Gdy śmierć staje się boginią
Wydawać by się mogło, że nie ma w tym nic złego. Świadomość nieuchronności końca, oswajanie jej jest rzeczą normalną i nawet pożądaną. Także z punktu widzenia chrześcijaństwa. Jednak kult ten jest nietypowy, bo szerzący zło z definicji – pisze Jacek Borkowicz, podróżnik, publicysta, autor książek "Świętowanie Pana Boga", "Powrót do Sowirogu", "Błogosławione marnowanie".
Wydawać by się mogło, że nie ma w tym nic złego. Świadomość nieuchronności końca, oswajanie jej jest rzeczą normalną i nawet pożądaną. Także z punktu widzenia chrześcijaństwa. Jednak kult ten jest nietypowy, bo szerzący zło z definicji – pisze Jacek Borkowicz , podróżnik, publicysta, autor książek "Świętowanie Pana Boga", "Powrót do Sowirogu", "Błogosławione marnowanie".
Alfareria 12 – ten adres w mieście Meksyk zna chyba każdy. Nawet ci, których noga nigdy tam nie postanie, doskonale wiedzą, jak tam trafić. To środek miasta, niedaleko placu Zocalo, historycznego centrum, które – z grubsza biorąc – dzieli metropolię na część lepszą", reprezentacyjną, oraz gorszą, plebejską. Rzeczone miejsce leży po tej gorszej. Niewielki domek doskonale wpisuje się w klimat otaczających go pokątnych warsztatów i sklepików second hand. Przed wejściem, krytym daszkiem z blachy falistej, zawsze stoją donice z kwiatami. Obok drzwi ktoś rozpiął flagę Meksyku. Można powiedzieć: zwyczajny dom, jakich tysiące w okolicy... gdyby nie pewien lekko niepokojący szczegół.
Miejsce jest dosłownie wytapetowane wizerunkami kościotrupa w czarnym kapturze. Śmierć en face i z profilu, Śmierć ascetyczna i Śmierć w girlandach pereł. Śmierć samotna i Śmierć stylizowana na Hamleta, trzymająca w kościstej dłoni bliźniaczo podobną czaszkę Jorika. Jest nawet Śmierć ustylizowana na pastisz obrazu Naszej Pani od Utrapień, Nuestra Senora de las Angustias, wielkiej świętości katolickich Meksykanów. Obraz wisi w jednej z kaplic pobliskiej katedry i przedstawia Madonnę trzymającą na rękach zdjęte z krzyża, bezwładne ciało Jezusa.
Śmierć z Alfareria 12 w identycznym geście uniesionych piszczeli dźwiga nagą figurę martwej dziewczyny. To właśnie tu, w małym, skromnym domku znajduje się Rzym i mekka kultu, który – jeśli wierzyć socjologom – jest dzisiaj najszybciej rozwijającą się religią świata.
Życie jest kruche i ulotne, szczególnie w Meksyku
Był rok 2001, gdy mieszkająca tu Enriqueta Romero wystawiła w oknie duży obraz z wizerunkiem kościstej Białej Pani. Na ten widok zaczęli schodzić się ludzie – i tak się zaczęło. Od tego czasu wierni zbierają się w każdy pierwszy dzień miesiąca. Przynoszą ze sobą mniejsze lub większe figurki zakapturzonego kościotrupa, ustrojone we wstążki i błyszczące ozdóbki. Trzymając je w wyciągniętych dłoniach skandują: "O, Najświętsza Śmierci, jesteśmy z tobą!". Santisima Muerte – tak lubią ją nazywać.
Największe ze zgromadzeń odbywa się 1 listopada, o północy. Kilka tysięcy santeros (tak Meksykanie nazywają wyznawców kultu śmierci) na przemian modli się tu do swojej Pani i odmawia różaniec. Wszystkim przygrywa kapela mariachi. To od święta. Ale intensywny kult jest tutaj codziennością. Mieszkańcy dzielnicy Tepito, gdzie mieści się świątynia, przynoszą tu stale świeże kwiaty. Ten obyczaj pochodzi jeszcze z czasów Azteków, którzy lubowali się w ustrajaniu wieńcami kolorowych bukietów przerażających twarzy swoich bóstw. Kwiatami ozdabiali też nieszczęśników, gdy składali ich owym bóstwom na ofiary. Wewnątrz domu, gdzie mieści się najważniejsza figura Santa Muerte, wierni palą wotywne świece i okadzają wizerunek dymem z papierosów, cygar lub skrętów marihuany. Śmierć ubrana jest starannie, w wykrochmalone koronki, jak idąca do ślubu meksykańska narzeczona. W każdy pierwszy poniedziałek miesiąca domownicy zakładają jej nową sukienkę.
Enriqueta Romero to dzisiaj starsza pani. Nie ma w sobie nic demonicznego, z jej wyglądem mogłaby spokojnie brać udział w zgromadzeniu kółka różańcowego. Gdy ustawionym w kolejce wyznawcom kreśli na czole znak błogosławieństwa, przypomina świecką misjonarkę. Gdyby jeszcze nie te dwa piszczele, które – zamiast krzyża – wiszą u spodu jej naszyjnika...
Obowiązki kapłanki śmierci przejęła po ciotce. W Tepito, dzielnicy robotników i drobnych sklepikarzy, Santa Muerte miała od dawna wielu wyznawców. Enriqueta Romero nie wymyśliła tego wierzenia, ona tylko jako pierwsza odważyła się na jego publiczne ujawnienie. Meksykanie od zawsze oswajali śmierć – tę zwyczajną, pisaną z małej litery. Od zawsze chcieli żyć z nią za pan brat, wiedząc że jest nieuchronna.
Życie jest kruche i ulotne, szczególnie w Meksyku, który z powodu selektywnej anarchii oraz rozpanoszonej przestępczości dzierży niechlubne miejsce w czołówce najbardziej niebezpiecznych krajów świata. Na tym tle śmierć jawi się jako jedyna rzecz przewidywalna i pewna. Skoro musimy z nią żyć, a także umierać, czy nie lepiej ją uczłowieczyć i obłaskawić? Ten fatalizm bierze swe korzenie z czasów przed Kolumbem. W imperium Azteków codzienne życie milionów poddanych było radosne i kolorowe jak girlandy meksykańskich kwiatów. Niewiele trzeba było ludziom żyjącym w przyjaznym, słonecznym klimacie. Jednak była to radość przyziemna, radość drobnych, powszednich wydarzeń. Wszystko co wznosiło się ponad, napawało grozą. Władcy po równi mażący się krwią wrogów i bliźnich. Bogowie, którym na pożarcie składano ujętych w boju jeńców, a także co urodziwsze córki własnego narodu. Wulkany, których sylwetki wznosiły się nad ogrodami Tenochtitlanu, z ich milczącą, nieubłaganą obietnicą katastrofy, która nadejdzie w
niewiadomej przyszłości.
Na zdjęciu: świętowanie Dia de los muertos w Rio
(img|729795|center)
Wszystko to skłaniało zwykłych ludzi do wniosku, że cieszyć się można tylko tym, co bliskie, małe i przemijające. O rzeczach wielkich i ostatecznych lepiej nie myśleć – bo i tak nie ma się na nie wpływu. Bogowie, jeśli już interesują się nami, małymi ludźmi, czynią to zawsze w sposób okrutny. Więc i my się im nie naprzykrzajmy. A śmierć, która i tak przyjdzie po każdego? Jest dobra, pod warunkiem że przychodzi bez bólu i cierpienia. Ten minimalny warunek to wszystko, w co warto wierzyć.
Ortodoksja i pogaństwo
Mentalność ta nie zmieniła się w zasadzie do dziś. Choć imperium Azteków zastąpiła kolonia króla Hiszpanii, potem zaś republika Meksyku, choć wiarę w Upierzonego Węża obalili katoliccy misjonarze i konkwistadorzy, choć język nahua z czasem ustąpił hiszpańskiemu – ludzie nadal myślą tutaj tak samo. Oswajają więc śmierć na co dzień i od święta. Na bazarach stolicy, nawet w handlowym pasażu na zapleczu katedry, pełno jest figurek z kościotrupem, choć nie zawsze musi to być Santa Muerte. Śmierć jest ozdobą stroju dorosłych i zabawką dla dzieci. Tutaj nikogo to nie razi, podobnie jak nas nie razi fakt, że pozwalamy dzieciom oglądać figurę ukrzyżowanego Jezusa. Śmierć jest tutaj nawet przysmakiem: pan de muerto, chleb umarłych, nasączona wonią anyżu i pomarańczy drożdżowa bułka spożywana jest powszechnie w okolicach 1 listopada. Ciasto formuje się na kształt żeber i czaszki. W zasadzie nie ma w tym nic złego.
Świadomość nieuchronności śmierci, oswajanie jej jest rzeczą normalną i nawet pożądaną. Także z punktu widzenia chrześcijaństwa, które widzi śmierć jako konieczną do przejścia bramę do wiecznego życia. Bo to właśnie życie, nie zaś sama śmierć, powinno być punktem odniesienia do rozważań o ostateczności. Problem pojawia się w momencie, gdy śmierć staje się obiektem fascynacji. Stąd już tylko krok do bałwochwalstwa i kultu tego, co mroczne. W Meksyku nigdy nie wiadomo, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie.
Weźmy na przykład Dzień Zmarłych, Dia de Muertos, a właściwie trzydniowy ciąg obrzędów przypadających w okolicy 1 listopada. Obchodzi je olbrzymia większość Meksykanów. Niby to katolickie Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny, ale pod naskórkiem kościelnych kanonów znajdziemy tu pokłady starego, pogańskiego wierzenia. Adoracji trójjedynego Boga i czci składanej Jego świętym mamy tutaj niewiele. Znacznie więcej poświęca się uwagi śmierci niż wiecznemu życiu. Stąd już tylko krok do kultu Santa Muerte. Kościół katolicki Meksyku zdaje sobie z tego sprawę, ale nie wie, jak problem rozwiązać. I nawet trudno go za to krytykować. Nie można przecież zakazać święta, które nominalnie jest świętem katolickim! Można, owszem, próbować "oddzielić ziarno od plew", ale kto odważy się powiedzieć, gdzie kończy się chrześcijańska ortodoksja, a zaczyna pogaństwo? Przecież tu wszystko tak splątane... Miliony wierzących w dobrej wierze balansują więc na granicy herezji.
Na śmierci można polegać
W tym właśnie klimacie narodził się i wyszedł z podziemia kult Senora de las Sombras, Pani Cieni, jak brzmi jedno z licznych imion śmierci, czczona dziś jawnie przez miliony Meksykanów. W stolicy jej adoratorami są zwykli ludzie: obnośni sklepikarze, gońcy, kelnerzy i zamiatacze ulic. Kult Santa Muerte szczególnie popularny jest wśród taksówkarzy: gdy wsiądziemy do meksykańskiej "taryfy", z pewnością dostrzeżemy charakterystyczną figurkę kościotrupa, dyndającą tam, gdzie u nas zazwyczaj wisi medalion ze świętym Krzysztofem lub drzewko zapachowe. Cóż, taksówkarz to nie jest bezpieczny zawód. Jest jednak inny jeszcze „zawód podwyższonego ryzyka", gdzie Santa Muerte odnosi duże sukcesy. Można powiedzieć nawet, że kult ów "zawód" zmonopolizował. Chodzi o środowiska zorganizowanych przestępców.
(img|729794|center)
Cały ten mroczny świat, począwszy od wielkich karteli narkotykowych, skończywszy zaś na ulicznych złodziejaszkach, uczynił ze śmierci swoją patronkę. Kult Santa Muerte szerzy się także w meksykańskich więzieniach. Byłego pensjonariusza zakładu karnego można dziś rozpoznać na ulicy po wytatuowanym na ramieniu wizerunku Białej Siostry. Skąd taka popularność? Ano stąd, że kult w istocie został jakby stworzony dla przestępców.
Śmierć nie ocenia, co jest dobre, a co złe. Poproszona, daje lub nie, ale nie nagradza ani nie karze. Niczego też od człowieka nie wymaga, poza materialną ofiarą, którą może być biały kokainowy proszek, wysypany z torebki do płonącej kadzielnicy. Nie daje nic za darmo – i to też przemawia do mentalności meksykańskiego gangstera. Prośba opłacona jest dlań inwestycją pewniejszą od wyżebranego miłosierdzia. Co równie ważne: śmierć jest wierna, pozostaje zawsze przy człowieku. Nie oszuka jak kolega przy podziale haraczu, nie zdradzi jak nielojalny boss. Na śmierci można polegać, a przy okazji coś dla siebie wytargować. Gangsterzy modlą się więc o dobry łup, o zachowanie życia w wojnie gangów, także o zniszczenie wroga.
Pojawiają się też, a jakże, "cuda". Oto kogoś w przedziwny sposób ominęła kula, ktoś inny przeżył, mimo że wpakowano mu w tors cały magazynek. Wszystko to idzie na konto śmierci. Zawodowi mordercy zapalają kolejne kadzidełka. Ten mariaż religii i zbrodni to najbardziej mroczny z rozdziałów historii kultu. W 1998 r. policja stanu Meksyk aresztowała długo poszukiwanego przestępcę. Daniel Arizmendi Lopez, były policjant, zyskał ponurą sławę notorycznego porywacza dla okupu. Gdy pieniądze nie nadchodziły na czas, wyłupywał swoim ofiarom oczy i posyłał je rodzinom porwanych. Stąd jego przydomek: El Mochaorejas czyli „Oczołup". W melinie gangstera policjanci natrafili na figurkę śmierci. Lopez okazał się być jej gorliwym wyznawcą. Zabrał zresztą figurkę do więziennej celi.
Kolejna karta tego rozdziału jest jeszcze bardziej ponura. Przestępcy, jak dawni kapłani azteckich kultów, składają Śmierci ofiary z ludzi. Jest w tym wspomniany już element targu: duże ryzyko, na przykład skok na bank, wymaga odpowiednio wielkiej ofiary. Ale jest też coś, co wymyka się racjonalnej ocenie – to fascynacja okrucieństwem i złem. Ciudad Juarez to duże miasto na północy kraju, tuż przy granicy ze Stanami Zjednoczonymi. Tutaj zbiegają się liczne sznurki całej sieci nielegalnych interesów: przemytu ludzi, towarów, narkotyków. Tutaj też odnotowuje się najwięcej morderstw w Meksyku i – co za tym idzie – całego świata.
W 1993 r. zaczęły tu ginąć młode kobiety. W ciągu kilkunastu lat zamordowano ich, uprzednio gwałcąc i torturując, prawie 400. Były wśród nich nawet kilkuletnie dziewczynki. Cała ta makabryczna historia nie została do dziś wyjaśniona. Poszlaki wskazują, że jej ukrytym tłem mógł być kult Świętej Śmierci. Ofiary z ludzi składają nie tylko gangsterzy. W 2012 r. miasteczko Nacozari w półpustynnym i odludnym stanie Sonora stało się widownią koszmarnego spektaklu. Policja aresztowała tam ośmioosobową rodzinę, która regularnie mordowała ludzi w darze dla Santa Muerte. Przywódczynią i kapłanką ohydnego procederu była pani domu Silvia Meraz. Pierwszą ofiarą była jej przyjaciółka, którą Meraz zadźgała siekierą. Kolejnym zabitym okazał się dziesięcioletni pasierb jednego z członków sekty. Ostatni z zamordowanych, również dziesięciolatek, to rodzony wnuk Meraz. Obu chłopcom odrąbano głowy – zgodnie z rytuałem.
Na zdjęciu: procesja z okazji Dia de los muertos w Chicago
(img|729796|center)
Nacozari, podobnie jak Ciudad Juarez, leży na północy Meksyku, w mateczniku największych narkotykowych karteli oraz rejonie, w którym toczą się najbardziej krwawe walki między gangami. Tutaj kult Świętej Śmierci zdobył potężną i nadal rosnącą bazę wyznawców. Stąd też przed kilkoma laty rozpoczęła się zagraniczna ekspansja tej religii. W 2009 r. doszło nawet do próby militarnej pacyfikacji strefy graniczącej z USA: meksykańska armia zniszczyła tam kilkadziesiąt świątyniek z wizerunkami kościotrupa. Pożądanych efektów to jednak nie przyniosło.
Razem z legalnymi i nielegalnymi imigrantami Santa Muerte przedostała się na terytorium Stanów Zjednoczonych, szerząc się głównie w środowiskach tamtejszych Latynosów. Jednak równie szybko zapoznali się z nią Anglosasi. Dziś figurki Śmierci, jak również wotywne świece z jej wizerunkiem można znaleźć w sklepach prawie wszystkich stanów USA.
Kultura przemocy i destrukcji
Triumfalny marsz śmierci, której symbolem, obok kosy, jest ziemski glob, przekroczył już granice Ameryki. Wyznawców kultu – ich liczbę ocenia się dziś na 20 mln – znaleźć można w RPA, Australii oraz Japonii. W Europie jakoś o nich nie słychać, ale ich pojawienie się tutaj jest z pewnością kwestią czasu. W zglobalizowanym świecie nie ma już miejsc izolowanych. Sytuacja jest szczególna. Kult Santa Muerte jest religią, więc teoretycznie nie powinno się przeszkadzać w jego szerzeniu. Jednak jest to religia nietypowa, bo szerząca zło z definicji. A to już nie może być rzeczą obojętną. W 2013 r. przemówiła Stolica Apostolska: kult śmierci potępił kard. Gianfranco Ravasi, przewodniczący Papieskiej Rady Kultury. Kardynał nazwał to wierzenie degeneracją religii, a nawet afirmacją piekła.
Kultura przemocy i destrukcji, jaką niesie ze sobą wiara w kościstą Białą Panią, nie da się pogodzić z chrześcijaństwem. Tego samego zdania są biskupi Meksyku, choć ci – jak się wydaje – poza deklaracjami niewiele w tej sprawie zrobili. Episkopat Stanów Zjednoczonych nie uczynił nawet tego. Aktywną walkę kultowi Santa Muerte zaczęli natomiast meksykańscy protestanci. Zielonoświątkowy pastor Ignacio Avila z północnego stanu Coahuila publicznie wypędza demony z wyznawców Śmierci, używając do tego klasycznego instrumentarium egzorcysty. Warto wiedzieć, czym w istocie jest Santa Muerte, zanim jej wyznawcy pojawią się w Polsce.
Jacek Borkowicz