się rozniosła, a oni są doskonale przygotowani. Gabinet hrabiny Ilony opublikował listę „Zasad i przepisów dla statków w przystani Ar-Mouth na wypadek powrotu Olbrzymiego Ptaka, niech będzie chwała”, którą jej ludzie od kilku tygodni rozwieszają we wszystkich zajazdach, noclegowniach, barkach wycieczkowych, targowiskach i kościołach w porcie. Potem markiz Mensonge, gerent Stross End, oraz tuzin innych lordów, urażeni do żywego tą bezczelnością – Wszak jakim prawem Ilona uzurpuje sobie jurysdykcję nad portem? Jak ona śmie? – rozkazali rozwieszać ich własne przepisy, przy okazji zdzierając lub zaklejając konkurencyjne rozporządzenia.
Nastały ciężkie tygodnie dla gospodarzy w okolicach portu. Każdy z wielkich szlachciców w mieście pragnie widzieć na ścianie za barem wyłącznie swoją własną listę zasad, niezbędna jest stała gotowość do błyskawicznej zamiany plakatu hrabiny na listę rozporządzeń gerenta – jeżeli jego ludzie akurat pojawią się w drzwiach – bądź odwrotnie. Oczywiście gospodarze są do tego przyzwyczajeni. Miejscy szlachcice są niezwykle zawistni i jest ich cholernie wielu. Dokerzy i tak są przygotowani na swój własny sposób. Starzy marynarze pamiętają ostatnie pojawienie się Ptaka nad miastem oraz tego skutki.