Rozdział 1
To dziwne, jak czasami może nas kopnąć czyjaś śmierć. Choćbyśmy zdołali wytworzyć mnóstwo ochronnej tkanki bliznowej – a ja mam jej więcej, niż wynosi przeciętna, i to we wszystkich znaczeniach tego słowa – śmierć nadal może podkraść się do nas z nieoczekiwanej strony i wbić nóż prosto w wątpia.
Zamordowana kobieta próbowała wydostać się ze swojego maleńkiego mieszkanka przez okno. Najpewniej zaskoczono ją w łóżku: ocknęła się ze snu i zastała u siebie intruza. Tak czy inaczej, pościel i kołdra zostały na podłodze, tworząc mniej więcej prostą linię pomiędzy łóżkiem a miejscem, gdzie zginęła.
Znaczna część kobiety także leżała na podłodze. Zaimprowizowany drewniany oszczep – zapewne odłamana noga od stołu – przebił jej podbrzusze z taką siłą, że utknął kilka cali w ścianie pod oknem. Pozostała na nim zawieszona i przyciśnięta do szyby, z ręką dyndającą u boku. Drugą rękę uniosła, jakby sięgała do klamki, lecz zamiast tego dłoń spoczęła na parapecie.
Z ciała wypłynęła krew, tworząc na tanim, żółtym linoleum ciemnoczerwony dywan, wyróżniający miejsce zbrodni na tle reszty pokoju.
Kobieta była biała i, jak to bez wątpienia ujmą gazety, po trzydziestce. Nosiła staroświecką fryzurę afro, była wysoka, miała smukłą sylwetkę – tak bardzo, że część jej przyjaciół mogła się obawiać, że cierpi na anoreksję. Tabloidy, jak zwykle wypatrujące smakowitych szczegółów, dodałyby zapewne, że była naga, pomijając różową nocną koszulkę, zbyt krótką, by ukryć wstydliwe miejsca. Teraz wyglądała żałośnie i krucho, po rozpaczliwej ucieczce przemieniona w martwą naturę, zaatakowana od tyłu przez kogoś lub coś, przed czym uciekała.
Pomijając wstrząsającą martwą rzeźbę, pokój niczym się nie wyróżniał. Jego wystrój na wiele subtelnych sposobów mówił „wynajmuję ten pokój i ni cholery mnie nie obchodzi jak wygląda”. Wiktoriańska zielona farba była całkiem w porządku, jeśli lubi się gęsie łajno, lecz brudne, rozmazane aureole otaczające kontakty świadczyły jasno o tym, że ścian od dawna nie malowano i że przez ten czas przez pomieszczenie przewinęło się wielu obojętnych lokatorów. Jedyny obraz, wyblakły pejzaż w stylu Constable’a, przedstawiał stogi siana na zżętym polu pod bezchmurnym, błękitnym niebem. Przystojny młody gospodarz oddalał się od obserwatora, opierając widły na ramieniu, jego obnażone ręce imponowały stanowczo przesadnymi mięśniami. Dajcie mu parę skórzanych spodni, ściągnijcie je nieco, by ukazać przedziałek między pośladkami, i mógłby spokojnie wystąpić w gejowskim porno.
Śledczy z wydziału kryminalistyki, w białych, jednorazowych, plastikowych kombinezonach, naciągniętych na zwykłe ubrania, w białych rękawiczkach i białych maskach na twarzach, mierzyli, pobierali próbki, odkurzali, drapali, opisywali, kojarzyli, układali kwiaty: pokój zamienił się w rojny ul, zupełnie jakby martwa kobieta urządziła przyjęcie, na które zaprosiła wyłącznie blade duchy.
Demonstracyjnie odwróciłem się od trupa, choć bynajmniej nie uchroniło mnie to przed toksyczną zupą sprzecznych emocji. Noc była gorąca, duszna i wilgotna jak pacha sportowca, dzienny upał zelżał zaledwie odrobinę, a ciasny pokój wypełniał po brzegi smród przelanej krwi i wyprutych flaków.
Gary Coldwood, gliniarz do szpiku kości, przygwoździł mnie wyczekującym spojrzeniem. Pokręciłem głową. Wiedziałem, czego po mnie oczekuje, i na razie nie byłem na to gotów.
– Kto ją znalazł? – spytałem.
– Gość, który mieszka pod nią – odparł Gary. – Nerwowy typek. Strasznie nakręcony. Kiedy zadzwonił, wrzeszczał niemal minutę, nim operator zdołał wyciągnąć od niego adres. Teraz czeka na dole. Bazyliszek spisuje zeznanie.
Bazyliszek to czasem partnerka, czasem Nemezis Coldwooda, Ruth Basquiat – Blondynka z Ambicjami. Moim skromnym zdaniem nie była najlepszą osobą do przesłuchiwania biedaka, wciąż wstrząśniętego widokiem sąsiadki ukrzyżowanej na własnej ścianie.
– Ktoś coś widział? – naciskałem. – Słyszał?
Gary głośno wypuścił powietrze, z odgłosem bliskim parsknięcia.
– Witamy w Brixton, ojczyźnie trzech mądrych małpek: nic nie widzę, nic nie słyszę i przeżyj to sam. Nawet facio z dołu nie podniósł słuchawki, dopóki krew nie zaczęła mu kapać z sufitu.
– Kim ona była?
Gary zajrzał do notatek. Wiedział, że opóźniam rozpoczęcie pracy, ale wiedział też, kiedy naciskać, a kiedy lepiej poprowadzić mnie do wodopoju i zaczekać, aż sam zacznę pić. Sprawiał wrażenie zmęczonego, jego krzaczaste, zrośnięte brwi kleiły się do czoła niczym gąsienice, które wpełzły na gołą ziemię. Barczyste, muskularne ciało ciążyło ku ziemi, jakby w miejscu, gdzie stał, grawitacja dwu- lub trzykrotnie przekraczała zwykłą ziemską. Domyślałem się, że miał już za sobą długą noc, a nie zapowiadało się, by szybko dobiegła końca.
– Ginny Parris – odczytał głośno – przez dwa r. Była dziwką, pracowała w okolicach Atlantic Road. Z tego, co nam wiadomo, stała bywalczyni. „Już nie brała – była czysta od pół roku. Kiedyś robiła dla Rudego Paula, ale odkąd go zgarnęli, sama zajmuje się swoimi sprawami. Jasne? Nie jest głupia”. Ta gorąca pochwała to słowa niejakiej Pauline O’Malley, zwanej Egzotyką, dawnej koleżanki panny Parris, aktualny adres służbowy: za postojem taksówek na Brixton Road.
Schował notatnik do kieszeni, ponura mina kontrastowała z lekkim tonem wypowiedzi.
– To nie człowiek to zrobił. – Nie musiałem zgadywać.
– Nie – zgodził się Gary. – Nie człowiek. Chyba że strzelił w nią za pomocą katapulty oblężniczej.
Na moment jego uwagę odwrócił mundurowy, który miał właśnie odsunąć stół, żeby zrobić miejsce kolejnej grupie szczurów laboratoryjnych w białych fartuchach. Wzmiankowany stół stanowił zapewne źródło narzędzia zbrodni, bo jedną z jego nóg odłamano. Leżał pod kątem, który z niewiadomych powodów skojarzył mi się ze zdychającym koniem z westernu Sama Peckinpaha.
– Ej! – ryknął do krawężnika Gary. – Nie dotykaj, kurna, niczego, póki nie sprawdzą odcisków i wszystkiego nie obfotografują. Czy matka niczego cię nie nauczyła, ty mały, zafajdany posrańcu?
Konstabl zbladł, wymamrotał coś przepraszająco i wycofał się pośpiesznie poza zasięg wzroku Gary’ego, gdzie zapewne ulżył swym uczuciom paroma wulgarnymi gestami.
– Nie – powtórzył Gary, z powrotem skupiając uwagę na mnie. – Nasza robocza hipoteza to loup-garou. I to jest jeden z powodów, dla których cię tu ściągnęliśmy, Castor. Jeśli sprawcą był nieumarły, zapewne zdołasz nam podać jego rozmiar, markę i smak. A potem możesz spieprzać do domu, do łóżka, skąd bez wątpienia cię wywlekliśmy.
Obronnym ruchem uniosłem dłoń do zarośniętego podbródka. No dobra, wyglądałem jak przepuszczony przez wyżymaczkę. Ale nie służyłem w policji, byłem jedynie cywilnym doradcą, więc Gary mógł się walić. Raczej nie zdołałby mnie oskarżyć o psucie wizerunku firmy.
– To nie musiał być łak – zastanawiałem się głośno. – Może geist albo zombie?
Żadna z tych kandydatur nie wydawała się jednak właściwa. Poltergeist, dość potężny, by zrobić coś takiego, pozostawiłby w powietrzu nieomylne ślady swej obecności. Nawet Tomaszowie – złośliwe określenie egzorcystów na racjonalistycznych sceptyków – z policji mieliby wrażenie, że oddychają lodowatym, rzadkim gównem. A większość zombie jest słabsza od ludzi, nie silniejsza: mogą zmuszać się do większego wysiłku, bo po jakimś czasie ich obwody bólu przestają działać wraz z całą resztą układu nerwowego, to jednak wykraczało daleko poza zwykłą działalność chodzących trupów.
W tym momencie z opóźnieniem zarejestrowałem jeszcze coś, co powiedział Gary.
– Jeden z powodów, dla których mnie tu ściągnęliście? – powtórzyłem. – Czemu? A jaki jest ten drugi?
– Wszystko w swoim czasie. – Wystudiowana mina Coldwooda nie zdradzała niczego. – Ta sprawa ma jeszcze jeden aspekt, ale nie chcę cię do niczego uprzedzać. Odpracujesz te swoje takie czary czy będziemy tu stać i słuchać twoich kolejnych pierdzielonych domysłów?
– Och, bądź brutalny, sierżancie – odparłem znudzonym tonem.
Sporo z Garym razem przeżyliśmy, na swój sposób jesteśmy nawet przyjaciółmi, choć to przyjaźń rządząca się osobliwymi regułami, decydującymi o tym, kiedy dajemy sobie nieco luzu, a kiedy nie. Mamy swoje stałe role i pozycje, które zazwyczaj przyjmujemy przy każdym spotkaniu. W tej chwili stanowiły one użyteczną barierę chroniącą mnie przed zakrwawioną rzeczywistością.
Obejrzałem się na zapracowanych kryminalistyków, którzy nadal wyczyniali swe naukowe sztuczki, i małe stadko mundurowych kręcących się przy drzwiach.
– Musisz opróżnić pomieszczenie – poinformowałem Gary’ego. – Przy tym hałasie nie zdołam wyczuć nawet najwyraźniejszego śladu.
Gary zawahał się, po czym kiwnął głową.
– Obowiązkowa przerwa na fajka! – zawołał do swej ekipy. – Collins, popracujcie trochę na klatce schodowej. Webb, weź swoich i zbierzcie zeznania od sąsiadów. Widzę, jak się tam tłoczą, więc równie dobrze możemy to załatwić, póki są na miejscu. – Wskazał ręką drzwi. – Wszyscy spadówa.
Wychodzili dwójkami i trójkami, kryminalistycy pakowali swój sprzęt z irytującą, pedantyczną precyzją i ponurymi, sfrustrowanymi minami, jakby ktoś pacnął ich w łeb świeżą rybą w trakcie obiecującej gry wstępnej. Podobne sprawy nie zdarzają się co dzień; choć w gruncie rzeczy musieli jedynie nieco zaczekać. Świat wokół nas zmieniał się coraz szybciej. Nie był już kulą, a przynajmniej przez większość czasu tak nie wyglądał: mieliśmy wrażenie, że znaleźliśmy się na równi pochyłej.
Gary wyszedł jako ostatni, zatrzymał się w progu.
– Nie muszę ci mówić, żebyś niczego nie dotykał, prawda, Fix? – spytał z miną na poły ostrożną, na poły przepraszającą.
Spojrzałem mu prosto w oczy. Wiedziałem, co myśli. Kiedyś oficjalnie współpracowałem z wydziałem śledczym pod nadzorem Coldwooda: egzorcysta-konsultant, ze wszystkimi przywilejami, jakie niebiescy chłopcy zapewniają swym cywilnym informatorom. A potem, dwukrotnie w ciągu ostatnich dwóch lat, stałem się głównym podejrzanym w sprawie morderstwa i Gary musiał tak bardzo kręcić, by uchronić mnie przed więzieniem, że mógłby wygrać zawody tańczących derwiszów w Damaszku. Fakt, że co chwila ląduję po uszy w gównie, kiepsko świadczył o trafności jego osądu.
– Znam zasady.
– Tak, jasne. – Punkt dla mnie. – Daj głos, kiedy skończysz.
W końcu wyszedł i zostałem sam na sam z ciałem. Okrążyłem połamany stół, wpatrując się z powagą w nieżywą kobietę. Jej kruchość, to, jak została zbezczeszczona, w dziwny sposób sprawiały, że zrobiło mi się wstyd.
Miałem jednak robotę do wykonania, a Gary z pewnością patrzył już na zegarek. „Licznik stuka”, jak lubił powtarzać, nadal starając się przybrać pozę hollywoodzkiego twardziela, która zawsze mu umyka, bo nie jest w stanie zachować się jak prawdziwy skurwiel.
W podszewce rosyjskiego wojskowego szynela, stanowiącego mój strój roboczy, w zasięgu lewej ręki wszyto kieszeń dość dużą, by pomieściła mój flet. Uniosłem teraz dłoń i wyjąłem go. Przyłożyłem do ust i zagrałem kilka losowo wybranych nut, mających zrobić miejsce melodii, która jeszcze nie istniała.
Pokój wokół mnie pociemniał. Świat ciała, krwi, słów i znaczeń zniknął.
Egzorcyzmy to osobliwy sposób zarabiania na życie. Płacą gównianie, godziny są parszywe, możliwości awansu żadne, a sama praca w ułamku sekundy potrafi ze śmiertelnie nudnej zamienić się w morderczo niebezpieczną. Muszę jednak przyznać: to powołanie. Żeby to robić, trzeba się z tym urodzić.
Nie ma to nic wspólnego z wiarą religijną. Gdyby miało, natychmiast straciłbym robotę, bo mimo katolickiego wychowania, nie odzywamy się do siebie z Bogiem od czasu, gdy skończyłem sześć lat. Egzorcyzmy wymagają dodatkowego zmysłu, czy może całego zestawu zmysłów. Egzorcysta wie, kiedy w pobliżu kręcą się umarli, może sięgnąć do nich i dotknąć na najróżniejsze sposoby: a dokładniej, skrępować ich i przepędzić.
A umarli zawsze są w pobliżu. Zapewne sami zauważyliście, że ostatnio sprawy mocno się pogorszyły. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że w ciągu ostatnich kilku lat kupiliście dom albo wynajęliście mieszkanie tylko po to, by odkryć, że jest nawiedzone; albo może ktoś znajomy wygrzebał się z grobu i postanowił odnowić dawną przyjaźń; albo też, niech Bóg broni, natknęliście się na loup-garou – potocznie zwanego wilkołakiem – lub innego z pomniejszych pomiotów piekielnych. Jeśli tak, to cieszcie się, że wciąż żyjecie i możecie to czytać.
Być może gwałtowny wzrost populacji nadprzyrodzonej wytworzył własną presję środowiskową. A może i nie. Równie dobrze można przyjąć, że potencjał egzorcystyczny to wrodzona zdolność, zawsze stanowiąca część ludzkiego genomu, lecz wcześniej większość dysponujących nią ludzi żyła i umierała, nie odkrywszy nawet jej istnienia. W dzisiejszych czasach... No cóż, dziś zazwyczaj odkrywamy ją bardzo szybko.
Każdy z nas ma swój sposób przeprowadzania egzorcyzmów. Niektórzy robią to metodą staroświecką, za pomocą tradycyjnych rekwizytów: dzwonka, książki i świecy, sztyletu i kielicha, może zaśpiewów w łamanej średniowiecznej łacinie. Mnie samemu zdarzało się ich używać, lecz tylko po to, by zrobić wrażenie na frajerach. Każdy wzorzec jest w stanie zatrzymać ducha: sekwencja słów bądź dźwięków, linie na kawałku papieru, poruszenia w tańcu, nawet rozdanie kart. Jeśli ma się talent, można wybrać własne narzędzia, własne sztuczki. Choć, wedle mojego doświadczenia, prawdziwsze jest stwierdzenie, że to one wybierają nas.
Ja posługuję się muzyką. Mój duchowy wzrok to raczej duchowy słuch, co oznacza, że odbieram zjawy, demony i nieumarłych jak melodie. Za pomocą poczciwego fletu prostego (model Clarke’s Oryginal w tonacji D) potrafię odtworzyć tę melodię i zaplątać ducha w muzykę tak, że nie może się uwolnić. Kiedy przestaję grać, duch odchodzi w to samo miejsce, w którym znika muzyka, kiedy jej nie gramy. Problem z głowy. Z demonami nie jest już tak łatwo, bo zazwyczaj nie poddają się bez walki, ale to właśnie podstawa tego, czym się zajmuję: naturalny talent zapewniający mi stałe dochody.
A przy okazji, słowo stałe w poprzednim zdaniu to miał być sarkazm.
Pierwszą częścią egzorcyzmów jest przywołanie, podczas którego nawiązujemy kontakt z duchem i wzywamy go do siebie. Nim jednak możemy to zrobić, musimy poznać jego naturę, jego wyjątkowe coś, by wiedzieć, co właściwie wzywamy. Ogólne zaproszenie zazwyczaj nie działa.
Usiadłem obok martwej kobiety, tuż poza szerokim kręgiem rozlanej krwi, i zacząłem wygrywać niepewną, rozchwianą melodię, stanowiącą bardziej pytanie niż rozkaz. Zarzucałem przynętę: posyłałem swe sieci w głąb i w dal czegoś, co nie było powietrzem, wodą ani nawet przestrzenią, nieskończoności idealnie mieszczącej się w tym zasyfionym pokoju do wynajęcia.
Nic. Haczyk dyndał w pustce, a ryba nie brała.
Nie chodzi o to, że tam niczego nie było. W każdym budynku mającym więcej niż kilka lat powstaje coś w rodzaju emocjonalnej patyny, gamy rezonansów, które egzorcysta odbiera, gdy tylko się na nie otworzy. W pokoju odbierałem mnóstwo ech: radości i smutki, blaski i cienie codziennego życia tkwiące w powietrzu, w ceglanych ścianach, niczym wibracje dźwięku, który wzniósł się poza zasięg ludzkiego słuchu.
Niestety, duch Ginny Parris nie chciał się pojawić.
Była tu. Na pewnym poziomie, w pewnej postaci wyczuwałem w pokoju obecność. Rozproszona, słaba, rozmyta, wisiała w eterze niczym alfabet Morse’a, urywany, lecz pełen znaczeń: tu kropka bólu, tam kreska strachu i zamętu, a ówdzie nerwowa pauza nadziei. Grałem dalej z nowym zapałem. Zazwyczaj ten etap przypomina kumulację. Zaczynamy powoli, ledwie wyczuwając obecność ducha, lecz stopniowo namierzamy go dzięki swemu talentowi poprzez interfejs, przez który działa. Opisujemy go, określamy, ograniczamy, ściągamy coraz bliżej, wyostrzamy sygnał. Czasami zjawia się szybko, czasami powoli, lecz wcześniej czy później docieramy do krytycznej chwili, po której jego przybycie staje się nieuniknione. Wzór zjawy odbija się na naszym umyśle i wtedy duch nie może już od nas uciec. Możemy wezwać go do siebie, podporządkować swej woli, nawet wypytać, a on musi odpowiadać, jeśli tylko jest w stanie. Albo też możemy kazać mu odejść i nigdy nie wrócić.
Tutaj działo się coś innego, coś dokładnie przeciwnego. Wrażenie obecności Ginny, zamiast stawać się coraz silniejsze, z każdą chwilą słabło: szczątkowe ślady blakły coraz bardziej, stopniowo, nieubłaganie zanikały, aż w końcu zdawało się, że tylko muzyka powstrzymuje je przed całkowitym zniknięciem.
Grałem dalej. Zwykle na tym etapie przypadkowe dźwięki układają się już w rozpoznawalną melodię. Ale nie dzisiaj. Dziś pozostawały bezkształtne i fragmentaryczne, podobnie jak ona.
Nagle ogarnęło mnie przerażające przekonanie, że fragmenty Ginny Parris kurczowo trzymają się liny ratunkowej mojej melodii, która powstrzymuje je przed runięciem w otchłań tego, co przychodzi potem. Utrzymywałem zatem ową linę jak najdłużej mogłem, czując, jak duch oddala się coraz bardziej i bardziej w kierunku, który nie ma nazwy. Teraz samo utrzymywanie kontaktu przychodziło mi z trudem. Po czole ściekała mi strużka potu, serce waliło w piersi. Grałem, dopóki nie zniknęła.
A gdy odeszła, w przestrzeni, przez którą przepłynęła jej dusza, wyczułem drugą obecność, jeszcze słabszą niż Ginny, lecz z zupełnie innych przyczyn.
Psy polują stadami, ujadają ze wszystkich sił i zasmradzają każde pomieszczenie niczym sterta mokrych szmat. Koty polują samotnie, w ciszy, przycupnięte tak, by ukryć zarys swej sylwetki; zagrzebują odchody, by ofiara nie wiedziała gdzie bywają. Najstraszniejsze drapieżniki to te, których nie widzimy, dopóki ich szczęki nie zatrzasną się na naszym gardle – i podobnie rzecz się ma z drapieżnikami świata duchowego.
Siedziałem w cichym pokoju, wciągając w płuca smród śmierci, i czekałem, aż serce zwolni do znośnych siedemdziesięciu paru uderzeń na minutę. Trwało to bardzo długo.
Kiedy zebrałem dość sił, podniosłem się z ziemi i podszedłem do drzwi. Na wąskim podeście i schodach nie dostrzegłem ani śladu Gary’ego, lecz gliniarz pełniący straż na dole przy drzwiach najwyraźniej został uprzedzony, by powiadomić go, kiedy się pojawię. Wyjrzał na ulicę i chyba kogoś zawołał.
Po paru minutach Gary dołączył do mnie.
– I co masz? – spytał bez ogródek. A potem, nim zdążyłem odpowiedzieć, uniósł rękę, by mnie uciszyć, pogrzebał w kieszeni i wyłowił cyfrowy dyktafon: model Olympus DS-50, ulubioną zabawkę z zeszłego roku. Nacisnął klawisz, uniósł dyktafon do ust niczym telefon. – Nazwisko świadka: Felix Castor – powiedział – godzina... – zerknął na zegarek – ...pierwsza siedemnaście w nocy. Miejsce: mieszkanie trzy C, Cadogan Terrace sto dwadzieścia dziewięć, SW-dwa. Świadek – praktykujący egzorcysta – został wezwany przez oficera śledczego w roli konsultanta.
Wyciągnął ku mnie dyktafon.
– Mów dokładnie, Castor.
– Możesz zapomnieć o teorii loup-garou – wymamrotałem, odpychając urządzenie.
Gary wyraźnie się zainteresował. Posłał mi spojrzenie, które słono by go kosztowało przy pokerowym stoliku.
– Mów dalej.
– Nie odpowiedziała na wezwanie. W całym pokoju były... jej fragmenty, ale nie łączyły się w spójną całość. Nie została po prostu zabita, tylko rozszarpana na strzępy.
Wzrok Gary’ego powędrował odruchowo w stronę ciała.
– Kurwa – rzuciłem niecierpliwie – nie jej ciało, Gary. Dusza. Cokolwiek ją zabiło, dopadło też duszę. To był demon. Została zabita przez demona.
Gdybym mu to powiedział zaledwie parę lat temu, zaśmiałby mi się w twarz. Teraz przyjął te słowa spokojnie – zbyt spokojnie. Wyglądał niemal jakby się ich spodziewał.
– Odebrałeś coś jeszcze? – spytał.
– Nie umarła szybko – rzekłem. – A przynajmniej... w końcu, oczywiście tak. Ale ten stwór przebywał z nią dłuższy czas. Dość długo, by przeszła całą gamę najróżniejszych emocji. Przypuszczam, że w pewnym momencie... sądziła, że zostawi ją przy życiu. Nie wiem, dlaczego miałaby tak myśleć.
– Tak – mruknął Gary. – Ja wiem. Chyba.
Wyłączył dyktafon i schował z powrotem do kieszeni.
– Czegoś mi nie mówisz – zauważyłem. To było stwierdzenie, nie pytanie. Cała ta sytuacja wrzeszczała do mnie zgodnym chórem w potrójnych harmoniach: „zasadzka”.
– Owszem – przyznał Gary. – To drugi powód, dla którego zwróciłem się do ciebie. No wiesz, tak naprawdę nie mamy cię już na stanie, a twoja kumpela Juliet zdecydowanie bardziej cieszy oko. Myślę jednak, że ta sprawa należy do ciebie, Fix.
Czekałem, ale wyraźnie nie śpieszyło mu się, by wyrzucić z siebie prawdę.
– No i? – nacisnąłem w końcu. – Czemu?
– To nazwisko nic ci nie mówi?
– Ginny – wymamrotałem. – Ginny Parris.
Może i mówiło. Wspomnienie nie chciało się zjawić, lecz gdzieś w głębi podświadomości rozdzwoniły się dzwonki alarmowe.
– To nie jest prawdziwe imię. Na akcie urodzenia figuruje Jane, ale wolała nazywać się Guinevere. Kiedy inni na to nie poszli, skróciła do Ginny.
Serce zanurkowało mi wprost do żołądka windą ekspresową.
– O, Jezu – jęknąłem. – To była...
Gary odczekał parę sekund, na wypadek gdybym sam chciał dokończyć zdanie. Kiedy tego nie zrobiłem, uczynił to za mnie.
– Zgadza się – potwierdził. – Była dziewczyna Rafiego Ditko.