Więc jest rok 1982, styczeń, emigracji sam początek. Ale uwaga, uwaga, ja się już nie trzęsę ze strachu w Londynie, gdzie mnie akcja generała Jaruzelskiego przytrzasnęła. Nie napastuję obcych głupimi pytaniami, co dalej robić, po nocach nie zgrzytam zębami. I gdybyście weszli do sławnej restauracji Maxim w Paryżu, rozebrali się w szatni i przeszli do głównej sali lustrzanej, to byście zauważyli, jak przy trzecim stoliku po lewej stronie od godziny siedzę sobie, a nawet się rozpieram w złoto-czerwonym bardziej fotelu niż krześle i popijam bez ograniczeń i to, i tamto. Najpierw oczywiście podwójny absolut na lodzie, potem wino we wszystkich kolorach, a za jakiś czas przejdę do koniaku. Napisałem, że piję, ale też zagryzam, a to kawiorkiem czarnym, a to gęsią wątróbeczką, a jak akurat chcę, to sobie wydłubię ślimaczka ze skorupki w sosie cytrynowo-czosnkowym. Wydłubuję, ale też robię do siebie miny w ogromnych na całą ścianę kryształowych lustrach. Od razu wyjaśniam, że tak robię zawsze, kiedy jestem
pijany, najczęściej w toalecie, ale teraz mrugam do siebie i się wykrzywiam, chociaż nie jestem sam, bo obok mnie po stronie lewej odbija się w lustrze Jean Pierre, a z prawej Jean Baptiste. Z tym że należy pamiętać, że w lustrze lewe jest prawe, a prawe lewe, tak mi się w każdym razie w tej chwili wydaje.
Jean Pierre ma lat pięćdziesiąt, nie ma włosów, za to puszyste baczki i jest producentem, a i reżyserem w sławnym filmowym studiu Gaumont. A Jean Baptiste to już w ogóle szkoda gadać. Anioł, włosy w kolorze starego złota, pięknie falujące, twarz opalona, oczy niebieskie. Na dodatek kuzyn dalszy, a może bliższy Coco Chanel, dla której to firmy Jean Pierre nakręcił właśnie commercial i z tego powodu jemy kolację.
Czy zauważyli państwo, że całkiem często pojawiam się w miejscach, na które mnie finansowo jakby nie za bardzo stać. No więc właśnie, co ja tu robię w pożyczonej marynarce i dumny z cudzych pieniędzy? To się akurat da wyjaśnić. Trzy dni wcześniej zadzwonił do mnie do Londynu Jean Pierre. Mieszkałem wtedy u stolarza alkoholika na ulicy Chiswick, naprzeciwko smażalni Kentucky Fried Chicken, która wydawała mi się wtedy całkiem eleganckim lokalem. Stolarz wył z tęsknoty za Białymstokiem i narzeczoną Jolą, którą podejrzewał o zdrady. W podsłuchiwany przez służby bezpieczeństwa w Białymstoku telefon zaklinał się, że wróci z kasą i będzie ją nosił na rękach, ale jeżeli się okaże, że pod jego nieobecność stęka pod kimś innym… to tymi samymi rękami ją udusi. Więc Jean Pierre, który znał mnie z Polski i wiedział, gdzie jestem, zadzwonił, że chce u mnie zamówić scenariusz. W jeden dzień, nie wiem, jakim cudem, załatwił wizę i przysłał bilet, i tak wylądowałem w jego apartamencie na Avenue Montaigne. Wykąpałem się w
jednej
z trzech łazienek, w których codziennie zmieniano kwiaty, a następnie znalazłem się w Maximie.
Nie będę opisywał reszty dań ani z pewnością błyskotliwej rozmowy, w której nie brałem udziału tylko dlatego, że nic nie rozumiałem, bo była po francusku. Przejdę do rzeczy, czyli w stu procentach niezobowiązującego pytania, które po angielsku zadał mi Jean Baptiste, czyli: Co u mnie słychać?
Mój ojciec dał mi przed śmiercią kilka najgorszych rad, jakie dostałem w życiu, ale jedna była dobra: Nigdy się, Janku, nad sobą publicznie nie roztkliwiaj. I z tej akurat nie skorzystałem. Byłem pijany, ale to mnie nie usprawiedliwia, w końcu nie byłem dzieckiem i swoje wiedziałem. A tu proszę, zamiast odpowiedzieć: I’m fine i everything is OK, wygłosiłem paskudnie patetyczny monolog o terrorze, nocnych aresztowaniach, mojej przerażonej córeczce itd. W lustrze zobaczyłem, że wymachuję rękami, i dopiero to mnie przyhamowało, ale na swoje nieszczęście dodałem, że chcę o tym pisać.
Siedzieliśmy w milczeniu wystarczająco długo, żebym nabrał pewności, że się wygłupiłem. No więc uśmiechnąłem się, potem roześmiałem, żeby pokazać, że, mój Boże, zdarza się, tak czy inaczej, w ogóle nie o to chodzi, wszystko jest w porządku i tak dalej. Ale Jean Pierre jednym ruchem zgasił mój uśmiech. Kelnerzy nadpłynęli z espresso oraz armaniakiem i wtedy się zaczęło.
Rozpoczął Jean Pierre:
– Wstydzę się za siebie. Czy możesz mi wybaczyć?
– Niby co? – zdziwiłem się całkiem szczerze.
Znów uciszył mnie ruchem ręki.
– Chciałem, żebyś napisał dla mnie tandetę. Zupełne gówno. Takie love story biednego polskiego emigranta, zakochanego w córce francuskiego producenta. Chciałem to zrobić także ze względów humanitarnych. Oczywiście zarobiłbyś dużo pieniędzy. Ale teraz zrozumiałem, że tobie nie wolno tego robić.
– Zaraz, zaraz – wtrąciłem. – Chwileczkę, na razie mógłbym…
– Nie. To wspaniale, że chcesz pisać o tym, co najważniejsze. O krzywdzie i bólu zdradzonego narodu. Chcesz to robić, chociaż nikt ci za to nie zapłaci grosza.
Spojrzał na Jean Baptiste’a, a ja za nim.
– Absolutnie nikt. – Jean Baptiste pokiwał głową.
– Ja – ciągnął Jean Pierre – byłem kiedyś taki jak ty. A teraz spójrz na mnie. Poprawił krawat, a Jean Baptiste przetarł złoty, wysadzany brylantami rolex.
– Owszem, jestem bogaty, mam apartament na Avenue Montaigne, który widziałeś, pałacyk w Marbelli, dom w Saint-Tropez, do którego chciałem cię zaprosić, żebyś spokojnie pisał. Mogę mieć każdą piękną, młodą kobietę. I cóż z tego, kiedy straciłem dla siebie szacunek. – Ponuro zwiesił głowę.
Znów siedzieliśmy w milczeniu przy stolikach, obok tłum takich samych jak my, młodziutkich starców zerkał ciekawie na inne stoliki, żeby sprawdzić, czy w pośpiechu nie przeoczyli czegoś, na co dałoby się wydać chociaż jeszcze parę setek.
– Lustra – powiedział Jean Baptiste. – Lustra… – Jean Pierre chciał coś wtrącić, ale Jean Baptiste zamachał tylko ręką. – Pozwólcie mi skończyć. Chyba mam pomysł… A gdyby tak – podniósł do góry długi, delikatnie wytoczony palec. – Gdyby tak Żanus rozbił krzesłem te lustra… w proteście przeciw burżuazji francuskiej, która obojętnie przyjęła zduszenie wspaniałego robotniczego zrywu. Zdradziła ideały rewolucji? Co wy na to?
Lustra pięknie błyszczały. Kryształowe i ogromne, zajmowały całą ścianę, a Jean Pierre spojrzał na mnie z namysłem.
– Co o tym sądzisz?
Roześmiałem się, bo myślałem, że żartuje. Ale Jean Pierre był poważny, bardzo poważny.
– To wcale nie jest takie głupie. W jedną chwilę stałbyś się sławny, cały Paryż by o tobie mówił, dziennikarze szturmowaliby areszt.
– Areszt? – zapytałem.
– Mój Boże, zamknęliby cię, oczywiście na chwilę, potem proces, wywiady, może nawet daliby ci zaliczkę na tę książkę o nocy nad Polską.
– Myślę – wtrącił Jean Baptiste – że on by nawet nie musiał pisać, na wywiadach zarobiłby fortunę, może by nakręcili o nim film? A poza tym pomożesz Polsce-ojczyźnie znacznie lepiej niż książką, której nikt nie przeczyta.
Jean Pierre wyraźnie się do pomysłu zapalił. Trzeba by tylko przygotować oświadczenie, coś w rodzaju Oskarżam Emila Zoli.
Kelner podbiegł z kartką, błysnęła stalówka grubego mont blanc.
– Ja myślę o tej love story… – wtrąciłem.
– To już nie wchodzi w grę – zniecierpliwił się Jean Pierre. Pisał szybko w natchnieniu i podsunął zapisaną kartkę Jean Baptiste’owi, ten rzucił okiem i pokiwał z uznaniem głową.
– Pierwsze zdania napisałem po angielsku, ale końcowe okrzyki muszą być po francusku, więc ci to zapisałem fonetycznie. Musisz uderzyć krzesłem szybko i mocno kilka razy, zanim kelnerzy cię obezwładnią. – Oczy mu błyszczały, był z siebie i ze mnie dumny. Zatarł ręce.
Wychylił kieliszek armaniaku i podał mi zapisaną kartkę.
– No, mój chłopcze, do roboty. – Popchnął w moją stronę ozdobne krzesło.
Wytarłem spocone dłonie w spodnie i pokręciłem głową, spojrzał z niedowierzaniem.
– Nie?
– Nie.
– Nie? Jak to? Ale dlaczego? O co chodzi? Bo co? Jesteś pewien?
Wzruszył ramionami, chyba był urażony. Pokręciłem głową.
Jean Baptiste spojrzał na mnie z pogardą, przez długą chwilę siedzieliśmy w milczeniu.
Następnego dnia leciałem już z powrotem do Londynu, a wieczorem piłem ze stolarzem, który wszystko, co zarobił, wydał na telefony do niewiernej Joli i zapytał, czybym się nie dołożył do czynszu. I tak oto przez moje tchórzostwo nie zostałem gwiazdą…
Kiedy opowiedziałem o tej kolacji, dziewięćdziesiąt pięć procent kolegów w Polsce oświadczyło, że zmyślam, a reszta orzekła, że gdybym to zrobił, byłbym do końca życia ośmieszony. I tylko jeden człowiek nie miał wątpliwości, że powinienem się po lustrach przelecieć. To byłem ja. Bo pewnie, że rację mieli Jean Pierre i Jean Baptiste. A ja, nie tłukąc francuskich kryształów, postąpiłem jak idiota, który nie zauważył, że świat się zmienił, teatr absurdu kwitnie od dawna i w sztuce, i w życiu.