OBUDZIŁEM SIĘ. W pokoju było ciemno. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Po prostu nie miałem bladego pojęcia. Coś mi się śniło? A może teraz śnię? Nie. To jawa. Odgłos silnika samochodowego gdzieś w oddali, zarysy szafy w nogach łóżka… Pościel wydawała się sztywna i obca w dotyku, a zapachy odmienne od tych, do których się przyzwyczaiłem. To nie była woń mojego pokoju. Pachniało… Czy ja wiem? W pewnym sensie przesadną czystością. Zielonym mydłem z lekką nutą chloru. Usiadłem na łóżku. Oczy powoli oswajały się z mrokiem nocy. Jak wspomniałem, stała tu szafa. Zupełnie neutralna biała szafa ubraniowa w nogach łóżka. Na prawo od niej przymocowano do ściany umywalkę. Nad łóżkiem znajdowało się okno, ale ktoś zaciągnął zasłony z grubego, kłującego syntetyku.
Gdzieś głęboko we mnie tkwił mały chłopiec, który w tej chwili krzyczał całą mocą płuc, lecz kiedy otworzyłem usta, nawet echo tego krzyku nie wydostało się poza wargi. Bałem się. Bardzo się bałem. W życiu się tak nie bałem. Lecz strach został włożony w opakowanie. Spoczywał w dole brzucha i bolał.
Chciałem rozsunąć zasłony, ale ramiona miałem ciężkie jak ołów. Wykonanie tego zadania wymagało sporo wysiłku. Z trudem więc podniosłem się na kolana.
Owszem, na dworze była noc. Ciemna zimowa noc. Spadł śnieg, toteż białe i czarne płaszczyzny odcinały się od siebie ostrym kontrastem. Jakiś dom, podobny do starej stodoły. Wielkie, ociężałe drzewa ze śnieżnymi paskami wzdłuż czarnych gałęzi. Białe pola. Gdzieś pod oknem znajdowała się latarnia oświetlająca żółtym półkolem odśnieżone podwórze. Żadnych bloków. Jak okiem sięgnąć, nie było widać ani jednego bloku. Chciało mi się siusiu. Bardzo mi się chciało. Dopiero teraz sobie to uświadomiłem. Przypuszczalnie to właśnie ucisk w pęcherzu mnie obudził. Odwróciłem się i ostrożnie siadłem na brzegu łóżka. Wykładzina wydawała się pod stopami dziwnie ciepła. I bardziej miękka niż w domu. Prawdę powiedziawszy, przyjemna. Pomyślałem, że to jest to. Dobra wykładzina. Deska ratunku w chaosie. Wstałem, ale natychmiast zakręciło mi się w głowie, więc od razu znowu siadłem. Parcie na pęcherz rosło. Jak ja, u Boga Ojca, wyglądam?! Jeśli to jakiś żart, to z tych w złym gatunku! Ktoś mnie zwyczajnie ubrał w nocną koszulę.
Sięgała mi tuż za pupę, jak—nie przymierzając—niemowlęcy kaftanik. Biała. A pod nią byłem goły. Nie miałem nawet slipek. Powoli docierało do mnie, że musiałem chyba ulec wypadkowi. Że znajdowałem się w szpitalu. Nie potrafiłem wymyślić innego wytłumaczenia. Wzbraniałem się uwierzyć, że istnieją osoby uprowadzające młodych mężczyzn, walące ich czymś ciężkim po głowie, aby ich potem przyodziać w niemowlęce kaftaniki. Poza tym głowa mnie nie bolała. Czułem ociężałość w całym ciele, a w opuszkach palców kłucie, ale głowa mnie nie bolała. Podniosłem się ponownie. Pod czaszką szumiało mi jak w najdzikszych ostępach świerkowej puszczy, ale zmusiłem się do stania i po chwili poczułem się już lepiej. Starczym krokiem przesunąłem się ku umywalce.
Była właściwie nieco za wysoko. Kilka centymetrów mniej i mógłbym bezproblemowo przełożyć członek przez porcelanowy kant. A tak—nie. Tymczasem dotarłem do kresu drogi. Do wyboru miałem albo spróbować ekwilibrystyki, albo zlać się na podłogę. Odciągnąłem wierzchnią skórkę i jednocześnie odchyliłem się tak daleko w tył, jak tylko starczyło mi odwagi. A potem siknąłem. Jednak to, co w zamyśle było łagodnym łuczkiem w kierunku odpływu, stało się w okamgnieniu niepodlegającym kontroli wodospadem. Kompletnie straciłem zdolność sterowania. Najpierw sik poszedł w lewo, potem w prawo, i to z siłą, o jaką nigdy dotąd się nie podejrzewałem. Jakby napierał cały Atlantyk. Strumień załomotał w ścianę, a potem wrócił do mnie niczym deszczowy prysznic. Nie było też mowy o tym, żeby przerwać. Wszystkie śluzy stanęły otworem. Miałem wrażenie, że mógłbym tak sikać i sikać do samego dwutysięcznego roku. Jak dobrze zakonserwowana fontanna.
Właśnie w momencie, kiedy pogrążałem się w irytacji, za moimi plecami otworzyły się drzwi. Oczywiście. Nieszczęścia, jak to mówią, chodzą parami. O ile się nie pomyliłem, była to siostra Helen z nocnego dyżuru, która przyszła sprawdzić stan nowego pacjenta. Młodego człowieka, który w bójce z kilkoma bankowymi rabusiami zarobił cios w skroń kolbą pistoletu i stał się pobitym do nieprzytomności bohaterem prasy brukowej. Właściwie siostra zeszła już z dyżuru, ale wpadła mimo to, żeby zobaczyć, jak się chłopak miewa. A ja w tej pozycji… Boże wielki, czemu nie możesz mnie stąd zabrać? Dlaczego nie pozwolisz mi umrzeć? To nie była Helen. Wykręciłem głowę i ujrzałem największego faceta, jakiego dotąd widziałem w swoim życiu. Olbrzyma. Goryla. Dwa metry wzrostu, a na szerokość jak wrota od stodoły. Głowa jak piłka do nogi. Wielka, perfekcyjnie okrągła i kompletnie pozbawiona włosów. Stał w świetle padającym z korytarza i patrzył na mnie wywróconymi białkami. Omsknęła mi się noga i wpadłem prosto w jego wielkie łapy.
Powoli się poprawiało. Nie mogę tego inaczej ująć. Ale trzymałem się na dystans. Nie jestem nieprzystępny, niemniej przyjaźni ze mną nie kupisz na wyprzedaży. Nie dzielę się sobą z byle kim. Człowiek bez godności to człowiek bez podstaw. Po prostu tak jest. Jakim prawem włamali się do mojego życia? Pytam się. A odpowiedź? Odpowiedź niesie wiatr, by powtórzyć za emerytowanym autorem protest songów. Skonfiskowali moje albumy ze zbiorem wycinków o Gro Harlem Brundtland. Przypuszczalnie dawno już zostały zniszczone. No cóż. Nie w ten sposób łamie się prawdziwego Ellinga. Zabronili mi o niej mówić. W porządku. Milczałem więc. W ogóle świetnie mi pasowało milczenie na większość tematów. Moim ideałem jest Indianin. Facet jak niema skała, nic go nie ruszy. Nie warto mu się podlizywać, wabiąc dodatkową porcją świeżo upieczonych wafli lub wycieczką do głupiego wiejskiego kina. Takiego nie skłonisz, by podzielił się z tobą swoją duszą. Przyszli nocą. Zabrali mnie z głębi lasów, z mojego mieszkania, gdzie czułem się
wolnym człowiekiem. Powiedzieli, że żyję jak zwierzę i że smród dociera na sam dół klatki schodowej. No to ja się pytam, co ci ludzie wiedzą o smrodzie? Prawdziwym smrodzie? Zakuli mnie w dyby i naszprycowali ciało trucizną. A kiedy się obudziłem, byłem tu, w rezerwacie.
To Gunn mnie obudziła. Gładząc po włosach.
Kiedy wracam myślami do tych wszystkich paskudztw, których jej naopowiadałem przez pierwsze kilka dni mojego tu pobytu, prawie się wstydzę. Zupełnie nie wiem, co mnie napadło. Chyba po prostu było to coś, co szukało ujścia, jak przypuszczam. Gunn daje do zrozumienia, że wyjaśnienia trzeba szukać gdzieś z tej strony. —Nagromadzony żal i rozpacz—powiada—więc dostało się mnie, skoro przypadkowo byłam w pobliżu. Nic nie szkodzi. Nazywali mnie tu już gorzej niż kobyla cipa.
Kobyla cipa? Czyżbym rzeczywiście nazwał Gunn kobylą cipą? Jakież to dziecinne! Jakie na wskroś zbędne.
Niewiele pamiętam z tych pierwszych dni. Za dużo twarzy na raz. Za dużo pomieszanych ze sobą głosów. Z uporządkowanego bytowania w trzech pokojach z kuchnią trafiłem do chaosu. Jakby pod pełne żagle. Dzień zlewał się z nocą. Przeważnie nie opuszczałem pokoju, głównie łóżka, chociaż twierdzili, że spałem ciurkiem przez dwie doby! To właśnie wtedy pojąłem, że musieli mi podać truciznę. Stopniowo powróciły do świadomości także wspomnienia. Obrazy z ostatniego dnia w domu, w mieszkaniu w bloku. Policja, która literalnie się włamała. Głupia bijatyka, kiedy chcieli mnie zabrać ze sobą do samochodu. Sąsiedzi—nadymające się swoją rolą gapie. Ale wszystko potem jest czarną dziurą. Całkowicie czarną. Zupełną dziurą. Próbowałem wydobyć z nich, kto dał mi zastrzyk, lecz ilekroć poruszałem ten temat, uciekali wzrokiem i byli strasznie czymś zajęci. Jak dla mnie —proszę bardzo. Nie żywię urazy. Po prostu nie jestem taki. Ten, kto to zrobił, prędzej czy później zresztą odpowie za to przed swoim bogiem. To mi wystarcza.
Jak już wspomniałem, wszystko było jedną wielką kaszą. Zdaje się, że porządne wybudzenie zajęło wiele dni. Myślę zresztą, że nie miałem chyba specjalnej ochoty się budzić. Ilekroć spoglądałem wokół siebie, byłem w miejscu, które mi się mimo wszystko nie podobało. Chciałem wrócić do domu. Chciałem mieć spokój i pracować nad różnymi swoimi pomysłami. O ile dobrze rozumiem, byłem bardzo zajęty.
Po trzech dniach się pogorszyło. Przyszli po mnie. Znowu, jeśli mi wolno tak to ująć. Do tej chwili dostawałem jedzenie do pokoju, niemniej pojąłem, że teraz będzie inaczej. Poza tym usłyszałem, że mam się przenieść do nowego pokoju. Nowego, gdzie już mieszkał niejaki Kjell Bjarne. Literalnie miałem się wprowadzić do pokoju Kjella Bjarnego.
Odmówiłem. Nie ma mowy! Nigdy w życiu! Naprawdę powiedziałem, że wolałbym, gdyby mnie od razu zabili. Nawet im pokazałem czuły punkt za uchem. Dobrze skierowany cios w to miejsce i padłbym jak śnięta ryba. Źródło — niezliczone filmy o agentach w telewizji. W takich szczegółach są godne zaufania.
Jak się wtedy śmieli! Prosto w oczy!
Jedyną osobą, która się nie śmiała, była Gunn. Zarobiła u mnie w ten sposób sporo punktów. Kazała wszystkim wyjść, nawet tym, którym nie mogła nic kazać, a potem siadła na brzegu łóżka.
—Elling—powiedziała, a z tego tonu wyczytałem, że jej także nie było zbyt dobrze.
—Elling.
Tylko to jedno słowo, moje imię, ciągle powtarzane. Jak mantra. Wzięła mnie za rękę i tak siedzieliśmy. Długo. Ba, prawie kurczowo wczepiła się w moją wyciągniętą dłoń. Pulchnymi paluszkami o pomalowanych na różowo paznokciach. Co ją tak smuciło? W co się zaplątała? Dostrzegłem, że ma obrączkę, więc naturalnie można się było domyślić. Któryś z maluchów przez noc zapadł na nieuleczalną chorobę? Białaczka—z tego, co wiem—bywa straszna. A może mąż nie był dla niej dobry? Nie potrzeba zaraz brutalności, żeby kobieta w związku czuła się załamana. Największa zmora nosi imię obojętności. Tego, że on nie dostrzega jej dobrowolnego zapracowania. W zastępstwie Gunn było mi przykro, bo przecież widziałem, że promieniuje dobrocią serca. Zaledwie kilka dni wcześniej przysięgałem, że zbuduję mur przeciw wszystkim obcym wokół siebie. Lecz teraz, kiedy tak siedzieliśmy we dwoje z Gunn, zrozumiałem, że ten mur się nie ostoi w stosunku do niej. Nie na dłuższą metę. Z nieco potarganymi włosami i tym szpiczastym nosem
przypominała wróbelka przy karmniku. Pustym karmniku. Takim, jaki pozostaje po ucztowaniu wron i sójek. Obcy Kjell Bjarne i ja w jednym pokoju to nie był jej pomysł.
Kiedy weszliśmy, Kjell Bjarne siedział przy oknie i w czymś tam dłubał. W kasecie, jak się okazało. Na jego kolanach leżał jeden wielki kłąb taśmy, a on próbował ją nawijać, używając czubka małego palca jako napędu. Był to duży chłop w moim wieku, o rzadkich włosach i twarzy ponurego dorsza, nie obiecującej nic dobrego. Chciałem się wycofać, ale Gunn mnie powstrzymała, a potem przedstawiła nas sobie. Poczułem się jak jeden z panów młodych na zakazanym pakistańskim ślubie homosiów. Ellingu, oto Kjell Bjarne. Nigdy go przedtem nie widziałeś, lecz to mężczyzna twojego życia. Zamieszkacie od teraz razem na dobre i na złe. Był trzymany w odosobnieniu, tak samo jak ty, więc z pewnością dacie sobie radę we wspólnocie. Chciało mi się płakać.
— Gdzie jest Petter? — odezwał się Kjell Bjarne, nie podnosząc wzroku znad taśmowego spaghetti. Robił swoje, jakbym w ogóle nie istniał.
— Petter się wyprowadził — odpowiedziała Gunn.
— Nic mi nie mówił, kiedyśmy ostatnio rozmawiali — rzucił Kjell Bjarne.
— Nie — odparła Gunn — bo wtedy przecież jeszcze tu mieszkał!
Mrugnęła szelmowsko w moim kierunku, ściskając lekko za rękę.
—L udzie uprzedzają, jak się mają wyprowadzić — sprzeciwił się Kjell Bjarne. — Tutaj mieszka Petter. Dla tego typa nie ma tu miejsca.