Trwa ładowanie...
fragment
29-07-2010 12:52

Etnolog w Mieście Grzechu. Powieść kryminalna jako świadectwo antropologiczne

Etnolog w Mieście Grzechu. Powieść kryminalna jako świadectwo antropologiczneŹródło: Inne
d2xa3pw
d2xa3pw

Zacznijmy od Królowej.

W powieści Agathy Christie Morderstwo odbędzie się... na początku rozdziału trzeciego, gdy goście zwabieni dziwnym anonsem gazetowym zapowiadającym zbrodnię zaczynają się schodzić do domu panny Blacklock, czytamy:

„Były tam dwa kominki, a chociaż w żadnym z nich nie płonął ogień, w salonie panowało przyjemne ciepło.

– O! Centralne ogrzewanie działa – powiedział Patryk.

d2xa3pw

Pani domu przytaknęła skinieniem głowy.

– Ostatnio było tak mglisto i deszczowo. W całym domu czuć wilgoć. Kazałam Evansowi napalić, zanim poszedł do domu.

– A co z bezcennym koksem? – zapytał drwiąco młody człowiek".

Kiedyś podczas przyjęcia buchałby ogień w kominku, nadając angielskiemu wnętrzu ten szczególny rodzaj ciepła, który w przestrzeń publiczną (przeznaczoną dla tak ważnej i sformalizowanej praktyki kulturowej, jaką jest składanie wizyty) wprowadza element domowości. Jednak akcja powieści Królowej kryminału rozgrywa się tuż po II wojnie światowej, gdy w Anglii wciąż obowiązuje reglamentacja koksu oraz węgla.

d2xa3pw

Krótka wymiana zdań między gospodynią a Patrykiem pełni potrójną funkcję. Po pierwsze, sytuuje tę opowieść w określonym czasie i miejscu, niejako wbrew klasycznej powieści detektywistycznej, której Agatha Christie była ucieleśnieniem. Po wtóre – tu nie zdradzamy szczegółów, przynajmniej nie teraz – okaże się istotna ze względu na intrygę. Wreszcie po trzecie, kreśli obraz społeczeństwa wciąż niepewnego swojego bytu po wojennej katastrofie; społeczności, która dźwiga się z trudem i dla której wszystko może być zagrożeniem, na przykład drobny szantaż rujnujący życie.

Ta niepewność sytuacji materialnej podkreślana jest w powieści po wielokroć, po raz pierwszy w rozdziale drugim, gdy pani Swettenham, przeglądając ogłoszenia w prasie lokalnej, już to natrafia na anonse dotyczące wyprzedaży psów („Szczenięta rasowe dogi [...]. Nie wiem, jakim cudem udaje się ludziom wyżywić takie ogromne psiska"), już to czyta o skupowaniu sztucznych szczęk (handel takowymi był wówczas powszechnym procederem nie tylko w Anglii, popyt na nie związany był z powszechnym ubytkiem uzębienia podczas wojny wskutek złego odżywiania, awitaminozy itd.). Nad fabułą roztacza się aura powojennej niepewności oraz zagrożenia, która determinuje poczynania bohaterów. Z pewnego punktu widzenia właśnie ta atmosfera jest motywem przewodnim tej niesłusznie niedocenianej powieści Agathy Christie. Na marginesie dodajmy jeszcze, że wspomniana lektura ogłoszeń jest znakomitą ilustracją tezy Benedicta Andersona dotyczącej roli prasy (w tym lokalnej) w kreowaniu tego, co brytyjski badacz określił mianem „wspólnot
wyobrażonych".

Od mitologii po upadek w czas

d2xa3pw

Jakkolwiek powieść kryminalna – a Morderstwo odbędzie się... dostarcza w tym względzie jeszcze jednego spośród niezliczonych dowodów – jest królestwem detali, drobiazgów i szczegółów, zwykło się ją osadzać w ramach bardziej ogólnych, na przykład w kontekście mitologicznym. Pośród wielu innych mitów współczesnego świata, opowieści mieszczących się w planie zarówno wielkiej historii (przykładami są tu rozmaite historiozofie, od marksizmu po narodowosocjalistyczny mesjanizm), jak i historii codziennej, małej i potocznej (związanej na przykład z incipit vita nova – potrzebą nowego początku, ujawniającą się podczas sylwestrowej zabawy albo parapetówki), Mircea Eliade opisuje także te, które mieszczą się w polu kultury popularnej, ściślej – literatury:

„Mitologiczna struktura literatury popularnej wydaje się oczywista. Każda popularna powieść przedstawia walkę między Dobrem i Złem, bohaterem i przestępcą (nowożytne ucieleśnienie Demona), odnajdujemy w niej wielkie motywy folklorystyczne, na przykład prześladowanej dziewczyny, zbawczej miłości, nieznanej opiekunki itp. Roger Caillois znakomicie pokazał, że nawet [podkr. – M. Cz.] w powieściach kryminalnych roi się od tematów mitologicznych. [...] Skoro czytając powieść kryminalną, „zabija się" czas czy też – czego dowodem każda powieść – dociera się do nieznanego uniwersum czasu, przeto lektura przenosi współczesnego człowieka poza jego trwanie, włącza go w inne rytmy, powoduje przeżywanie innych historii".

Powieść kryminalna bez wątpienia należy do sfery mitologii popularnych (aż dziw, że stosowny rozdział na ten temat nie znalazł się w Mitologiach Rolanda Barthesa). I dziś jednak daje się odczuć pewną ambiwalencję w akademickim dyskursie na temat tego gatunku literackiego, wciąż często traktowanego jak literatura pochodząca z nieprawego łoża, a więc tym samym niegodna (lub godna umiarkowanie) namysłu i pióra badaczy. Z drugiej strony literatura kryminalna mieści się w sferze praktyk kulturowych wyróżniających się szczególną intensywnością: jest pisana, czytana i komentowana, komentarze te wykraczają często poza umowny świat fabuły.

d2xa3pw

Parafrazując Ciorana, często przytaczanego przez Eliadego, można by powiedzieć, że kryminał, zwłaszcza współczesny, jest formą bolesnego „upadku w czas". Bowiem z jednej strony, respektując wymogi gatunkowe, rzeczywiście przenosi czytelnika „poza jego trwanie", z drugiej – osadza go w trwaniu historycznym oraz świecie aktualnie dyskutowanych problemów. Wystarczy tylko przypomnieć Kod Leonarda da Vinci Dana Browna, protesty Watykanu i hierarchów lokalnych (w Polsce także), niekończące się dyskusje o prawdzie historycznej, relatywizmie i apokryfach (które na poziomie publicystycznym stanowiły odpowiednik tego, co o obiektywizmie historycznym pisał na przykład Hayden White). A równocześnie przywołajmy Mordercę bez twarzy Henninga Mankella lub też, w tym samym kontekście, Szybki cash Jensa Lapidusa – powieści, które wywołały w Szwecji dyskusję zarówno na temat statusu i praw emigrantów, jak i ksenofobii jako cechy charakteru narodowego Szwedów. Dodajmy, że owe polemiki i dyskusje sprzęgnięte są z prawami
ekonomii dotyczącymi rynku wydawniczego: niezbyt w Polsce znana powieść Lapidusa rozeszła się w samej Szwecji w nakładzie przekraczającym pół miliona egzemplarzy, co – wziąwszy pod uwagę liczbę mieszkańców – jest wynikiem tyleż imponującym, co kulturowo znaczącym.

Ten „upadek w czas" – upadek w historię oraz konkret, codzienność i kulturowe realia, sprawiający, że kryminał jest łakomym kąskiem (lub jak kto woli: materiałem badawczym) dla antropologa – przejawia się rozmaicie.

Ujawnia się zatem dosłownie tam, gdzie ważne znaczenie – ze względu na intrygę lub wiarygodność świata przedstawionego – ma detal historyczny, jak dzieje się na przykład w powieści Petera Robinsona W czas posuchy. W opowieści tej, rozgrywającej się na dwóch planach, podczas II wojny światowej i współcześnie, ważną rolę odgrywa zakaz (a właściwie: zniesienie zakazu) zaciemniania okien podczas nalotów na Anglię. Okazuje się bowiem, że ów moment wyznacza nieprzekraczalną granicę, za którą nie jest już możliwe popełnienie zbrodni odkrytej po dziesięcioleciach.

d2xa3pw

„Upadek w czas", w realia opisywanej epoki, to temat przewodni powieści Marka Krajewskiego. Zilustrujmy to przykładem z Festung Breslau, czwartej z serii książek o Eberhardzie Mocku. Akcja rozgrywa się w 1945 roku, podczas oblężenia twierdzy Breslau przez wojska radzieckie. Mimo zaciskających się wokół miasta kleszczy bohaterowie zasiadają przy suto zastawionych stołach, delektując się wyrafinowanymi potrawami i winem. Taki opis nie ma jednak nic wspólnego z porywem autorskiej fantazji, jest natomiast sposobem uwiarygodniania opisywanego świata. Istotnie, po decyzji o ewakuacji ludności cywilnej z miasta w twierdzy pozostały nadwyżki żywności. Do tego epizodu odwołuje się więc Krajewski. Gatunki wina, którymi się wówczas raczono, autor przywołuje, posiłkując się informacjami z ówczesnych gazet. Natomiast w celu uwiarygodnienia postaci pisarz wertuje księgi adresowe, by wyłuskać imiona i nazwiska typowe dla tamtych czasów.

„Upadek w czas" jest powiązany z zanurzeniem się w określonej przestrzeni zdarzeń. W Jedynej szansie Harlana Cobena główny bohater, chirurg Marc Seidman, popada w nie lada tarapaty. Policja podejrzewa go o zabójstwo żony. Marc na własną rękę szuka sprawców, którzy z kolei chcą dopaść jego. Sytuacja ta zmusza bohatera do ukrywania się. Gdzie? Tam, gdzie najtrudniej kogoś odnaleźć, czyli w wielkim mieście (kwestia wielkomiejskości kryminału to temat na osobną opowieść, którą tu jedynie zasygnalizujemy). Seidman parkuje samochód na jednej z ulic niezgodnie z przepisami. Narrator zaś informuje nas, że w tym miejscu żaden mieszkaniec Nowego Jorku nie zaparkuje auta tak, jak nakazują przepisy. Innymi słowy: samochód zaparkowany zgodnie z przepisami jest w tym określonym miejscu z gruntu podejrzany. Natomiast ten, który jest postawiony wbrew przepisom, nie budzi niczyich podejrzeń.

Omawiany fragment, obejmujący zaledwie dwa akapity, jest przejawem tego, co za Cliffordem Geertzem można nazwać wiedzą lokalną lub – ujmując to inaczej – kompetencją kulturową obecną w powieści kryminalnej. Dodajmy, że kwestia lokalnego zakotwiczenia pojawia się nie tylko na poziomie fabularnym, lecz także wtedy, gdy przychodzi do dyskursu o utworach kryminalnych. We wrześniu 2009 roku miałem przyjemność brać udział w projekcie Murder Night realizowanym w Budapeszcie. Było to spotkanie sześciu pisarzy z krajów bałtyckich. Co znamienne, kwestie „techniczne", a wiec takie, które uważa się za uniwersalne (związane z przestrzeganiem reguł gatunkowych, konstrukcją postaci i tak dalej), okazały się w tym projekcie drugorzędne wobec pytań o lokalną otoczkę kryminału (a zatem kwestii dotyczących tego, czy istnieje jakiś rys charakterystyczny dla kryminałów pisanych w tej części Europy, czy doświadczenia historyczne wpłynęły na typ tworzonej tu literatury kryminalnej). Jedynie Håkan Nesser, twórca cyklu o komisarzu
Van Veeterenie, rozgrywajacego się w nieistniejącej miejscowości Maardam, odcinał się od związku jego kryminałów z lokalnym, szwedzkim otoczeniem.

d2xa3pw

Wraz z powyższymi pytaniami pojawia się podstawowy dylemat antropologii związany z wiedzą „źródłową". Potraktujmy przeto kryminał jako wielką narrację o społeczeństwie. Jako opowieść o wiedzy lokalnej, o tym, co „tu" i „teraz", nieustępującą relację dawnych informatorów, którzy przybywali do rozpostartego w wygodnym fotelu badacza. W przeciwieństwie do owych informatorów sprzed stu lat współcześni pisarze kryminalni najczęściej mają świadomość „metakulturową": sami często doskonale wiedzą, że opowiadana przez nich historia nie niknie w chaosie zdarzeń, lecz jest zogniskowana wokół pojęcia „kultury" – tak bądź inaczej wyobrażonego ładu z mnogością praktyk.

Takie spojrzenie na powieść kryminalną wiąże się z założeniem, że składnikiem niezbywalnym dla tej literatury jest konwencja realistyczna, gdzie realizm związany jest z przedstawianiem świata prawdopodobnego. Parafrazując Stendahlowską myśl, można powiedzieć, że kryminał jest zwierciadłem przechadzającym się nie tyle po gościńcu, ile po ulicach metropolii, ścieżkach na angielskiej prowincji albo afrykańskich bezdrożach (jak dzieje się w cyklu powieściowym Alexandra McCall Smitha o Precious Ramotswe, zwyczajowo zwanej mma i rozwiązującej zagadki kryminalne w Botswanie). Jest to literatura, w której przegląda się społeczeństwo, uprawomocniając diagnostyczną funkcję współczesnego kryminału jako narracji o mechanizmach życia społecznego.

Tym samym też z pola naszych zainteresowań zostają wyrugowani twórcy kryminałów eksperymentalnych. Wśród analizowanych w tej pracy utworów nie znajdziemy więc ani Trylogii nowojorskiej Paula Austera (gdzie jedną z kwestii podstawowych jest sposób doświadczania tekstu powieściowego, swoista fenomenologia „upadku w fikcję"), ani znakomitej Jaskini filozofów José Carlosa Somozy (poruszającej temat ontologicznego statusu tekstu oraz naszych dyspozycji poznawczych), ani postmodernistycznych zabaw ze strukturą kryminalną, jak w przypadku 49 idzie pod młotek Thomasa Pynchona.

Etnolog w Mieście Grzechu podąża zatem tym tropem, który w tradycji badań socjologiczno-literackich wyznaczył Erich Auerbach w Mimesis, zaś w innym kręgu badawczym Raymond Williams w The Long Revolution oraz Richard Hoggart w Spojrzeniu na kulturę robotniczą w Anglii. W takim też podwójnym refleksie należy widzieć sformułowanie zawarte w podtytule tej książki, przedstawiające powieść kryminalną jako świadectwo antropologiczne. Utwór kryminalny jest więc takim świadectwem w dwojakim znaczeniu: raz – wyrasta w otoczeniu określonych praktyk kulturowych lub z praktyk tych się wywodzi (to tradycja Auerbacha, do tejże odwołuję się na początku, przywołując powieść Agathy Christie), dwa – interpretuje kulturowo wytwarzane znaczenia (tradycja Williamsa i brytyjskich studiów kulturowych), jak coraz częściej dzieje się we współczesnym kryminale, którego jedną z odmian nazwać można bez przesady kryminałem antropologicznym. W tym wzajemnym odbiciu można dostrzec refleks podobnych poszukiwań dokonywanych na gruncie
rozwijającej się intensywnie antropologii literatury (w Polsce jej najwybitniejszym reprezentantem jest Ryszard Nycz), którą odróżnia się od antropologii literackiej – opowieści o praktykach kulturowych ukazywanych na literackich kartach. Z drugiej zaś strony warto pamiętać o antropologach coraz częściej badającymi „ojczyzny słowa" i narracyjne wymiary kultury.

  1. Mogliby w końcu kogoś zabić – fragment opowiadania Piotra Schmandta Cztery ściany Agnieszki

Powrót do domu – bez żadnych przygód. Samochód jest po niedawnym przeglądzie, więc nie powinien był sprawić mi żadnej przykrej niespodzianki. Zwłaszcza że całość kosztowała niemało. Nowy akumulator, przecież zima za pasem. Wymieniony układ wydechowy, cały, a nie tylko wylot. Wahacze również nowe, stare miały już sześć lat. Klocki hamulcowe i tak sprawowały się nadspodziewanie dobrze, nie były czyszczone nigdy wcześniej. I na nie przyszedł jednak czas.

Tak, nieoczekiwanie duży wydatek, ale w końcu codziennie dojeżdżam do pracy bez oglądania się na autobusy czy okazje, co w moim wypadku byłoby upokarzające. Dyrektorka prywatnej szkoły jako szukająca okazji. Rodzice mieliby niezły ubaw, widząc, jak macham ręką niczym autostopowiczka na nadjeżdżające auta, za których kierownicą siedzą pewni siebie mężczyźni z brzuszkiem i zegarkiem na solidnej bransoletce. Bez obaw, prawie każdy by się zatrzymał na mój widok, nie jestem aż tak niskiego mniemania o sobie.

Albo: Agnieszka Majer wystająca na wietrze i deszczu w oczekiwaniu na autobus, chociażby nawet niskopodłogowy... Z miejsca wszyscy zabraliby swoje dzieci do innej szkoły. Ja na ich miejscu zrobiłabym to samo.

Przyjemnie jest zamknąć za sobą drzwi samochodu, wiedząc, że jest jak nowy, mimo tych sześciu lat. Ostatecznie, ja sama mam o trzydzieści cztery lata więcej.

Klatka schodowa mogłaby być nieco czystsza. Nie, żebym była zbyt wymagająca, ale mycie jej na mokro ledwie raz na dwa dni przez sprzątaczkę nie jest szczególnym argumentem przemawiającym za jej profesjonalizmem. Pamiętam, pamiętam, w bloku, który mieścił M-3 moich rodziców i był świadkiem mojego dorastania, brud był nieporównanie większy. Do dziś słyszę zachrypnięty głos mojej matki, wiecznie naigrywającej się z mojej pedanterii. Ale przecież właśnie dlatego siłą woli wyrwałam się stamtąd, żeby było czyściej, żeby bród nie lepił się o mój płaszcz, o moje dłonie, o moje oczy. Dlatego uczyłam się zawzięcie, całymi nocami, aż ze zmęczenia krew leciała mi z nosa, a oczy były czerwone i małe.

O, dzieciak spod piątki zgubił nakrętkę od butelki z sokiem wieloowocowym. Muszę napomknąć im o nieuwadze dziecka, ale delikatnie, w końcu bycie dobrym pedagogiem do czegoś zobowiązuje.

Z drzwi wejściowych jestem zadowolona, naprawdę; czekałam na nie cztery i pół tygodnia, a cena zwalała z nóg. Ale... czy ktoś z sąsiadów ma równie solidne i bezpieczne? Przy tym nie rzucają się w oczy, są dyskretnie eleganckie, takie jak ja. Klucz leciutko przekręca się w lewo, aż natrafi na opór – i wydobędzie się z głębi cichutki szmer. Nie, szmer wystarczy, przecież delikatny szmer to tautologia w czystej postaci, nieprawdaż, pani dyrektor?

Zapach... Zawsze warto pokusić się o subtelny zapach, przecież mieszkanie nie powinno pachnieć tak, jakby przez ostatnie pół roku przebywała w nim jakaś stara wróżka obezwładniająca swoje ofiary kadzidełkami za cztery złote z hipermarketu.

Przekraczając próg domu, zawsze staram się zostawiać na zewnątrz wszystkie sprawy związane ze szkołą. Moje nauczycielki mówią, że to niemożliwe, ale one mają przecież sprawdziany, testy i tym podobne przypadłości. W moim przypadku jest inaczej; wszystko, co muszę zrobić dla szkoły, robię w szkole lub na mieście. Nawet jeśli kosztem późniejszego powrotu. Przecież jestem niezależna, nikt na mnie nie czeka.

Dzwonek do drzwi., ledwie się za mną zamknęły, kto...?

– Dzień dobry, pani dyrektor, był ten pan od wodomierzy, prosił, żebym przekazała pani kartkę z telefonem, w ciągu trzech dni powinna pani...

– Dziękuję – zamknęłam drzwi za sąsiadką, obdarzając ją uśmiechem, którym starałam się oddać przepraszające zakłopotanie, że ze względu na zmęczenie obowiązkami nie będę mogła zaprosić jej na obiecaną kiedyś kawę.

W gruncie rzeczy sympatyczna kobieta, ale gdybym miała zapraszać na kawę każdego, kto jest sympatyczny, nie miałabym czasu na odpoczynek. A ja muszę odpoczywać, mam bardzo odpowiedzialna pracę.

Właściwie nie miałabym nic przeciwko, gdyby można było wracać z pracy zawsze o tej samej porze. Powiedzmy: o siedemnastej. Nie wcześniej, o tej porze wraca niższy personel bez większych ambicji. Nie później, później wracają młodzi na dorobku, którzy muszą się wykazać.

Niestety, jeśli chce się mieć w domu azyl, nie można pozwolić sobie na luksus wracania zawsze o siedemnastej. Spotkania z rodzicami, z radą nadzorczą, sponsorzy, urzędy...

Tylko odruchowo spojrzałam, czy rajstopy nie puściły oczka. Takie, na które mogę sobie pozwolić, zazwyczaj nie puszczają oczek. Dlaczego pielęgnuję to przyzwyczajenie? Może właśnie dlatego, żeby przekonać się, że rajstopy są całe.

Szkoda, że trzeba wracać do mieszkania oświetlonego żarówkami. Sztuczne oświetlenie... Nie należy być przesadnie sentymentalnym, ale co słońce to słońce. Łatwiej się żyje, gdy jest ciepło i jasno. Właśnie, lampka; mój nowy nabytek jest imponujący. Lampka na kredens, niby zwyczajna rzecz. Mam ją od miesiąca, a ciągle cieszę się, jak dziecko na widok zabawki, gdy mogę ją zapalić. Taka secesyjna, z mosiężną podstawą i ciemnym bursztynem wtopionym w klosz. Moja siostra odradzała ten zakup, ale podejrzewam, że sama chciała ją zagarnąć następnego dnia. Nie takie historie urządzała od małego!

Ekspres ciśnieniowy, filiżanka ze złotawym liściem, rzut oka na lodówkę, w środku jest śmietanka. Pojemnik z kawą w szafce, ale za przezroczystym szkłem, widać znajomy kształt. Może odrobina szaleństwa? Może zacząć od kawy? Czwartej tego dnia. No i co? Jestem dorosła, nikt nie powie mi, że nie mam pić następnej kawy!

Nikt mi nie powie. Nikt mnie nie skontroluje. Może powinnam się martwić, że jestem całkowicie sama, że nikt, z troski przecież, nie powie mi, że piję lub jem coś niezdrowego, że za dużo czytam, że palę papierosy (przecież tylko kilka, mentolowe slimy, wyłącznie wieczorem, co to za palenie...). Ale nie, dziś też się nie zmartwiłam. Zbyt długo byłam kontrolowana i pouczana, zbyt długo nie miałam własnego kąta, zbyt długo w noc musiałam słuchać grymaszenia mojej rozpieszczonej siostry. Dziękuję, wolę swoją samotność.

Mama wczoraj wróciła do swojego ulubionego tematu: mąż. Zignorowałam jej apel do mojego rozsądku, jak zawsze. Po co mi jakiś obcy człowiek kręcący się po domu? Nie wytrze po sobie wody w łazience, zostawi w koszu na brudną bieliznę swoją brudną bieliznę i jeszcze będzie przestawiał przedmioty, które mają swoje miejsce. I nigdy do końca mnie nie zrozumie. Niekoniecznie reflektuję.

Więc jednak kawa. Mocna, nie największa, nie najmniejsza, ale mocna. Bez cukru, za to z dużą dawką śmietanki. I co dalej? Smażone warzywa. Nie za duży ogień, bo później trzeba wycierać lodówkę i kuchenkę.

Włączyć telewizor? Nie, nie warto, jakaś publicystyka, wcześniej tanie kino akcji. Obejrzałabym balet, ale muszę powycierać kurze. Dziś czwartek, walka z kurzem. Dlaczego we czwartek? Zazwyczaj ludzie sprzątają w sobotnie przedpołudnie. A ja lubię mieć wtedy spokój, zająć się drobnymi zakupami w jakiejś galerii. Albo pójść na babskie pogaduchy. Wylegiwać się do późna, co to, to nie. Właśnie drobiazgi w centrum, na które nie ma czasu w środku tygodnia.

Spojrzałam w lustro. Zawsze, kiedy nakładam na włosy opaskę, przypatruję się swojej twarzy. No, całkiem... Przy okazji można wytrzeć ściereczką kosmetyki i poustawiać dokładnie, każdy na swoim miejscu. Przecież nawet najtańszy z nich ma swoje miejsce. Nie cierpię nieregularności, powinny stać w określonym porządku, zawsze przodem do mnie, w odpowiedniej odległości w stosunku do innych, stosownie też do rozmiarów i barw sąsiednich. O, jeszcze Cerutti, teraz dobrze.

Nie lubię ścierać kurzu. Mówiąc ściślej, nie lubię tej czynności dla niej samej. Ale jak wszystko w życiu, ta praca ma dwie strony. Wysiłek to jedno, ale przy okazji można cieszyć oko i dłonie przedmiotami, które kiedyś zachciało się mieć w domu i teraz są moimi towarzyszami, moimi siostrami i braćmi. Odkurzam je; przy okazji mogę pieścić, głaskać, mówić do nich. A potem delikatnie odłożyć na miejsce.

Kieliszki o nieregularnych kształtach. Kiedy ma się je w dłoni, nie trzeba już wina, dotyk szkła jest tak aksamitny, jak smak Mavrodafne.

Stojący obrazek przedstawiający rynek w Heidelbergu. Konferencja dyrektorów prywatnych szkół. Obrazek nie ma wyrazistej osobowości. Gdy się go dotyka, dłonią lub przez szmatkę, nie wracają wspomnienia z tamtego października. Mówiąc ściślej: wracają, ale nie potrafią wywołać u mnie szybszego bicia serca. Nic szczególnego nie zdarzyło się wtedy. Żadne zauroczenie, żadne skręcenie kostki, nawet na bagaże po wyjściu z samolotu nie musiałam długo czekać. Zastanawiałam się parę razy, czy nie wyrzucić obrazka z Heidelbergu. Nie zrobię tego. Jednak nie. W mieszkaniu muszą znajdować się i takie przedmioty, które są tylko świadectwem mojego życia, jego rozmaitych fragmentów, a niekoniecznie od razu nadają się do pieszczenia przy okazji takiej jak ta.

Czy byłabym taka konsekwentna, gdyby chodziło o pamiątki z blokowiska? Nie, przecież wyrzuciłam wszystko, co przypominało tamten czas. A raczej: nie zabrałam ich ze sobą. Żadnych wyblakłych zdjęć, tandetnych breloczków, długopisów, magnesów na lodówkę. Heidelberg... Przeciętne wspomnienia, ale to mimo wszystko Heidelberg...

Kąpiel! Po całym dniu mogę wejść pod deszczownicę i stać pod nią, jak długo mam ochotę. Nikt nie zapuka do łazienki, nikt nie krzyknie zza drzwi, że też chciałby skorzystać.

Przez chwilę, albo dwie, nie myśleć o niczym, przyjmować całym ciałem mocny strumień gorącej wody. Woda zmywa mydło, wdziera się w zakamarki ciała, gdyby tak można zatrzymać jej ciepło...

Puszysty ręcznik... Znowu zahaczył o antyperspirant, który obrócił się nazwą w prawą stronę. Wszystko trzeba ogarnąć wzrokiem. I poprawić, w razie potrzeby.

Ledwie włączyłam suszarkę, usłyszałam dzwonek do drzwi. Wiele bym dała, żeby zagłuszyła ten dzwonek. Ale nie, zachciało mi się kupić najdroższą, bezszelestną. Mam za swoje, skończona snobka.

A może udać, że nie słyszałam dzwonka? Nie. Mimo wszystko, mam pewne zasady. Gdyby je złamać? Nie, nie tym razem.

Cichutko, na palcach, podeszłam do drzwi. Spojrzałam w wizjer i ogarnęła mnie irytacja. Po co w ogóle przejmowałam się tym dzwonkiem?! Za drzwiami stał Majer! Nie dość, że nosi to samo nazwisko co ja, i mieszka bezpośrednio nade mną, to przychodzi pod byle jakim pretekstem co jakieś trzy – cztery dni. Nie, nie wpuszczę go, jestem w szlafroku. I nic o nim nie wiem. Faceci na ogół patrzą na mnie łakomie i nie mam ochoty na prowokowanie losu.

Ale tym razem? Coś jest w jego twarzy, coś tragicznego... Nie będę świnią, może coś się stało, on zawsze był pogodny i starannie ubrany. A dzisiaj...

– Dobry wieczór, pani Agnieszko.

– Dobry wieczór. Czy... coś się stało?

– Tak! – wrzasnął Majer, uśmiechając się od ucha do ucha swoimi wydatnymi, rybimi ustami. – Dzisiaj wreszcie ukazał się mój skrypt poświęcony wodociągom miejskim!!!

Sąsiad zamachał przed moimi oczami zadrukowanym zeszytem formatu A5. Zaraz też wyjął z kieszeni marynarki buteleczkę z winem musującym. Jego radość trwała niedługo. Gdy zauważył, jaki mam stosunek do wspólnego świętowania tak istotnego osiągnięcia naukowego, cofnął się o krok. Nie rezygnował jednak i przyciszonym głosem zaczął opowiadać o problemach, jakie towarzyszyły wydaniu skryptu. Równocześnie jego dłoń z butelką była znacząco uniesiona w moją stronę. Majer co chwila patrzył na butelkę. Cóż, nie była kupiona w sklepie, gdzie Dom Perignon jest drugim szampanem od dołu, gdy chodzi o cenę.

– Niech pan się nie obrazi, ale... Miałam bardzo ciężki dzień, alkohol wpływa na mnie niekorzystnie, z pewnością rozbolałaby mnie głowa. Właściwie w ogóle nie piję.

– Nie cieszy się pani razem ze mną... – sąsiad był jak dziecko, radość mieszała się w nim ze smutkiem, jedno po drugim następowało tak szybko...

– Ależ oczywiście, że się cieszę, proszę tylko zrozumieć, gdybyśmy byli umówieni, mój nastrój byłby lepszy.

– Więc może się umówimy? – Majer złapał mnie za słówko.

– Z pewnością spotkamy się kiedyś, żeby uczcić pana sukces.

– A kiedy? Mieszkamy blisko siebie już miesiąc i właściwie nic o sobie nie wiemy. Może jesteśmy rodziną? Lecz osobiście nie sądzę. Tym bardziej mamy sobie dużo do powiedzenia – rozochocił się i, choć schował do kieszeni butelkę wina, wcale nie zamierzał wracać do domu.

– Dobrze – odparłam możliwie jak najchłodniej. – Odezwę się do pana. Jestem po całym dniu pracy...

Kiedy wreszcie zamknęłam drzwi za niepocieszonym Majerem, prysł gdzieś nastrój relaksu. Siłą woli zdołałam jednak zapomnieć o jego wizycie i po kilkunastu minutach zanurzyłam się w miękką pościel. Z głośniczków delikatnie sączyła się piosenka Roda Stewarda w stylu retro. Przytłumione światło padało na sypialnię. Sięgnęłam po album „Mistrzowie i książęta". Już od dawna szykowałam się na ten album i właśnie tego wieczoru miałam okazję pooglądać sobie reprodukcje francuskich mistrzów średniowiecza. Ulga, ulga i jeszcze raz ulga. Odprężenie...

Pora spać, jutro rano znów do pracy. Trzeba jeszcze rzucić okiem, czy wszystko jest na swoim miejscu. Kotek – maskotka na rogu stolika, dobrze. Fotografia z Wawelu, na której stoję otoczona kwitnącymi gałązkami magnoli, lekko skierowana w stronę łóżka, w porządku. Dzbanuszek z ręcznie malowanymi kwiatkami, z Cepelii, też na swoim miejscu. Można zgasić światło.

Jeszcze ulubiona pozycja, tak zasypia mi się najlepiej. O czym pomyśleć, żeby sen przyszedł szybko i niepostrzeżenie? To już moja tajemnica, na pewno nie będę marzyć o szkole.

Ranek w ciemnościach, przecież mamy późną jesień. Powtarzane czynności, co do minuty. Łazienka, ścielenie łóżka, lekkie śniadanie i mocna kawa. O siódmej trzydzieści trzeba wyjść z domu, i rzeczywiście, wychodzę punktualnie. Dokładnie zamykam drzwi, przekręcam klucze w zamkach.

Jaką wdzięczność poczułam do sąsiadki i nawet uśmiechnęłam się w myślach do Majera, że nie zaczepili mnie, gdy wchodziłam do mieszkania... A przecież sąsiadka słyszy każdy, nawet najmniejszy szmer na klatce. O tej porze na pewno jest w domu i musiała usłyszeć moje kroki, jednak tym razem postanowiła dać mi spokój. Nawet dobrze się czuję, wiedząc, że ktoś gdzieś tam sobie mieszka, daleko, a jednocześnie na tyle blisko, że nie przygnębia mnie upiorna samotność.

Jakiś zapach, obcy zapach. Czy to możliwe? Daj spokój, wariatko, w twoim domu dominuje zapach miodu i wanilii, dbasz, żeby właśnie tak pachniało, kiedy jesteś w swoich czterech ścianach, i kiedy wychodzisz.

Tak, miód i wanilia, przecież czuję wyraźnie. A jednak... jednak jakaś nutka korzenna, ani męska, ani kobieca, po prostu nutka cierpkich, świeżych ziół! Skąd się wzięła?!

Obeszłam całe mieszkanie. Najpierw łazienka – nie, nie mam żadnego kosmetyku, który tak pachnie. Kuchnia? Wszystkie przyprawy szczelnie zamknięte, żeby nie zakłóciły zapachu miodu i wanilii. Sypialnia? Żadnego flakoniku z czymś ostrym. Salon? Ostatnie miejsce, gdzie mogłoby znajdować się coś, co pachnie cierpko i ziołowo. Przedpokój, jeszcze raz przedpokój. Nic, zupełnie nic.

A przecież czuję wyraźnie. Imbir, lanolina z domieszką tymianku i drzewa sandałowego. Okropne! Może nawet nie okropne, ale obce. Coś, co nie było zaplanowane, coś, co nie jest moje!

Stałam jak sparaliżowana. Nie, nie myślę trzeźwo. Przecież najważniejsze nie jest wcale to, że ten zapach jest odmienny od mojego, od miodu i wanilii. Ważne jest, że ktoś musiał tu być! Ktoś chodził po moim mieszkaniu, kiedy byłam w szkole!

Nie mogłam zrobić ani kroku. Próbowałam poruszyć ręką, nogą, ale nie mogłam. Nie potrafiłam nawet obejrzeć się za siebie. Bałam się oddychać, bałam się myśleć. Ile tak można? Nie wiem, nie liczyłam czasu. Nie wiem, ile trwał paraliż.

Mam silną wolę. Zawsze miałam. Nie będę sobie teraz przypominała wszystkich sytuacji, kiedy musiałam udowadniać sobie i innym, jaka jestem dzielna.

Trzeźwo myśleć. Najważniejsze, żeby trzeźwo myśleć. Drzwi są nie do ruszenia, tak zapewniał roducent. Najnowszy typ zamków, wzajemnie się wspomagających. Więc nikt nie wszedł do środka. Nikt nie mógł wejść, nie ma takiej możliwości. Moje podejrzenie musiało być fałszywe.

Zrobiłam pierwszy krok, nawet pewniejszy niż myślałam. Potem drugi, trzeci, przekręciłam szyję. Mogłam się poruszać, jakie szczęście!

Poszłam do salonu. Odetchnęłam głęboko, zanim przekroczyłam jego próg. Potem odetchnęłam jeszcze głębiej, kiedy zapaliłam światło i nie zauważyłam żadnej postaci czającej się pod oknem ani za komodą, ani nigdzie indziej. Musiałam być bardzo przejęta, skoro całym ciężarem ciała runęłam na kanapę. Kanapa była mocna, nowa, skórzana, porządnie wykonana i właściwie nie wydała z siebie żadnego głosu, gdy zatopiłam się w niej. Kosztowała niemało, więc musiała być solidna, innej bym nie kupiła.

Dopiero kiedy utkwiłam wzrok w suficie, zauważyłam, że coś jest nie tak. W pierwszej chwili tylko się zdziwiłam. Dwa miesiące wcześniej kupiłam nowy żyrandol. Dokręciłam wtedy żarówki, energooszczędne żarówki. Mają dużą trwałość. I znowu ta myśl: sama je dokręciłam. Nie wujek, który zamontował żyrandol, tylko ja sama! Dokładnie dokręciłam, potem trzy razy przekręcałam w lewo i w prawo, dociskając aż do oporu, żeby przypadkiem nie zgasło już w czasie używania. Gdy odkurzałam żyrandol co czwartek, sprawdzałam każdą z trzech żarówek. I teraz jedna z nich nie świeciła!

Jak to możliwe?! Jak to, do jasnej cholery, możliwe?!

  1. Szepty Marek Adamkowicz

Opowiadanie Koty nad stawem

Erna Krüger nie miała wątpliwości: wszystko, co w jej życiu miało się wydarzyć, już się wydarzyło. Nie uważała jednak, że powinna z tego powodu robić rachunki sumienia. Jej zdaniem za otrzymane dobro należało dziękować, żałować za grzechy, a resztę zostawić Panu Bogu pod osąd. Tyle że nawet Jemu nie zamierzała się tłumaczyć. On przecież jest Wszechwiedzący, więc na pewno zrozumie, jeśli ona teraz... Zrobiła krok naprzód, w stronę zastawki przy młynie. Przelewająca się woda spadała z hukiem kilka metrów niżej.

Stojąc na krawędzi kamiennego koryta, czuła się nieswojo, choć nie na tyle, by przestać rozważać wszystkie „za" i „przeciw". Tylko od niej zależało, czy zrobi ruch, po którym zniknie w białym, spienionym wirze.

Śmierć była pewna, choć bez przesądzania, pod jaką przyjdzie postacią. Mogło to być skręcenie karku lub utopienie. Tak czy inaczej, po następnym kroku nie było już ratunku.

Przymknęła oczy, a delikatny powiew musnął jej twarz. Zapachniał tatarak. Mulista woń wymieszała się z rześkością wody i było to na tyle przyjemne, że odejście z tego świata wydawało się sprawą nie wartą najmniejszego wahania.

Złączyła stopy na skraju zastawki.

Próbowała pospiesznie odgadnąć, ile czasu upłynie, zanim ją odnajdą i gdzie pochowają ciało? W Oliwie? Na Emaus?

„A gdybym zażyczyła sobie leżeć obok rodziców...?" – pomyślała.

Podniosła gwałtownie powieki, zła na siebie, że najważniejszą sprawę pozostawiła niezałatwioną. Przecież nie może się rzucić, dopóki nie wskaże miejsca pochówku. Nie chce leżeć byle gdzie, pod płotem, bez nagrobka z własnym nazwiskiem. Musi natychmiast to napisać w liście!

Wyjęła schowany w kieszeni płaszcza klucz i ruszyła do domu. Z biegu zaczęła przetrząsać pokoje w poszukiwaniu ołówka i czystej kartki, ale nie było ich w żadnej szufladzie, na biurku ani w komodzie. Diabeł nakrył ogonem.

Zmęczona stanęła pod oknem. Serce waliło niemiłosiernie, oddech miała krótki. Była pewna, że podobnie czuje się mucha, która w tej właśnie chwili dogorywała w pajęczynie pomiędzy szybami. Otwierała i zamykała skrzydła, aż wreszcie znieruchomiała na dobre.

Erna uśmiechnęła się gorzko, jakby zrozumiała, że dane jej było przeżyć jeszcze jedną istotę, która zresztą nie jest wcale gorsza od człowieka. Żyje, poluje, rozmnaża się, wydala, umiera. Ale czy jest szczęśliwa? Czy umie zachwycać się światem?

Spojrzała w dal, na rozciągającą się przed nią dolinę. Było tu wszystko, co sprawiało, że świat jest piękny: staw, soczysta zieleń i bzyczenie ważek. Do tego nieskazitelny niemal spokój. Swoją urodą dolina dzieliła się jednak nader niechętnie. Trwała w ukryciu za wysokimi, acz łagodnymi wzgórzami, które ze wschodu na zachód przedzielało jasne pasmo kolein. Za parawanem wysokich traw nie było ich widać, choć bieg drogi był łatwy do odgadnięcia: zdradzały go drzewa. Sczepione konarami tworzyły ocieniony tunel, którym od czasu do czasu przemykały zabłąkane wartburgi, fiaty i syrenki. Niejako dla równowagi ich kierowcy nie widzieli, co kryje się na dnie doliny. Szkielet zrujnowanego młyna, przy nim dom i pomost – wszystko ginęło pośród zdziczałego sadu. Żeby się do nich dostać, należało tuż za zakolem stawu skręcić w ścieżkę wysypaną szutrem. Czarna i niezbyt szeroka, zamieniała się u końca w całkiem spore podwórko. Jego granicę wyznaczono rzędem niedbale skleconych szauerków, z dostawionymi gdzieniegdzie
gołębnikami.

Cała okolica należała niegdyś do właściciela młyna. Tak było jeszcze zaraz po wojnie, z tym, że nie był to już Niemiec, ale Polak. Ten, który wybudował młyn i dom dla robotników, uciekł z rodziną w czterdziestym piątym. Był dobrym człowiekiem, kochał żonę i dbał o swoich ludzi. Erna Krüger mówiła o tym z niezmąconą pewnością, mimo że nikt nie traktował jej słów poważnie.

– Stara kłamie – kwitowano po kątach. – Dla Niemry każdy Szwab jest dobry.

Nie poddawała się.

– Pan Mielke był naphawdę dobhy człowiek – powtarzała z uporem, jakby wierzyła, że któregoś dnia sąsiedzi zrozumieją jak było naprawdę. Przestaną się dziwić, kiedy powie, że dolina nie zawsze była jej domem i że ona wcale nie jest tu obca. Przecież też się sprowadziła z Polski, tyle że trochę wcześniej. A to, że lepiej mówi się jej po niemiecku, niż po polsku, nie jest jej winą. Gdyby tylko życie potoczyło się inaczej...

Pomyślała o tym, co wciąż wydawało się niedawne, zaledwie z roku trzydziestego szóstego. Jej mąż Hannie, znalazł ten młyn jakoś tak pod jesień. Opowiadał potem, że gdyby nie anioły, to w życiu by tu nie trafił. To one mu powiedziały:

– Hannie, jesteś dobrym, pracowitym człowiekiem. Zasłużyłeś na lepsze życie i my ci w tym pomożemy. Zejdź z głównej drogi, wdrap się na wzgórze, a będziesz szczęśliwy!

I chłopak posłuchał. Zapuścił się na odludzie, na którym nigdy wcześniej nie był. Odnalazł młyn i jego właściciela. Ten nazywał się Klaus Mielke, co zresztą było uwidocznione na bramie zakładu. Traf chciał, że szukał człowieka do pracy. Hanniego przyjął natychmiast.

Erna podejrzewała, że ów łut szczęścia nie był zasługą ani jej męża, ani tym bardziej aniołów, lecz Arbeitsamtu, z którego jej ukochany otrzymał nakaz pracy. Dla niej nie miało to jednak żadnego znaczenia. Wraz z robotą przydzielono im przecież mieszkanie z dwoma pokojami i najprawdziwszą łazienką. Taką, że nie musieli już biegać za potrzebą do wygódki na dworze.

Radość Erny była tym większa, że widziała zadowolenie Hanniego. Pracował ciężko, ale robił to, co sprawiało mu przyjemność. Zwoził do młyna zboże od okolicznych gospodarzy i rozwoził mąkę po piekarniach. Do tego opiekował się końmi. Miał pod sobą parę gniadych holsztynów, znacznie piękniejszych niż pociągowce w jego rodzinnym Löblau, które w dodatku były lepiej ułożone. Prowadziło się je łatwo, prawie bez bata, i Erna była dumna, że Hannie potrafi z taką gracją manewrować nawet kopiasto załadowanym wozem.

Każdego popołudnia wypatrywała jego powrotu. Serce zaczynało bić żwawiej, kiedy daleko, we wcięciu na szczycie wzgórza, pojawiały się konie, ludzka postać i wreszcie pojazd. Wóz zsuwał się powoli ku młynowi, a Hanni powoził wyprostowany jak na defiladzie.

– Kochany, jesteś taki cudowny – zza firanki wzdychała Erna.

Potem zwinnie nakrywała do obiadu i czekała, aż Johannes pojawi się w progu. Kiedy przychodził, całował ją i szybko mył ręce. Zasiadali do stołu, a wreszcie mogła nasycić się jego widokiem. Od rana czekała na moment, w którym będzie mogła poczuć, że jest szczęśliwą kobietą. Miała przecież wyjątkowego mężczyznę, niepodobnego do reszty chłopów pracujących we młynie.

W tym, co myślała, było sporo prawdy. Hannie nie palił, nie przeklinał, pił umiarkowanie. Nie kłócił się też o pieniądze. Co zarobił, oddawał Ernie. Miała więc powody, by mówić, że jej mąż jest prawie ideałem. Owo „prawie" oznaczało, że się mu nie spieszy, by mieć własne dzieci.

– Jak przyjdzie pora, będą i bachorki – uspokajał żonę. – Cała zgraja rozkrzyczanych Krügerków, ale przedtem muszę znaleźć lepszą pracę i mieszkanie bliżej miasta. Sama widzisz, że stąd wszędzie daleko.

Erna wiedziała, że to tylko wymówki. Starała się wprawdzie zrozumieć Hanniego, ale przychodziło jej to z coraz większym trudem. Nie mogła pogodzić się z myślą, że być może nigdy nie doświadczy uroków macierzyństwa.

Kiedy przychodziła niedziela, wybaczała mężowi wszystko. Tego dnia, po kościele, jechali do rodziców Erny i Hannie zmieniał się w amanta z kawalerskich czasów. Zakładał ancug, pakował gdańskie papierosy i butelkę wódki.

Do stacji w Brentau był spory kawałek, więc idąc na przełaj zawsze zdążył nazbierać kwiatów.

– To dla teściowej – mówił rozbawiony. – Niech wie, że ma dobrego zięcia. A tobie, słoneczko, też nazrywam, tyle że później, jak wrócimy. Szkoda, żeby zwiędły.

Nie robiła sobie nic z czczego gadania. Wystarczyło jej, że matka będzie zadowolona.

Z Brentau do domu rodziców nie mieli daleko – zaledwie kilka przystanków, tyle że przedzielonych granicą. Wsiadali do pociągu we Freie Stadt Danzig, wysiadali w Polsce. Od stacji szli dwa kilometry wzdłuż miedzy, nastawiając się zawczasu, że na miejscu spotkają się nie tylko z rodzicami. Jak Amen w pacierzu było pewne, że czeka tam już chmara krewnych, z którymi powinowactwa nie próbowali nawet ustalić. Zwłaszcza Hannie. Za każdym razem docinał żonie, mówiąc że ci wszyscy Formellowie, Konkolowie i Hinzowie urodzili się tylko po to, by się ze sobą krzyżować. Na dobrą sprawę kojarzył jedynie rodzeństwo teściowej – wuja Alojzego i ciotki: Monikę, Waleskę i Trudę, przyjeżdżających, jakże by inaczej, z czeredą dzieci.

Spotkania u teściów miały swój rytuał. Najpierw był obiad, po nim kawa, a wszystko okraszone gwarem podnieconych rozmów. Słowa polskie i niemieckie lepiły się w twardej kaszubskiej mowie.

Popołudnie sączyło się z podziałem na z góry ustalone role – kobiety krzątały się w kuchni, mężczyźni grali namiętnie w skata, zaliczając na przemian kolejki czystej i jałowcowej. Ich posiedzenia przeciągały się do późna, więc Krügerowie z ledwością załapywali się na ostatni pociąg. Od stacji Hannie szedł wolniej niż rankiem i to bynajmniej nie dlatego, że zbierał obiecane kwiaty. Zmagał się z uciążliwą miękkością nóg. Jego tyczkowata sylwetka kolebała się na boki, a wraz z nią koszyk, w którym dźwigał przywiezione ze wsi wiktuały – ser, masło, jajka, czasem coś z drobiu.

Ze wszystkich wspólnych wyjazdów Erna najlepiej zapamiętała ten ostatni, już w czasie wojny. Hanniego właśnie powołano do wojska, więc przed pójściem do koszar chciał się ze wszystkimi pożegnać. Jednego dnia odwiedził rodziców w Löblau, a następnego pojechał z Erną do teściów. Zastali ich w grobowym nastroju i to bynajmniej nie z powodu wyjazdu Hanniego. Kilka dni wcześniej gestapo zabrało wuja Alojzego do jakiegoś lagru, bodajże na Żuławach.

– Stutthof – matka Erny odczytała nazwę z urzędowego zawiadomienia.

Rodzice siedzieli za stołem poważni, zamyśleni, aż wreszcie ojciec kazał wszystkim, z wyjątkiem Hanniego, opuścić izbę. Zamknęli się w dwójkę i rozmawiali o czymś podniesionymi głosami.

– Twój stark nie był zadowolony, że idę do Wehrmachtu – zdradził Hannie w noc przed wyjazdem.

Erna nie odpowiedziała.

– Czy on naprawdę nie rozumie, że nie mogę inaczej? Dostałem wezwanie!

Leżeli w łóżku wyczerpani długim kochaniem się. Patrzyli w sufit, jakby jego biel mogła im dać ukojenie.

Erna obróciła się na bok i położyła rękę na piersi męża. Chciała zapamiętać kształt ciała, dotyk rozgrzanej skóry, ostry męski zapach.

Hannie odszukał jej dłoń.

– Przysięgam, że wrócę najszybciej, jak tylko będę mógł – wyszeptał.

W jego głosie była pewność, która stłumiła przejmujący Ernę niepokój.

„Skoro powiedział, że wróci, to na pewno tak będzie" – przekonywała się w myślach i nie zawiodła się.

Hannie przyjechał, robiąc przy okazji nie lada niespodziankę. Zakradł się do mieszkania i zanim żona zorientowała się, że jest obok, zasłonił jej oczy. Trzymając palce na powiekach, trząsł się ze śmiechu. Gdy je odsunął, Erna zobaczyła przystojnego mężczyznę w mundurze feldgrau.

– Hannie? To ty? – wydusiła z niedowierzaniem.

Żołnierz pokręcił przecząco głową.

– Nie skarbie, to już nie twój Hannie. Teraz jestem gefreiter Johannes Krüger z 60 Dywizji Piechoty.

d2xa3pw
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2xa3pw