Matka nauczyła mnie robić na drutach i na szydełku, przekazała mi swoją wiedzę o korzonkach i ziołach – roślinach na mdłości, na przeczyszczenie, na przywidzenia. Ari był moim nieodłącznym towarzyszem. Niebywale silny jak na swój wiek, ale bezmyślny, wpadał często na ściany albo do studni. Kiedy szedł do wsi, musiałam z nim iść i pilnować, żeby nie zniszczył własności sąsiadów. Jak tylko zobaczyłam, że wyciąga rękę do gęsi czy jagnięcia, łapałam go za ucho i odciągałam. Niedługo jednak tak urósł i zmężniał, że gdy ciągnęłam go za ucho, potrafił zwalić mnie z nóg jednym potrząśnięciem głową.
Ludzie w wiosce szeptali, że Ari ma ogon, taki sam jak wół, zwinięty w spodniach. Nie widziałam u niego ogona, gdy był mały, ale może wyrósł mu w wieku dojrzewania, który u Ariego zaczął się wcześnie. Wsiowa plotka była mu obojętna, ale gdy tylko matka go za coś skrzyczała, wciskał głowę w jej spódnice i wył. Często wypuszczał się do lasu. Nie wiedzieliśmy, co tam robi. Znikał na wiele godzin i wracał obszarpany, z włosami pełnymi rzepów i brunatną skorupą na ustach – uspokojony.
Ja tylko raz straciłam do niego cierpliwość. Któregoś wieczoru siedziałam i cerowałam jego ocieplaną sianem kurtkę, po raz dziesiąty w ciągu tyluż dni. Ogień palił się słabo, ja co chwila kłułam się w palec, a w sianie kurtki pełno było drobnych stworzeń, które mój brat lubił zbierać – chrobotały i popiskiwały obrzydliwie. W końcu nie wytrzymałam i rzuciłam kurtką w Ariego, który kucał, nucąc pod nosem, w swoim ulubionym kącie. – Co z tobą jest? – krzyknęłam. – Czy ty w ogóle nie masz rozumu? Nie możesz się zachowywać jak inni ludzie?
Przytulił kurtkę i, kiwając się na piętach, dalej nucił coś gardłowo, zapatrzony szklanym wzrokiem w ogień. Matka spojrzała na mnie gniewnie znad niemowlęcia, któremu właśnie dawała piersi, i powiedziała:
– Jemu nic nie brakuje, jest doskonały, i tu jest jego miejsce. Pogłaskała Ariego po włosach i przytuliła dziecko do piersi, a miała przy tym taką minę, że to ja poczułam się dziwadłem.
Kiedy miałam dwanaście lat, ojciec ubił wilczycę, a matka uszyła mi z jej skóry opończę. Wilcza głowa ze sterczącymi uszami stanowiła kaptur, skóra przednich łap osłaniała mi ramiona, a ogon wlókł się po ziemi. Okrycie było ciężkie, szorstkie i cuchnące, ale ciepłe. Tej zimy matka często posyłała mnie do lasu po lecznicze rośliny, wegetujące pod śniegiem. Sama nie mogła chodzić, bo spodziewała się piątego dziecka i trudno było jej się schylać. Naciągałam więc na głowę futrzany kaptur i spędzałam w lesie długie godziny. Tamtejsze drzewa miały ciemną korę i rozrośnięte konary – nawet bez liści przesłaniały słońce, więc w lesie zawsze, także w południe, panował półmrok. I martwa cisza, którą czasem tylko przerwał szum osuwającego się śniegu albo cichy jęk drzew poruszonych wiatrem.
Z każdą kolejną wyprawą zapuszczałam się w las coraz głębiej. Nadstawiałam pilnie ucha, czy znikąd nie dobiega odgłos stłumionych śniegiem kroków. Z siatką zawieszoną na szyi czołgałam się na kolanach, rozgrzebując gołymi dłońmi śnieg w poszukiwaniu roślin, których żądała matka. Palce czerwieniały mi z zimna, a po plecach i ramionach spływał pot. Grzebałam chwilę, chowałam dłonie pod pachy, żeby je rozgrzać, i znów grzebałam. Któregoś popołudnia, gdy odpoczywałam na klęczkach, grzejąc ręce pod opończą, usłyszałam trzask gałęzi. Było jeszcze wcześnie, ale światło w lesie przypominało zmierzch – śnieg lśnił intensywnym błękitem. Miałam uczucie, że drzewa tłoczą się ze wszystkich stron, jakby mnie obserwowały.
– Hop-hop, panienko – odezwał się czyjś głos.
Rozejrzałam się wokół, odrzuciłam kaptur i spojrzałam w górę. Zobaczyłam dyndające buty z cholewami. Na gałęzi, wysoko nad moją głową, siedział mężczyzna. Chciałam uciec, ale kolana mi zdrętwiały od długiego klęczenia na śniegu i nie mogłam się ruszyć.
– Śliczny dzień, prawda? – powiedział i uśmiechnął się.
Wlepiłam w niego wzrok. Wiedziałam, że to bandyta, poznałam po ubraniu i po tych miękkich skórzanych butach, które sięgały mu do kolan. Ludzie z mojej wioski chodzili okutani przed zimnem w warstwy wełny i juty. Ale ten człowiek miał na sobie strój przylegający do ciała: obcisłe spodnie i krótką kurtkę, zapewniające swobodę rękom i nogom. Była w nim jakaś nonszalancka, kocia zwinność.
– Sporo masz roboty, co? – zagadnął.
Udało mi się wstać. Teraz mogłam wyraźniej zobaczyć jego twarz. Gładko ogoloną o ostrych rysach, poznaczoną czerwonymi i białymi plamami od mrozu. Uśmiechnął się; było coś wymuszonego w tym uśmiechu, w grymasie spękanych warg odsłaniających zęby. Oczy miał nadzwyczajnie jasne i świdrujące – nigdy jeszcze nie widziałam takich oczu: wyglądały jak dwie bryłki lodu w jego twarzy i nawet z tak dużej odległości czułam, jak mnie przewiercają. Włosy opadały mu na czoło długimi, ciężkimi lokami.
Wydał mi się przybyszem z innego świata – tak niewielu widziałam dotąd młodych mężczyzn. Chłopców z mojej wioski wcielano do wojska, gdy tylko zaczynali tracić chłopięcą figurę, a wszyscy starsi mężczyźni wyglądali jak mój ojciec: brodaci, o baryłkowatych torsach, z włosami w nozdrzach.
Zarzucał głową jak koń, odgarniając włosy z czoła. Dostrzegłam nóż myśliwski w pochwie przewieszonej na rzemieniu przez jego pierś. Chciałam uciekać, chęć ucieczki aż mnie dławiła – ale nie mogłam oderwać od niego oczu, stałam zafascynowana boleśnie, jak przed wściekłym psem, i bałam się odwrócić do niego plecami.
– Co ty tam masz, panienko? – zapytał. Jego głos był najdziwniejszy ze wszystkiego: brzmiał tak, jakby ten człowiek nie mówił wcale tego, co myśli. Skrzypnęło mi w kolanach. Pokazałam mu grzyba koloru ziemi, którego trzymałam w garści.
– Daj no go tutaj – powiedział. Rzuciłam w górę, a on wychylił się i złapał grzyba w locie. Przyjrzałam mu się w tej chwili, gdy rozpostarł ramiona na tle nieba. Zobaczyłam napięte ścięgna szyi i delikatny spód podbródka.
Pomyślałam: powinien nosić szalik, bo się zaziębi.
Ująwszy grzyba między kciuk i palec wskazujący, przyglądał mu się z niesmakiem.
– Na co to? – spytał.
Poczułam, że oblewam się rumieńcem.
– No, mów – zażądał. – Co się ze mną stanie, jak go zjem?
– To na ulżenie w bólach porodowych – odszepnęłam.
Szczeknął krótkim śmiechem, po czym powiedział:
– Zatrzymam go sobie, skoro znalazłaś go pod moim drzewem. To moje ulubione drzewo, bo ma twarz podobną do mojej starej babci. Widzisz jej nos? Tu, gdzie ta odłamana gałąź; te dwie dziury po sękach to oczy, a to zbutwiałe zagłębienie pod spodem wygląda kropka w kropkę jak jej zwiędłe, ściągnięte usta. Podejdź bliżej i przypatrz się. Podejdź bliżej, mówię.
Nigdy dotąd nie myślałam o rzeczach w taki sposób, ale nagle, gdy pokazał mi tę twarz, zobaczyłam ją, jakby za sprawą jego słów wyszło na jaw to, co było ukryte – i w gwałtownym szoku, któremu towarzyszyły lekkie mdłości, uświadomiłam sobie, że jest więcej niż jeden sposób widzenia świata.
– Skoro dałaś mi prezent, to i ja powinienem dać ci coś w zamian – powiedział. Sięgnął ręką pod koszulę, wyciągnął coś i od niechcenia rzucił w śnieg.
Nie powinnam była tego podnosić, ale podniosłam. Wyglądało jak jajko, ale całe ozdobione było kamieniami połyskującymi jak ogień i lód, i misterną, pełną esów-floresów koronką lśniącego metalu. Świeciło w moich skulonych dłoniach. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam takich kolorów.
– Zajrzyj do środka – powiedział.