Sala Kolorowych Rzeźb
Gormenghast, to znaczy właściwe zbiorowisko kamienia, sam w sobie odznaczałby się niejaką okazałością architektury, gdyby można było zignorować domieszkę owych nędznych domostw, które roiły się jak zaraza wokół zewnętrznych murów. Rozciągały się one po pochyłości ziemi, każde na poły na swym sąsiedzie, dopóki, powstrzymane przez wały zamkowe, najbliższe z owych lepianek nie uchwyciły się potężnych murów, przyssawszy się do nich jak pijawki.
Według starodawnego prawa, domostwom owym zezwolono na tę chłodną zażyłość z górującą ponad nimi warownią. O każdej porze roku na ich nierówne dachy padały cienie nadwerężonych przez czas przypór, wyszczerbionych i wyniosłych wieżyczek, i najogromniejszy z nich, cień Wieży Krzemieni. Wieża owa, nierówno upstrzona czarnym bluszczem, wznosiła się jak okaleczały palec z pięści węźlastych budowli i wskazywała bluźnierczo ku niebu. Nocą sowy czyniły z niej rozbrzmiewające echem gardło; w dzień stała niema, rzucając długi cień.
Mieszkańcy owych zewnętrznych siedlisk rzadko obcowali z tymi, którzy zamieszkiwali wewnątrz murów, oprócz chwili, gdy w pierwszy poranek czerwcowy każdego roku cała ludność glinianych lepianek miała prawo wstępu na teren zamku, by przedstawić drewniane rzeźby, nad którymi pracowali w ciągu roku. Rzeźby owe, pomalowane w dziwne kolory, wyobrażały zazwyczaj ludzi lub zwierzęta, potraktowane w osobliwy, bardzo stylizowany sposób. Rywalizacja, by przedstawić najlepszą rzecz, była ostra i zajadła.
Cała namiętność tych ludzi, gdy wygasły już dni miłości, skierowała się ku wytwarzaniu drewnianych rzeźb, a w gmatwaninie chat u podnóża zewnętrznych murów żyło ze dwudziestu utalentowanych rzemieślników, którzy jako czołowi rzeźbiarze chlubili się miejscem pośród cieni.
W pewnym miejscu po wewnętrznej stronie Zewnętrznych Murów, kilka stóp od ziemi, ogromne kamienie, z których zbudowano mur, wystawały, tworząc potężny występ ciągnący się od wschodu ku zachodowi przez dwieście lub trzysta stóp. Owe sterczące kamienie pomalowano na biało i na nich to właśnie w pierwszy czerwcowy poranek każdego roku ustawiano rzeźby, by ocenił je lord Groan. Prace uznane za najdoskonalsze, a nie było ich nigdy więcej niż trzy, kierowano następnie do Sali Kolorowych Rzeźb.
Stojąc nieruchomo w ciągu dnia, owe barwne przedmioty, których fantastyczne cienie przesuwały się i wydłużały na murze z godziny na godzinę w miarę ruchu słońca, wydzielały pomimo barw coś w rodzaju ciemności. Powietrze pomiędzy nimi nabrzmiewało zazdrością i pogardą. Rzemieślnicy stali wokół jak żebracy, ich rodziny zbijały się w milczące grupki. Byli niezdarni i przedwcześnie postarzali. Żadnego blasku.
Rzeźby, które nie dostąpiły wyboru, palono tego samego wieczoru na dziedzińcu pod zachodnim balkonem lorda Groana, który zwykł stać tam podczas palenia, milcząco pochylając głowę jakby z bólem, następnie zaś, gdy gong wewnątrz uderzył po trzykroć, wynoszono na światło księżyca trzy rzeźby, które uniknęły płomieni. Stawiano je na balustradzie balkonu przed oczy tłumu na dole, a lord Groan wywoływał ich twórców. Gdy ci ustawili się tuż poniżej miejsca, gdzie stał, lord zrzucał im tradycyjne zwoje pergaminu, które, jak to stwierdzały pisemnie, dawały tym ludziom prawo spacerowania po blankach ponad ich domostwami co drugi miesiąc przy pełni księżyca. W takie właśnie noce z okna w południowej ścianie Gormenghast można było śledzić malutkie postaci w świetle księżyca, które dzięki swym zdolnościom zdobyły ten tak upragniony zaszczyt, błądzące wzdłuż murów.
Z wyjątkiem dnia rzeźb oraz swobody dozwolonej jedynie najwybitniejszym nie było żadnej innej okazji, by ci, którzy mieszkali wewnątrz murów, poznali ludzi "z zewnątrz", ani też nie interesowali oni świata "wewnętrznego", jako zanurzeni w cień wielkich murów.
Byli ludźmi niemal zapomnianymi: plemieniem, o którym przypominano sobie ze zdziwieniem lub z poczuciem nierzeczywistości jakby powracającego snu. Jedynie dzień rzeźb wyprowadzał ich na światło dzienne i budził wspomnienia dawnych czasów. Albowiem ceremonia odbywała się zawsze, dokąd sięgał pamięcią nawet Nettel, osiemdziesięcioletni starzec mieszkający w wieży ponad rdzewiejącą zbrojownią. Niezliczone rzeźby obróciły się w popiół zgodnie z prawem, lecz te wybrane nadal przechowywano w Sali Kolorowych Rzeźb.
W sali tej, biegnącej wzdłuż górnego piętra północnego skrzydła, panował kustosz, Rottcodd, który, ponieważ nikt nie odwiedzał pomieszczenia, większą część życia spał w hamaku umieszczonym w odleglejszym jej krańcu. Nie słyszano jednak, by pomimo drzemki wypuścił z dłoni miotełkę z piór; miotełkę, z pomocą której wykonywał jedną z dwóch regularnych prac, niezbędnych w tej długiej i cichej sali, mianowicie strzepywał kurz z Kolorowych Rzeźb.
Prace te niewiele go interesowały jako piękne przedmioty, ale jednak wbrew sobie przywiązał się w jakiś bliski sposób do paru rzeźb. Był bardziej dokładny przy odkurzaniu Szmaragdowego Konia. Czarno-oliwkowa Głowa, stojąca naprzeciwko, oraz Cętkowany Rekin miały szczególne względy. Nie było jednakże rzeźby, na której mogłaby się uzbierać warstwa kurzu.
Wkraczając o siódmej godzinie, latem czy zimą, rok po roku, Rottcodd zdejmował surdut i wsuwał przez głowę długi szary chałat, który spływał mu bezkształtnie do kostek. Miał zwyczaj, zatknąwszy miotełkę z piór pod pachę, rozglądać się bystro ponad okularami po długiej sali. Czaszkę miał ciemną i małą jak pordzewiała kula z muszkietu, a jego oczy za połyskiwaniem okularów były bliźniaczymi miniaturami głowy. Wszystkie trzy poruszały się bezustannie, jakby chcąc zadośćuczynić za czas spędzany we śnie, głowa kiwała się mechanicznie z boku na bok, gdy pan Rottcodd kroczył, oczy zaś, jakby naśladując rodzinne strony, do l których przynależały, rozglądały się tu i tam, na niczym się nie! zatrzymując.
Rozejrzawszy się ponad okularami tuż po wejściu i powtórzywszy tę czynność, rozglądając się po północnym skrzydle po spowiciu się w chałat, Rottcodd miał zwyczaj wysuwać miotełkę z piór spod lewej pachy i wzniósłszy tę broń, sunął bez zwłoki ku najbliższym rzeźbom po prawej stronie. Sala ta, znajdująca się na najwyższym piętrze północnego skrzydła, nie była właściwie salą, a przypominała raczej poddasze. Jedyne okno znajdowało się w jej odległym końcu, naprzeciwko drzwi, przez które wchodził Rottcodd z górnych części budynku. Dawało ono niewiele światła.
Okiennice były niezmiennie opuszczone. Salę Kolorowych Rzeźb oświetlało w dzień i w nocy siedem wielkich kandelabrów zawieszonych u sufitu w odstępach dziewięciu stóp. Nie dopuszczano, by świece zgasły lub choćby skwierczały, a Rottcodd osobiście doglądał ich wymiany przed udaniem się na spoczynek o dziewiątej wieczór. Zapas białych świec znajdował się w niewielkim ciemnym przedpokoju za drzwiami sali, gdzie trzymano również w pogotowiu chałat Rottcodda, ogromną, pobielałą od kurzu księgę odwiedzin oraz drabinę. Nie było tam krzeseł ani stołów, ani żadnych mebli poza hamakiem przy oknie, gdzie sypiał pan Rottcodd. Podłoga z desek była biała od kurzu, który, tak pracowicie strzepywany z rzeźb, nie znalazł innego miejsca i uzbierał się grubo jak popiół, gromadząc się szczególnie w czterech rogach sali.
Machnąwszy przy pierwszej rzeźbie po prawej stronie, Rottcod d posuwał się mechanicznie wzdłuż długiego szeregu barwy, zatrzymując się na chwilę przed każdą rzeźbą, przebiegając po niej oczyma i kiwając znacząco głową, zanim użył swej miotełki z piór. Rottcodd nie był żonaty. Pewna powściągliwość z jego strony, a nawet nerwowość, stawały się oczywiste przy pierwszym spotkaniu, a panie ogromnie się go bały. Wiódł więc żywot idealny, samotnie spędzając dnie i noce na długim poddaszu. Jednak od czasu do czasu, z jakiegoś powodu, zjawiał się niespodziewanie służący lub ktoś z rodziny i zaskakiwał go pytaniem dotyczącym rytuału, potem zaś kurz znowu osiadał w sali i na duszy pana Rottcodda.
O czym dumał, leżąc w hamaku z ciemną podłużną głową wtuloną w zgięcie ramienia? O czym śnił, godzina po godzinie, rok po roku? Trudno przypuszczać, by snuły mu się jakieś wielkie myśli lub - pomimo rzeźb, których barwne szeregi wznosiły się ponad kurzem w zwężającej się perspektywie niby gościniec dla cesarza - by Rottcodd próbował wykorzystać swe osamotnienie; raczej cieszył się samotnością dla niej samej, gdzieś w głębi lękając się intruza.
Pewnego parnego popołudnia istotnie przybył gość, by przeszkodziĆ Rottcoddowi, gdy ten spoczywał głęboko w hamaku, gdyż sjestę przerwało mu poszczękiwanie klamki, co najwidoczniej zastosowano w miejsce powszechniejszego zwyczaju pukania do drzwi. Dźwięk rozbrzmiał wzdłuż długiej sali, po czym osiadł w drobnym pyle na deskach podłogi. Światło słoneczne wciskało się pomiędzy wąskie szczeliny okiennicy. Nawet w takie gorące, duszne i niezdrowe popołudnie okiennice były opuszczone, a światło świec napełniało salę dziwacznym blaskiem. Na dźwięk pobrzękiwania klamką Rottcodd usiadł gwałtownie.
Wąskie wiązki pełnego pyłków światła, przeciskając się przez okiennice, przekreślały jego ciemną głowę blaskiem zewnętrznego światła. Gdy pochylił się nad hamakiem, blask zawirował mu na barkach, a oczy przemknęły po drzwiach, wciąż powracając po szybkich i stromych wędrówkach do poruszeń klamki.
Pochwyciwszy miotełkę z piór w prawą rękę, Rottcodd zaczął posuwać się wzdłuż barwnej alei, a jego stopy przy każdym kroku wzbijały obłoczki kurzu. Gdy wreszcie dotarł do drzwi, klamka przestała drgać. Opuściwszy się nagle na kolana, umieścił prawe oko przy dziurce od klucza, a opanowawszy wahania głowy i błądzenie lewego oka (które wciąż próbowało przemykać po pionowej powierzchni drzwi), dzięki skupieniu mógł dostrzec, w odległości trzech cali od swego oka przy dziurce, oko nie będące jego okiem, które było nie tylko odmiennego koloru niż jego własne żelazno-marmurowe, ale znajdowało się, co jest bardziej przekonujące, po drugiej stronie drzwi. To trzecie oko, które wykonywało te same czynności co oko Rottcodda, należało do Playa, małomownego służącego Sepulchrave`a, hrabiego Gormenghast.
Rzadko się zdarzało w zamku, by Flay znajdował się o cztery pokoje w kierunku poziomym lub o jedno piętro w kierunku pionowym oddalony od jego wysokości. Jego oddalenie się od, boku pana było zupełnie nienormalne, a jednak w to duszne letnie popołudnie oko pana Flay a znajdowało się najwidoczniej po zewnętrznej stronie dziurki od klucza w Sali Kolorowych Rzeźb, a cała reszta pana Play a najprawdopodobniej mu towarzyszyła. Rozpoznawszy się nawzajem, oczy wycofały się równocześnie, a mosiężna gałka znowu szczęknęła uchwycona przez dłoń gościa. Rottcodd przekręcił klucz w zamku i drzwi otworzyły się z wolna.
Pan Flay wypełnił sobą drzwi, gdy ukazał się, stojąc z założonymi ramionami i spoglądając bez wyrazu na niżego mężczyznę przed sobą. Nie wyglądało na to, by tak koścista twarz jak jego mogła wydać normalny głos, raczej należałoby przypuszczać, że zamiast dźwięków wydobędzie się coś bardziej kruchego, bardziej starożytnego, bardziej suchego, może, coś w rodzaju drzazgi czy odprysku kamienia. Jednakże szorstkie wargi rozchyliły się.
- To ja - powiedział i postąpił krok do pokoju, a stawy kolanowe trzaskały mu przy tym. Jego przejściu przez pokój - a właściwie przejściu przez życie - towarzyszyły te trzaski, co krok jeden, które można by porównać do łamania ~suchych gałązek.
Widząc, że to istotnie on, Rottcodd skinął ku niemu dłonią z rozdrażnieniem, by wszedł dalej, po czym zamknął za mm drzwi.
Konwersacja nigdy nie była mocną stroną pana Flaya, więc czas jakiś spoglądał posępnie przed siebie, a potem, co Rottcoddowi wydawało się wiecznością, uniósł kościsty palec i podrapał się za uchem. Następnie wypowiedział drugą uwagę: - Jeszcze tutaj, co? - a głos z trudem wydobywał mu się z ust.
Czując przypuszczalnie, że nie ma potrzeby odpowiadać na takie pytanie, Rottcodd wzruszył ramionami i przebiegł oczyma po suficie.
Pan Flay wziął się w garść i ciągnął:
- Powiedziałem "Jeszcze tutaj, co", Rottcodd? - Wpatrywał się z goryczą w rzeźbę Szmaragdowego Konia. - Jeszcze pan jest tutaj, co?
- Jestem tutaj niezmiennie - odparł Rottcodd, zniżając połyskujące okulary i przebiegając oczyma po obliczu pana Flaya.
- Dzień po dniu, niezmiennie. Upalna pogoda. Nadzwyczaj duszno. Czy chciał pan czegoś?
- Niczego - powiedział Flay i zwrócił się ku Rottcoddowi jakby z groźbą. - Nie chcę niczego. - Wytarł dłonie o biodra, gdzie ciemne sukno świeciło jak jedwab. Rottcodd strzepnął popiół z butów miotełką z piór i przechylił podłużną głowę.
- Ach - stwierdził obojętnie.
- Mówi pan "ach" - powiedział Flay, odwracając się tyłem do Rottcodda i poczynając kroczyć wzdłuż kolorowej alei - ale powiadam panu, że to więcej niż "ach".
- Oczywiście - rzekł Rottcodd. - Znacznie więcej, jak sądzę. Ale nie mogę zrozumieć. Jestem kustoszem. - To mówiąc, wyprostował ciało na całą wysokość i w kurzu wspiął się na palce.
- Czym? - spytał Flay, szamocząc się ponad nim, gdyż zawrócił. - Kustoszem?
- Tak jest - odparł Rottcodd, potrząsając głową. W gardle Flay a rozległ się ostry dźwięk. Dla Rottcodda oznaczało to zupełny brak zrozumienia i zirytowało go, że ten człowiek wtargnął na jego terytorium.
- Kustoszem - powiedział Flay po chwili upiornej ciszy.
- Powiem panu coś. Wiem coś. Ha?
- Tak?
- Powiem panu - ciągnął Flay. - Lecz najpierw, jaki dzień dzisiaj? Jaki miesiąc i jaki rok? Proszę odpowiedzieć.
Rottcodda zdziwiło to pytanie, ale i zaczynało intrygować. Było oczywiste, że chudzielec coś zamyślał, więc odpowiedział:
- Jest ósmy dzień ósmego miesiąca, roku nie jestem pewien. Lecz dlaczego?
Prawie niedosłyszalnym głosem Flay powtórzył:
- Ósmy dzień ósmego miesiąca. - Oczy miał niemal przezroczyste, jakby w krainie brzydkich wzgórz dwa odbijające niebo jeziora pośród dzikich skał. - Niech pan podejdzie, niech pan podejdzie bliżej, Rottcodd, powiem panu. Nie rozumie pan, Gormenghast, tego, co się dzieje w Gormenghast - rzeczy, które się dzieją - nie, nie. To pod panem jest wszystko, pod tym północnym skrzydłem. Czym są te rzeczy tutaj? Te drewniane przedmioty? Teraz bezużyteczne. Niech je pan przechowuje, ale bezużyteczne. Wszystko jest w ruchu. Zamek jest w ruchu. Dziś, pierwszy raz od lat jest sam, jego wysokość. Nie w zasięgu mego wzroku. - Flay wbił zęby w dłoń. - W sypialni jej wysokości, tam jest. Jego wysokość nie posiada się z radości: nie chce mnie, nie pozwala mi zobaczyć Nowego. Nowego. Zjawił się. Jest na dole. Nie widziałem go. - Flay wbił zęby w kostkę drugiej dłoni, jak gdyby chcąc zrównoważyć doznanie. - Nikt nie był w Środku. Oczywiście. Będę następny.
Ptaki ustawiły się na poręczy łóżka. Kruki, szpaki, wszystkie nicponie i biały gawron. Jest pustułka, szpony wbite w poduszkę. Pani karmi je skórkami od chleba. Ziarnem i skórkami od chleba. Ledwie spojrzała na nowo narodzonego. Dziedzica Gormenghast. Nie patrzy na niego. Ale pan wpatruje się w niego. Widziałem przez kratę. Potrzebuje mnie. Nie pozwala mi wejść. Słucha pan?
Pan Rottcodd z pewnością słuchał. Po pierwsze, nigdy nie słyszał, by pan Flay kiedykolwiek przedtem mówił tak dużo, a po wtóre, wiadomość, że narodził się syn w dawnym i historycznym rodzie Groan, była przecież nie lada kąskiem dla kustosza mieszkającego samotnie na górnym piętrze odludnego północnego skrzydła. Było to coś, czym mógł zająć myśli na jakiś czas. Prawdą było, jak to zaznaczył pan Flay, że on, Rottcodd, nie mógł czuć pulsu zamku, leżąc w swym hamaku, a ściśle rzecz biorąc, Rottcodd nawet nie podejrzewał, że spodziewano się dziedzica.
Jego posiłki przychodziły maleńką windą poprzez ciemność z pomieszczeń służby wiele pięter poniżej, a on sam spał w nocy w przedpokoju, w wyniku czego był zupełnie odcięty od świata i wszystkich wydarzeń. Flay przyniósł mu prawdziwą nowinę. Pomimo to nie podobało mu się, że mu przeszkodzono, nawet przynosząc informację o takiej doniosłości. W jego podłużnej głowie krążyło pytanie dotyczące zjawienia się pana Flaya. Dlaczegóż Flay, który normalnie nie uniósłby nawet brwi, by zauważyć jego obecność, zadał sobie trud wspięcia się do tej tak obcej mu części zamku? I narzucania rozmowy tak niepozornej osobistości, jaką był. Z właściwym sobie pośpiechem przebiegł oczyma po postaci pana Flay a i sam siebie zadziwił, mówiąc nagle:
- Czemu mogę przypisać pańską obecność, panie Play?
- Co? - spytał Flay. - Co? - Spojrzał z góry na Rottcodda, a jego wzrok stał się szklisty.
W gruncie rzeczy pan Play dziwił się sam sobie. Rzeczywiście, pomyślał, czemu trudził się, by przekazać Rottcoddowi nowinę, która dla niego znaczyła tak wiele? Dlaczego właśnie Rottcoddowi? Nadal przyglądał się kustoszowi, a im dłużej stał i zastanawiał się, tym oczywistsze stawało się, że pytanie, które mu zadano, było co najmniej niepokojąco trafne.
Człowieczek przed nim zadał proste i szczere pytanie. Zabił mu klina. Zrobił kilka chwiejnych kroków w kierunku Rottcodda, a następnie, wepchnąwszy ręce w kieszenie spodni, odwrócił się wolno napięcie.
- Ach - powiedział wreszcie. - Wiem, co masz na myśli, Rottcodd. Wiem, co masz na myśli.
Rottcodd marzył o powrocie do hamaka i rozkoszowaniu się ponownie zbytkiem samotności, lecz na dźwięk tej uwagi jego oczy podążyły jeszcze szybciej ku twarzy gościa. Pan Flay powiedział, że wie, co Rottcodd ma na myśli. Czy rzeczywiście? Nadzwyczaj interesujące. Co, nawiasem mówiąc, miał na myśli? O czymże to dokładnie wiedział pan Flay? Strzepnął nie istniejący pyłek z pozłacanej głowy driady.
- Interesują pana narodziny na dole? - zapytał.
Flay stał przez chwilę, jak gdyby nie dosłyszał, lecz wkrótce stało się oczywiste, że był jak rażony piorunem.
- Interesują! - wykrzyknął głębokim, chrapliwym głosem.
- Interesują! To dziecko to Groan. Prawdziwy Groan płci męskiej. Wezwanie do zmiany! Żadnych zmian, Rottcodd. Żadnych zmian!
- Ach - powiedział Rottcodd. - Widzę, o co chodzi, panie Flay. Ale jego wysokość nie jest umierający?
- Nie - odparł pan Flay - nie był umierający, lecz zęby rosną! - I długimi, powolnymi krokami jak czapla podszedł do drewnianych okiennic, a kurz za nim wzbił się w górę. Gdy opadł, Rottcodd mógł dostrzec jego kanciastą, pergaminową głowę wspartą o framugę okna.
Pan Play nie mógł być całkowicie zadowolony z odpowiedzi na pytanie Rottcodda dotyczące przyczyny jego pojawienia się w Sali Kolorowych Rzeźb. Gdy stał tak przy oknie, pytanie powracało raz po raz. Dlaczego Rottcodd? Dlaczego, u licha, Rottcodd? A jednak wiedział, że gdy tylko usłyszał o narodzinach dziedzica, a jego zimna natura wzburzyła się tak gwałtownie, że dygotał cały, by podzielić się z kimś zapałem - w tej samej chwili przyszedł mu na myśl Rottcodd. Ponieważ nigdy nie był człowiekiem towarzyskim ani narwanym, przyszło mu z trudem, mimo wzburzenia spowodowanego przyjściem tu, zapoznać Rottcod d a z faktami. I jak już wspomniano, zadziwił sam siebie, nie tylko dlatego, że w ogóle się zwierzył, lecz że zrobił to tak szybko.
Odwrócił się i ujrzał, że kustosz stoi znużony obok cętkowanego Rekina, poruszając małą, okrągłą, ostrzyżoną głową jak ptak, z dłońmi zaciśniętymi na miotełce z piór. Widać było, że Rottcodd czeka uprzejmie, by poszedł sobie. Pan Flay był w bardzo dziwnym stanie ducha. Dziwiło go, że Rottcodd tak się nie przejął nowiną, i dziwił się sobie, że ją przyniósł. Wyjął z kieszeni zegarek i położył go płasko na dłoni.
- Muszę już iść - powiedział niezręcznie. - Słyszy mnie pan, Rottcodd, muszę już iść.
- To bardzo uprzejmie, że pan przyszedł - powiedział Rottcodd. - Czy zechce pan wpisać się przy wyjściu do księgi odwiedzin?
- Nie! Nie odwiedzin. - Flay podniósł ramiona aż na wysokość uszu. - Jestem z jego wysokością od trzydziestu siedmiu lat. Wpisać się do księgi - dodał pogardliwie i splunął w odległy kąt sali.
- Jak pan sobie życzy - stwierdził pan Rottcodd. - Miałem na myśli część księgi odwiedzin przeznaczoną dla personelu.
- Nie! - powiedział Flay.
Mijając kustosza w drodze ku drzwiom, spojrzał na niego uważnie, zrównawszy się z nim, a pytanie poczęło go nurtować. Dlaczego: Zamek był pełen podniecenia z powodu narodzin. Kłębiły się domysły. Brakowało kontroli. Wieść niosła się po twierdzy. Wszędzie, W korytarzu, bramie, krużganku, refektarzu, kuchni, sypialni czy sali, wszędzie było to samo. Dlaczego wybrał obojętnego Rottcodda? A potem nagle zrozumiał. Musiał podswiadomie wiedzieć, że wieść nie będzie nowa dla nikogo innego; Rottcodd był dla nowiny nietkniętym terenem, kustosz Rottcodd, mieszkający samotnie wśród Kolorowych Rzeźb, był jedynym, komu mógł, wyjawić nowiny bez narażania na szwank swej posępnej godności, a chociaż wiedza ta mogła wzbudzić niewiele zapału, była przynajmniej czymś nowym.
Rozwiązawszy w myśli ten problem i stwierdziwszy tępo, że wniosek był nadzwyczaj przyziemny i banalny i że nie było mowy, by Jego dusza mogła wołać wzdłuż korytarzy i schodów ku duszy Rottcodda, pan Flay ruszył na cienkich rozkraczonych nogach wzdłuż korytarzy północnego skrzydła i spiralą kamiennych schodów prowadzących na kamienny dziedziniec, odczuwając dziwne rozczarowanie, utratę godności i ulgę, że jego wizyta u Rottcodda przeszła nie zauważona, a sam Rottcodd był dobrze skryty przed światem w Sali Kolorowych Rzeźb.