Trwa ładowanie...
fragment
12-11-2013 14:14

Einstein. Jego życie, jego wszechświat

Einstein. Jego życie, jego wszechświatŹródło: Inne
d4i7yg0
d4i7yg0

Na wszystkich dzisiejszych technologiach da się odnaleźć „odciski palców” Einsteina. Komórki fotoelektryczne i lasery, energia atomowa i włókna światłowodowe, podróże kosmiczne i półprzewodniki… – wszystko to wywodzi się z jego teorii. Einstein podpisał list do Franlina D. Roosevelta, ostrzegający przed możliwością zbudowania bomby atomowej, i teraz, kiedy widzimy zdjęcia atomowego grzyba, przez myśl przelatuje nam słynny Einsteinowski wzór na stosunek energii do masy.
Einstein zdobył sławę, gdy obserwacje zaćmienia Słońca z 1919 roku potwierdziły jego teorię, że grawitacja odchyla światło. Zbiegło się to w czasie z nowym zjawiskiem w kulturze – swoistym kultem celebrities. Einstein stał się gwiazdą, naukową „supernową” i humanistyczną ikoną, jedną z najsłynniejszych postaci naszego globu. Opinia publiczna nie miała zbytniej ochoty zgłębiać jego teorii, ale zaczęła go ochoczo czcić jako geniusza i kogoś w rodzaju świeckiego świętego.
Czy gdyby nie miał tej elektryzującej aureoli włosów i świdrującego spojrzenia, byłby wciąż ulubioną postacią z plakatów? Pozwólmy sobie na mały eksperyment – wyobraźmy sobie Einsteina wyglądającego jak Max Planck czy Niels Bohr… Czy i wówczas stałby się „celebrytą”? Czy trafiłby do panteonu nauki, obok Arystotelesa, Galileusza i Newtona? Z pewnością. Jego wielkość nie potrzebowała bowiem popkulturowej propagandy – to popkultura potrzebowała Einsteina. Oczywiście jego dzieło nosi wyraźne indywidualne piętno. To tak, jak z obrazami Picassa – od razu widać, że to Picasso. Einstein dokonywał wielkich skoków intelektualnych i formułował wspaniałe teorie we własnej głowie, a nie dzięki metodycznej indukcji opartej na danych doświadczalnych. Teorie, które dzięki temu powstawały, były czasem szokujące i tajemnicze, często sprzeczne z utartymi poglądami, a jednak potrafiły zadziałać na wyobraźnię wielkich rzesz ludzi. Takie idee jak względność czasu i przestrzeni, wzór E=mc², odchylenie światła, odkształcenie
przestrzeni nie były powszechnie rozumiane, ale działały na emocje.
[…]

„Nowe idee przychodzą nagle, i to raczej intuicyjnie” – powiedział kiedyś Einstein, ale potem zawahał się i dodał: – „Tylko że intuicja nie jest niczym innym jak rezultatem wcześniejszych doświadczeń intelektualnych.”

Einsteinowskie odkrycie teorii względności wymagało zaangażowania intuicji opartej na dziesięcioletnich doświadczeniach – tak intelektualnych, jak i osobistych. Największe znaczenie miały tu, jak sądzę, jego głębokie zrozumienie i znajomość fizyki teoretycznej. Pomocna była też zdolność do wizualizacji eksperymentów myślowych, rozwinięta podczas nauki w Aarau. Nie bez znaczenia było również obycie z filozofią: od Hume’a i Macha przejął Einstein sceptycyzm wobec rzeczy, których nie da się zaobserwować. Sceptycyzm ten brał się także z jego wrodzonej skłonności do kwestionowania autorytetów.
Częścią tej szczęśliwej kompozycji – wzmacniającą zapewne zarówno jego umiejętność wizualizacji, jak i zdolność trafiania w samo sedno problemu – było techniczne środowisko, w którym Albert się wychował i pracował. Stryjowi Jakobowi pomagał w usprawnianiu generatorów. Przy swoim biurku w urzędzie patentowym analizował masy wniosków z nowymi metodami koordynacji zegarów. W pracy miał szefa, który zachęcał go do pielęgnowania wrodzonego sceptycyzmu. Mieszkał niedaleko wieży zegarowej i dworca kolejowego, a nad berneńskim urzędem telegraficznym. I było to w czasie, gdy Europa zaczęła stosować sygnały elektryczne do synchronizacji zegarów w poszczególnych strefach czasowych. Przydała się też Albertowi przyjaźń z inżynierem Michele Besso, który współpracował z nim przy badaniu urządzeń elektromechanicznych. Oczywiście ranking tych czynników pozostaje kwestią subiektywnej oceny. Nawet sam Einstein nie był pewien, jak ten proces się rozwijał. „Niełatwo powiedzieć, jak doszedłem do teorii względności. Moją myśl
motywowało wiele ukrytych kompleksów”.
Jedyne, o czym możemy mówić z jako takim przekonaniem, to główny punkt wyjścia Einsteina. Jak sam wielokrotnie wspominał, jego wędrówka ku teorii względności zaczęła się wówczas, gdy jako szesnastolatek zaczął się zastanawiać nad hipotetyczną podróżą na promieniu światła, z właściwą światłu prędkością. Rozmyślania te doprowadziły do pewnego „paradoksu”, nurtującego Einsteina przez następne dziesięć lat:

Jeżeli podążam za promieniem światła z prędkością c (prędkość światła w próżni), powinienem widzieć promień jako nieruchome, przestrzennie oscylujące pole elektromagnetyczne. Takiego zjawiska nie da się jednak zaobserwować, na co wskazuje zarówno doświadczenie, jak i równania Maxwella. Od samego początku było dla mnie intuicyjnie jasne, że z punku widzenia takiego obserwatora wszystko musi podlegać tym samym prawom, którym podlega obserwator nieruchomy. Skąd ten pierwszy obserwator mógłby wiedzieć lub ustalić, że znajduje się w szybkim ruchu jednostajnym?
Jak widać paradoks ten zawiera już zarodek szczególnej teorii względności.

d4i7yg0

Ten myślowy eksperyment nie podważał jeszcze całkowicie teorii fal świetlnych rozchodzących się w eterze. Teoretyk opowiadający się za istnieniem eteru mógłby sobie wyobrazić zamrożony promień świetlny. Gwałciło to jednak intuicyjne przekonanie Einsteina, że prawa optyki winny się trzymać zasady względności. Innymi słowy, równania Maxwella określające prędkość światła powinny się sprawdzać dla wszystkich obserwatorów poruszających się ze stałą prędkością. Nacisk, jaki kładł Einstein w swoich wspomnieniach na pomysł zamrożonego promienia – czy też zamrożonych fal elektromagnetycznych – świadczy o tym, że idea ta szczególnie mu nie odpowiadała, choć początkowo była to niechęć intuicyjna.
Poza tym czuł, że ów myślowy eksperyment zwiastuje konflikt między newtonowskimi prawami mechaniki a stałą prędkością światła z równań Maxwella. Wszystko to wprawiało go w dokuczliwy stan „psychicznego napięcia”. Jak wspominał później: „Na samym początku, kiedy szczególna teoria względności zaczynała dopiero we mnie kiełkować, targały mną rozmaite konflikty emocjonalne. Gdy byłem młody, całe tygodnie upływały mi w stanie konfuzji”.
[…]

Pomysł Einsteina polegał na tym, by odrzucić pojęcia „niemające żadnego związku z doświadczeniem”, takie jak „absolutna równoczesność” czy „absolutna odległość”.
Powinniśmy jednak podkreślić – i to z całą mocą – że z teorii względności nie wynika bynajmniej, że „wszystko jest względne” albo że wszystko jest subiektywne. Teoria ta głosi natomiast, że pomiary czasu, jego upływu i równoczesności, mogą być względne, zależne od ruchu obserwatora. To samo dotyczy pomiarów przestrzeni: długości i odległości. Jednakże czas i przestrzeń łączą się ze sobą, tworząc czasoprzestrzeń – i ta jest niezmienna we wszelkich inercjalnych ramach. Niezmienne są też inne rzeczy, takie jak prędkość światła.
W istocie Einstein przez pewien czas zastanawiał się, czy nie nazwać swej teorii „teorią niezmienności”, ale ostatecznie porzucił ten pomysł. W 1906 roku Max Planck użył terminu Relativtheorie, a w 1907 sam Einstein, w korespondencji ze swym przyjacielem Paulem Ehrenfestem określił swą teorię jako Relativitätstheorie.
Można zrozumieć, czemu Einstein wolał mówić raczej o niezmienności niż o tym, że wszystko jest względne. Pomyślmy, jak daleko może dotrzeć wiązka światła w króciutkim odcinku czasu. Dystans ten wynosi tyle, ile ogromna prędkość światła pomnożona przez liczbę sekund. Gdybyśmy obserwowali z peronu to, co dzieje się w pędzącym z tak olbrzymią prędkością pociągu, zauważylibyśmy, że czas płynie w nim wyraźnie wolniej, a odległości się kurczą. Istnieje jednak związek pomiędzy tymi dwiema wielkościami – czasem i przestrzenią – który pozostaje niezmienny, niezależnie od układu odniesienia.
Bardziej skomplikowanej metody zrozumienia teorii względności użył Hermann Minkowski, wykładowca matematyki na politechnice zuryskiej z czasów studiów Einsteina. W rozmowie z Maksem Planckiem nie mógł ukryć zdziwienia: „To ogromne zaskoczenie, bo za swoich studenckich lat Einstein był leniwy jak pies. On się w ogóle nie przykładał do matematyki”.
Minkowski postanowił nadać teorii Einsteina bardziej sformalizowaną, matematyczną postać. Jego podejście przypominało poglądy podróżnika w czasie z wielkiej powieści Wehikuł czasu Wellsa, opublikowanej w 1895 roku: „W rzeczywistości istnieją cztery wymiary: trzy, które nazywamy trzema płaszczyznami przestrzeni, i czwarty – czas”. Minkowski nadał wszystkim wydarzeniom formę matematycznych współrzędnych w czterowymiarowej przestrzeni (z czasem jako czwartym wymiarem). To pozwalało na różne transformacje, choć matematyczne relacje między tymi wydarzeniami pozostawały niezmienne. Minkowski ogłosił swoje wyniki w wykładzie w 1908 roku: „Poglądy na temat czasu i przestrzeni, które chcę państwu przedstawić, wyrosły na glebie fizyki doświadczalnej i w tym kryje się ich siła. Są to poglądy radykalne. Od tej pory przestrzeń i czas rozważane każde oddzielnie są skazane na odejście w cień, a przetrwa tylko połączenie tych dwóch wielkości”.
Einstein, dla którego matematyka wciąż nie była najmocniejszą stroną, określił pracę Minkowskiego jako „zbyteczne belferskie wymądrzanie się” i żartował: „Odkąd matematycy zagarnęli moją teorię względności, sam ją coraz gorzej rozumiem”. Ale w gruncie rzeczy podziwiał rzemiosło Minkowskiego i poświęcił mu jeden z rozdziałów swojej popularnej książki o teorii względności z 1916 roku.
Mogłoby więc dojść do nadzwyczaj owocnej współpracy. Niestety, pod koniec 1908 roku Minkowski znalazł się w szpitalu, dotknięty tragicznym w skutkach zapaleniem otrzewnej. Na łożu śmieci stwierdził podobno: „Jaka szkoda, że muszę umierać w chwili, gdy pojawiła się teoria względności”.
Raz jeszcze nasuwa się pytanie, dlaczego to Einstein, a nie ktoś z jego współczesnych, stworzył tę teorię. Do wielu jej komponentów doszli już wcześniej Lorentz i Poincaré. Ten ostatni kwestionował nawet otwarcie absolutną naturę czasu.
Rzecz w tym, że zarówno Lorentz, jak i Poincaré zatrzymali się w pół kroku. Nie powiedzieli, że nie ma potrzeby zakładać istnienia eteru, że nie ma czegoś takiego jak stan absolutnego spoczynku, że czas jest zależny od ruchu obserwatorów – tak jak i przestrzeń. Obaj ci uczeni, jak zauważył fizyk Kip Thorne, „po omacku zmierzali w kierunku takiej samej rewizji pojęć czasu i przestrzeni, jaką zaproponował Einstein, lecz brnęli przez mgłę błędnych wyobrażeń, narzuconych przez fizykę newtonowską”.
Einstein natomiast potrafił to uczynić: „Przekonanie, że Wszechświat kocha prostotę i piękno, i pragnienie, by owo przekonanie przyświecało jego poszukiwaniom, jeśli nawet miałoby to oznaczać zburzenie podstaw fizyki newtonowskiej, ze zdumiewającą jasnością myśli, której inni nie byli w stanie osiągnąć, przywiodło go ku nowemu obrazowi przestrzeni i czasu”.
Poincaré nigdy nie ustalił związku pomiędzy względnością równoczesności i względnością czasu i „zatrzymał się w pół kroku” przed zrozumieniem wagi swych własnych przemyśleń na temat czasu lokalnego. Skąd to wahanie? Pewnie stąd, że pomimo ciekawych pomysłów i przypuszczeń był zbyt wielkim tradycjonalistą, by wykazać się owym duchem rebelii, którego nie brakowało nieznanemu inspektorowi patentowemu z Berna.
[…]

Zgodnie z przewidywaniami Kleinera Einstein rozwijał się szybko jako nauczyciel. Nie był najlepszym mówcą, ale do przekazywania wiedzy studentom wykorzystywał swój bezpośredni styl bycia. „Gdy po raz pierwszy pojawił się na katedrze, w pomiętym ubraniu i zbyt krótkich spodniach, przyjęliśmy go sceptycznie” – wspominał Hans Tanner, który wysłuchał większości zuryskich wykładów Einsteina. Młody profesor zamiast starannych notatek przynosił na nie masę karteluszków zapełnionych jakimiś gryzmołami. Studenci obserwowali więc, jak kształtowały się jego idee. „Uzyskaliśmy pewien wgląd w jego technikę pracy – opowiadał Tanner. – Ceniliśmy to bardziej niż każdy inny, choćby perfekcyjnie wymuskany wykład”.
Po każdym etapie rozumowania Einstein robił przerwę i pytał studentów, czy za nim nadążają. Pozwalał nawet sobie przerywać. „Taki koleżeński styl w relacjach między profesorem i studentami był wówczas rzadkością” – twierdził Adolf Fisch, inny słuchacz Einsteina z okresu zuryskiego. Czasami wykładowca robił dłuższe przerwy i wtedy studenci zbierali się wokół niego na roboczą dyskusję. „Tak się nieraz zapalał, że brał któregoś z nas pod ramię i klarował mu jeszcze raz omawianą kwestię” – wspominał Tanner.
Podczas jednego z wykładów Einstein stracił na chwilę wątek i nie wiedział dobrze, jak zakończyć obliczenie. „Tu musi być jakieś głupie przekształcenie matematyczne, ale zapomniałem, jakie… Czy może któryś z panów pamięta? Nie? W takim razie zostawcie sobie trochę miejsca w notatkach… Nie będziemy tracić czasu!” Dziesięć minut później Einstein przerwał sam sobie i wykrzyknął: „Już mam!” „W trakcie skomplikowanego wywodu potrafił się jednocześnie zastanawiać nad potrzebnym przekształceniem wzoru” – zachwycał się Tanner.
Swoje wieczorne wykłady Einstein kończył często pytaniem: „To kto idzie teraz do Café Terasse?” Tam, na kawiarnianym tarasie nad rzeką Limmat, profesor dyskutował ze swymi studentami aż do zamknięcia lokalu.
Pewnego razu zapytał, czy któryś ze słuchaczy nie poszedłby z nim do domu. „Dostałem dziś rano robotę od Plancka. Musi tam być jakiś błąd. Moglibyśmy to przeczytać razem”. Tanner i jeszcze jeden student zaofiarowali się z pomocą. W mieszkaniu profesora natychmiast zagłębili się w lekturze artykułu Plancka. „Szukajcie błędu, a ja tymczasem zrobię kawę” – rzucił Einstein.
Po chwili Tanner powiedział: „Musiał się pan pomylić, profesorze. Tu nie ma żadnego błędu”. „Jest, jest – odparł Einstein. – Ale nie w samych obliczeniach, tylko gdzieś tu”. I wskazał jakieś rozbieżności w danych. „Gdyby wszystko było w porządku, wynik byłby taki a taki…” Był to świetny przykład niezwykłej zalety Einsteina: potrafił analizować skomplikowane równania matematyczne, które dla innych były czystą abstrakcją, i jednocześnie nie tracić z oczu fizycznej realności, która się za takimi równaniami kryła.
Tanner był zdumiony. „W takim razie trzeba napisać do profesora Plancka – zasugerował – i powiedzieć mu o błędzie”. Ale Einstein stał się już bardziej taktowny, zwłaszcza wobec ludzi, których stawiał na piedestale, takich jak Planck czy Lorentz. „Nie powiemy mu, że popełnił błąd – postanowił. – Zresztą wynik jest w zasadzie poprawny, tylko dowód został źle przeprowadzony. Napiszemy więc Planckowi po prostu, jak powinien wyglądać poprawny dowód. Najważniejsza jest treść, a nie ta cała matematyka”.
[…]

Mileva podupadła wówczas na zdrowiu – tak fizycznym, jak i psychicznym. W lipcu 1916 dokuczały jej problemy z sercem, a lekarze zalecili leżenie w łóżku. Chłopcy zamieszkali wówczas u Michele Besso, a potem przenieśli się do Lozanny, do starej przyjaciółki matki, Helene Savić, która schroniła się tu przed wojną.
Besso i Zangger próbowali ściągnąć Einsteina z Berlina, by zajął się synami. Ale ten wahał się. „Jeśli pojadę do Zurychu, to moja żona zażąda widzenia się z mną – napisał do Besso. – Ja zaś będę musiał jej odmówić. Po części dlatego, że podjąłem już w tej sprawie niezmienne postanowienie, a po części dlatego, by jej oszczędzić niepotrzebnego zdenerwowania. Poza tym sam wiesz, że moje osobiste relacje z dziećmi pogorszyły się tak bardzo podczas mojego ostatniego pobytu w Zurychu (mimo nader obiecujących początków), że wątpię, by moja obecność stała się dla nich jakimś wsparciem”.
Einstein podejrzewał, że choroba żony ma podłoże psychiczne, a nawet, że jest po części symulowana. „Czy nie jest możliwe, że za tym wszystkim stoją nerwy?” – pytał Zanggera. Wobec Michele Besso był bardziej szczery: „Podejrzewam, że ta kobieta zwodzi was obu – ludzi o dobrych sercach. Kiedy chce coś osiągnąć, nie cofa się przed niczym. Nie masz pojęcia o naturalnej przebiegłości kobiet”. Podobnego zdania była matka Alberta. „Mileva nigdy nie była tak chora, jak ci się zdawało” – powiedziała Elsie.
Einstein poprosił Besso, by ten na bieżąco informował go o sytuacji. Pozwolił sobie nawet na odrobinę naukowego dowcipu, pisząc, że nie oczekuje w tych raportach „logicznej ciągłości”, bo „żyjemy przecież w epoce teorii kwantów”. Przyjaciel odpisał mu jednak cierpko, że marny stan zdrowia Milevy nie jest żadnym „szachrajstwem”, lecz wynika z wielkiego napięcia emocjonalnego. Żona Michele, Anna, była na Einsteina wyraźnie oburzona: w postscriptum do listu męża zwracała się do Alberta per Sie (pan).
W końcu Einstein wycofał się z oskarżeń, że Mileva symuluje chorobę, ale upierał się nadal, że jej dolegliwości nerwowe nie mają żadnego uzasadnienia. „Ona prowadzi życie wolne od trosk, ma przy sobie udanych synów, mieszka w przepięknej okolicy, robi ze swoim czasem, co chce, i ciągle gra skrzywdzoną cierpiętnicę” – napisał do Michele Besso.
Einsteina dotknęło szczególnie chłodne postscriptum, które omyłkowo wziął za słowa Michele, a nie Anny. Dodał więc tym razem własne postscriptum: „Rozumieliśmy się dobrze przez dwadzieścia lat, a teraz widzę, że traktujesz mnie nieprzyjemnie za sprawą kobiety, która nie ma z Tobą nic wspólnego. Opanuj się!” Jednak jeszcze tego samego dnia uczony spostrzegł, że dopisek, który tak go zabolał, jest autorstwa żony przyjaciela, więc posłał od razu następny list, z przeprosinami.
Mileva, za radą Zanggera, wyjechała do sanatorium. Einstein wciąż nie chciał przyjechać do Zurychu, choć jego synowie byli teraz w domu sami, jedynie pod opieką służącej. Powiadomił jednak Zanggera, że zmieniłby zadanie, gdyby ten uznał to za „właściwe”. Ale Zangger nie wyraził takiej opinii. „Napięcie między obiema stronami jest zbyt silne” – powiedział w rozmowie z Michele Besso, który przyznał medykowi rację.
Einstein kochał jednak swoich synów i nie przestawał o nich myśleć. Poprosił Zanggera, by przekazał chłopcom, że w razie śmierci matki ojciec weźmie ich pod swoje skrzydła. „Sam wychowam swoich synów – pisał. – Mógłbym ich uczyć osobiście tak długo, jak się da”. W różnych listach, pisywanych w następnych miesiącach, uczony snuł rozmaite pomysły i fantazje na temat domowej edukacji chłopców. Zapewnił Hansa Alberta, że „ciągle myśli o nich obu”.
Jednak jego starszy syn był tak obrażony, a może zraniony, że przestał odpisywać na listy ojca. „Wydaje mi się, że temperatura jego uczuć do mnie spadła poniżej zera – żalił się Einstein w liście do Besso. – No, ale w takich warunkach zareagowałbym pewnie podobnie”. Po tym, jak w ciągu trzech miesięcy Hans Albert nie odpowiedział mu na trzy listy, napisał do syna otwarcie: „Czy już nie pamiętasz, że masz ojca? Czy mamy się już nigdy nie zobaczyć?”
W końcu chłopiec odpowiedział, przesyłając obrazek łódki, którą składał z drewnianych elementów. Opisał też powrót matki z sanatorium: „Kiedy mama wróciła do domu, było wielkie święto. Ja zagrałem sonatę Mozarta, a Tete zaśpiewał piosenkę”.
Einstein poszedł w tej sytuacji na jedno ustępstwo: postanowił dać na razie spokój ze staraniami o rozwód. Wydaje się, że pomogło to Milevie dojść do siebie. „Postaram się, żeby jej więcej nie denerwować – obiecał swemu przyjacielowi Besso. – Porzuciłem starania o rozwód. A teraz przejdźmy do kwestii naukowych…”
Taki właśnie był – ilekroć sprawy osobiste zaczynały mu nieznośnie ciążyć, szukał ucieczki w pracy. Tam odnajdywał schronienie i wolność. Jak powiedział Helene Savić – zapewne w intencji, by przekazała jego słowa Milevie – miał zamiar wycofać się w sferę naukowej refleksji: „Przypominam dalekowidza, którego zachwyca odległy horyzont, a to, co ma pod nosem, interesuje go jedynie o tyle, że zasłania mu spojrzenie w dal”.
Nauka była zatem Einsteinowi pocieszeniem w najgorszych nawet kłopotach rodzinnych. W 1916 roku zaczął znów pisać o kwantach. Przygotował też formalną prezentację swej ogólnej teorii względności, znacznie obszerniejszą, choć tylko trochę łatwiejszą do zrozumienia od tych czterech wykładów z listopada, kiedy ścigał się z Hilbertem.
Co więcej, opracował jej wersję jeszcze przystępniejszą, przeznaczoną dla laików. Była to książka O szczególnej i ogólnej teorii względności, popularna do dziś. By się upewnić, że będzie zrozumiała dla każdego, Einstein czytał ją na głos, strona po stronie, córce Elsy, Margot. Robił przy tym częste pauzy, pytając, czy dziewczyna nadąża za jego myślą. „Tak, Albercie” – odpowiadała niezmiennie, chociaż (jak przyznawała się innym) uważała całą rzecz za kompletną abrakadabrę.
Nauka jako azyl, jako „wielokształtna budowla” zapewniająca ochronę przed bolesnymi problemami osobistymi, stała się tematem jego wystąpienia na obchodach sześćdziesiątych urodzin Maxa Plancka. Miało ono dotyczyć jubilata, ale więcej mówiło o samym Einsteinie. „[…] jednym z najmocniejszych motywów prowadzących do sztuki i nauki jest chęć ucieczki od poprzedniego życia z jego bolesną surowością i beznadzieją pustką – oznajmił uczony. – Człowiek próbuje stworzyć w jakiś odpowiadający mu sposób uproszczony i przejrzysty obraz świata i przezwyciężyć świat przeżyć przez próbę zastąpienia go w pewnym stopniu tym obrazem. Czyni to malarz, poeta, filozof spekulatywny i badacz przyrody, każdy na swój sposób. Do tego obrazu i jego kształtowania przenosi on punkt ciężkości swojego życia uczuciowego, by w ten sposób szukać spokoju i pewności, których nie potrafi znaleźć obracając się w zbyt wąskim kręgu zamkniętego koła osobistych przeżyć”.
[…]

d4i7yg0

Drugie małżeństwo Einsteina różniło się od pierwszego. Nie było w nim romantyzmu ani płomiennych uczuć. Od początku małżonkowie mieli oddzielne sypialnie ulokowane w dwóch końcach przestronnego apartamentu w Berlinie. Nie było też między nimi wspólnoty zainteresowań intelektualnych. Jak później przyznała Elsa, „zrozumienie teorii względności nie było mi potrzebne do szczęścia”.
Z drugiej strony miała talenty praktyczne, których często brakowało jej mężowi. Mówiła dobrze po francusku i angielsku, co pozwalało jej występować jako tłumaczka i menedżerka Einsteina podczas wspólnych podróży. „Nie mam wielu uzdolnień, może z wyjątkiem talentu do bycia żoną i matką. Co do matematyki, to korzystam z niej jedynie przy sprawdzaniu domowych rachunków”.
Wyznanie to świadczy o skromności Elsy, ale nie oddaje całej prawdy. Pełnienie roli żony – a zarazem matki – Einsteina, a także zarządzanie rodzinnymi finansami i domem nie było z pewnością łatwe. Jej jednak udawało się odgrywać tę rolę z wyczuciem i ciepłem. Choć czasami ujawniała różne pretensje, to ogólnie rzecz biorąc, miała niewymuszony sposób bycia i potrafiła spojrzeć na siebie z dystansem, co korzystnie wpływało na Alberta, który wykazywał podobne cechy charakteru.
Ich małżeństwo było w istocie solidną symbiozą, służąc, na ogół adekwatnie, obojgu małżonków. Elsa była kobietą energiczną i skuteczną w działaniu, gotową wspierać męża i chronić go. Podobało jej się, że jest taki sławny, i nie próbowała tego ukrywać. Doceniała też pozycję społeczną, jaką jej dawał, choć musiała czasami przeganiać dziennikarzy, którzy zbyt natarczywie próbowali naruszać ich prywatność.
On zaś lubił, kiedy się nim opiekowała. Mówiła mu, co ma jeść i dokąd ma pójść. Pakowała jego walizki i wydzielała kieszonkowe. W sytuacjach oficjalnych chroniła go, jak mogła, mówiąc o mężu: „profesor” lub po prostu: „Einstein”.
Taki układ pozwalał uczonemu bujać w obłokach i rozmyślać raczej o kosmosie niż o sprawach przyziemnych. „Bóg dał mu tyle wewnętrznego piękna, a ja uważam go za cudownego człowieka, choć życie u jego boku bywa czasami trudne i nerwowe” – powiedziała kiedyś Elsa.
Gdy Einstein znajdował się akurat w okresie intensywnej pracy – a były to sytuacje częste – Elsa „rozumiała potrzebę odsuwania od niego wszystkiego, co mogłoby mu przeszkadzać”, jak wspominał jeden z krewnych. Gotowała mężowi ulubione potrawy, na przykład zupę z soczewicy oraz kiełbaski, wołała go na obiad, a potem zostawiała samego, uczony zaś zjadał machinalnie swój posiłek. Ale kiedy marudził, przypominała mu, jak ważne jest dla niego właściwe odżywianie. „Ludzkość ma całe stulecia na różne odkrycia, ale twój żołądek nie może czekać”.
Po spojrzeniu męża rozpoznawała, kiedy „zagłębiał się w jakimś problemie”. Wiedziała, że nie wolno mu wtedy przeszkadzać. Einstein spacerował wówczas po swojej pracowni, a żona posyłała mu tam jedzenie. A kiedy następowała chwila rozluźnienia, schodził na posiłek, a czasami wychodził też na spacer z Elsą i jej córkami. One same nigdy mu tego nie proponowały. „To on musi poprosić – relacjonowała pewna gazeta po wywiadzie z Elsą. – A kiedy zaprosi je na spacer, to wiadomo, że jego umysł zrobił sobie wolne od pracy”.
[…]

Teoria Einsteina rozpaliła umysły ludzi zmęczonych wojną i złaknionych jakiegoś triumfu ducha. W rok po zakończeniu morderczych zmagań ogłoszono, że hipoteza niemieckiego Żyda została potwierdzona przez angielskiego kwakra. „Naukowcy z dwóch zwaśnionych narodów znów współpracują ze sobą! – zachwycał się fizyk Leopold Infeld. – To wygląda na początek nowej ery”.
Londyński „The Times” doniósł 7 listopada 1919 roku, że delegacja pokonanych Niemiec została wezwana do Paryża, by przyjąć brytyjsko-francuskie warunki układu pokojowego. W tym samym numerze zamieszczono inny artykuł pod wielkim nagłówkiem: „Rewolucja w nauce / Nowa teoria wszechświata / Newtonowskie idee obalone”.
Niżej gazeta ogłaszała: „Naukowa wizja tkanki wszechświata musi się zmienić”. Świeżo potwierdzona teoria Einsteina „wymaga nowej filozofii kosmosu, filozofii, która zmiecie niemal wszystko, co było uznawane do tej pory”.
Dwa dni później ze swoją sensacją wystartował „New York Times”. Nie posiadając w Londynie korespondenta naukowego, amerykańska gazeta zleciła temat swojemu ekspertowi od golfa, Henry’emu Crouchowi. Ten początkowo nie miał wcale ochoty wybierać się na posiedzenie Royal Society, ale później, zmuszony przez redakcję, zmienił zdanie, jednak na salę już się nie dostał. Zadzwonił więc do Eddingtona z prośbą o streszczenie tego, co się tam działo. Wysłuchał relacji, ale niewiele zrozumiał. Spytał więc astronoma, czy mógłby powtórzyć wszystko jeszcze raz, ale „prostszymi słowami”.
Może to z powodu siły przekonywania Eddingtona, a może samego Croucha ogarnął niezwykły entuzjazm, dość że Amerykanie mogli się dowiedzieć, iż teoria Einsteina „to jedno z największych, a może i największe osiągnięcie w historii myśli ludzkiej”. Jednakże ocenę tę poprzedzono bardziej umiarkowanym nagłówkiem:

Zaćmienie Słońca ujawniło odchylenie grawitacyjne
Zakrzywienie promieni światła zatrzęsło prawami Newtona

d4i7yg0

Następnego dnia redakcja „New York Timesa” uznała, że jej doniesienie nie było wystarczająco gorące. Zamieściła zatem artykuł utrzymany w jeszcze bardziej sensacyjnym tonie. Poprzedziła go serią nagłówków, które przeszły do klasyki gatunku:

Wszystkie gwiazdy świecą krzywo
Ludzie nauki zelektryzowani rezultatami obserwacji zaćmienia
Teoria Einsteina triumfuje
Gwiazdy nie są tam, gdzie je widać, ani tam, gdzie je lokowano
Ale nie ma się czego bać
Książka dla dwunastu mądrych ludzi
Na całym świecie nie ma więcej czytelników, którzy mogliby ją zrozumieć –
powiedział Einstein swojemu wydawcy, Daring Publisher

„New York Times”, ulegając populizmowi tamtych czasów, celowo grał trudnością tej teorii, zdającej się obrażać zdrowy rozsądek prostych ludzi. „Te wiadomości są szokujące. Zaczęto wątpić nawet w tabliczkę mnożenia” – czytamy w komentarzu redakcyjnym z 11 listopada. Idea, że „przestrzeń jest ograniczona”, nie ma sensu – orzekała gazeta – „bo nie jest ograniczona z definicji, przynajmniej dla zwykłych ludzi, choć może jacyś specjaliści od wyższej matematyki sądzą inaczej”. Pięć dni później nowojorski dziennik powrócił do tematu: „Naukowcy twierdzący, że przestrzeń jest zamknięta, powinni nam powiedzieć, co jest na zewnątrz”.
Nieustraszony korespondent „New York Timesa” w Berlinie zdołał nawet przeprowadzić wywiad z Einsteinem w jego domu. Było to 2 grudnia. Powstała wtedy apokryficzna historyjka. Po opisaniu mansardowej samotni uczonego reporter zapewnił, że to „z okna tej podniebnej pracowni Einstein ujrzał przed laty człowieka spadającego z sąsiedniego dachu – na szczęście mężczyzna ów wylądował na stercie miękkich śmieci i wyszedł z wypadku niemal bez szwanku. I to właśnie ten człowiek opowiedział doktorowi Einsteinowi, że spadając, nie odczuwał żadnych wrażeń kojarzonych powszechnie z działaniem grawitacji”. W taki oto sposób – twierdził reporter – fizyk wpadł na pomysł „uszczegółowienia czy też uzupełnienia” newtonowskiego prawa grawitacji. Historię tę opatrzono nagłówkiem: „Zainspirował się jak Newton, tylko nie opadającym jabłkiem, lecz spadającym z dachu człowiekiem”.
Wszystko to było jedną wielką „stertą miękkich śmieci”. Einstein przeprowadził swój eksperyment myślowy w 1907 roku, kiedy jeszcze pracował jako inspektor patentowy, i nie w Berlinie, tylko w Bernie. No i w rzeczywistości nie obserwował żadnego nieszczęśnika spadającego z dachu. „To dęta gazeciarska bzdura” – napisał do Zanggera, gdy artykuł się ukazał. Ale rozumiał, że tak już działa prasa. „Przesadzają na każdym kroku, ale cóż – widać część czytelników tego właśnie oczekuje”.
Dziwne było to powszechne zainteresowanie teorią względności. Skąd się brało? Teoria oczywiście szokowała, ale i pociągała swą tajemniczością. Zwinięta przestrzeń? Odchylenie promieni świetlnych? Czas i przestrzeń nie są absolutne? W teorii Einsteina kryło się tyle znaków zapytania i zaskakujących odpowiedzi, że przyciągała uwagę szerokiej publiczności.,br> Trafnie ujął to Rea Irvin w swej karykaturze zamieszczonej w „New Yorkerze”. Widzimy tam skonfundowany tłum drapiących się w głowę osób, idących ulicą: dozorcę, matronę w futrze, portiera, dzieci i jeszcze innych ludzi. Podpis był cytatem z Einsteina: „Ludziom trudno się przyzwyczaić do idei, że fizyczne stany przestrzeni jako takiej są ostateczną realnością rzeczywistości fizykalnej”. Jak napisał Einstein do Grossmanna, „teraz każdy fiakier i kelner rozprawia nad zasadnością teorii względności” .
Także zwolennicy i przyjaciele Einsteina byli oblegani, gdy mówili o teorii względności. Leopold Infeld, który później został współpracownikiem Einsteina, był wówczas nauczycielem w niewielkim polskim mieście Koninie. „W tamtym czasie robiłem to, co setki innych fizyków na całym świecie – wspominał. – Dawałem publiczne wykłady o teorii względności, a tłum, jaki się na nich gromadził w mroźne zimowe wieczory, był tak wielki, że nie mogła go pomieścić największa sala w mieście”.
Tego samego doświadczył Eddington, gdy występował w Trinity College w Cambridge. Setki ludzi tłoczyły się w sali, setki innych musiały odejść z kwitkiem. Starając się trafić do słuchaczy, Eddington powiedział, że gdyby podróżował z prędkością podświetlną, miałby tylko trzy stopy wzrostu. Prasa podchwyciła to od razu. Także Lorentz dał wykład dla licznej publiczności. Żeby unaocznić niektóre zjawiska związane z względnością, przyrównał Ziemię do poruszającego się pojazdu.
Wkrótce wielu wybitnych fizyków i myślicieli zabrało się do pisania książek popularyzujących teorię Einsteina. Byli wśród nich Eddington, von Laue, Freundlich, Lorentz, Planck, Born, Pauli, a nawet filozof i matematyk Bertrand Russel. W ciągu pierwszych sześciu lat od pamiętnej obserwacji zaćmienia Słońca z 1919 roku ukazało się ponad sześćset książek i artykułów poświęconych względności.
Sam Einstein miał możność objaśnić swą teorię własnymi słowami na łamach londyńskiego „Timesa”, który zamówił u niego artykuł Co to jest teoria względności? Rezultat był naprawdę zrozumiały dla laików. Popularna książka Einsteina na ten temat ukazała się w Niemczech jeszcze w 1916 roku. Teraz wydano ją również po angielsku. Książka ta, pełna obrazowych eksperymentów myślowych, stała się bestsellerem i w następnych latach ukazywały się jej kolejne aktualizowane wydania.

d4i7yg0

Paradoks popularności
Einstein miał już to, co potrzebne, by zostać gwiazdą. Dziennikarze, wiedząc, że publiczność tęskni za międzynarodowymi „celebrytami”, byli zachwyceni, że ten nowo odkryty geniusz nie jest jakimś bezbarwnym molem książkowym ani kostycznym akademikiem. Wręcz przeciwnie, był pełnym uroku czterdziestolatkiem, może niespecjalnie przystojnym, ale z nietuzinkową powierzchownością, rozwianą grzywą włosów i żywym spojrzeniem, o bezpośrednim stylu bycia – i gotowym do dzielenia się swą wiedzą w małych, łatwych do przełknięcia dawkach.
Jego przyjaciel Paul Ehrenfest uznał tę prasową popularność Alberta za dość komiczną. „Podniecone kaczki dziennikarskie podrywają się do lotu z niepohamowanym kwakaniem” – ocenił żartobliwie sytuację. Dla siostry Einsteina, Mai, która dorastała w czasach, gdy ludzie nie przepadali jeszcze za rozgłosem, ów zgiełk był zdumiewający. „Gazeta z Lucerny wydrukowała artykuł o Tobie – dziwiła się, nie zdając sobie sprawy, że jej brat stał się bohaterem pierwszych stron gazet z całego świata. – Wyobrażam sobie, jakie to dla Ciebie przykre, że tyle o Tobie piszą” – współczuła bratu.
Einstein rzeczywiście skarżył się na swoją świeżo uzyskaną sławę. „Ścigają mnie pismacy i różne takie typy – narzekał w liście do Maksa Borna. – Ledwo mogę oddychać, nie mówiąc już o poważniejszej pracy”. Przed innym przyjacielem odmalował jeszcze barwniejszy obraz swej niedoli: „Za sprawą tej powodzi artykułów zasypywany jestem pytaniami, zaproszeniami i żądaniami. Wydaje mi się, że jestem w piekle, a naczelnym diabłem jest listonosz, pokrzykujący wciąż na mnie i sypiący mi na głowę sterty nowych listów, choć na stare nie miałem jeszcze szansy odpowiedzieć”.
Jednakże niechęć Einsteina do rozgłosu miała charakter bardziej teoretyczny niż praktyczny. W rzeczywistości dość łatwo mógłby uniknąć tych wszystkich wywiadów, zdjęć i wystąpień publicznych. Ktoś, kto naprawdę nie lubi światła fleszy, nie pokazałby się na czerwonym dywanie z Charlie’em Chaplinem na premierze jego filmu.
„Jest w nim coś, co przyciąga fotografów i tłumy – zauważył eseista C.P. Snow po spotkaniu z Einsteinem. – Ma w sobie jakąś żyłkę ekshibicjonisty i komedianta. Gdyby tych cech nie posiadał, dziennikarze nie lgnęliby tak do niego. Bo nic nie jest łatwiejsze do uniknięcia niż popularność. Jeśli się jej naprawdę nie chce, to się jej nie ma”.
Reakcja Einsteina na te objawy uwielbienia była złożona – prawie jak ciał niebieskich na grawitację. Obiektywy reporterów pociągały go, ale i mierziły jednocześnie. Kochał popularność i kochał też na nią narzekać. Ten miłosno-nienawistny stosunek do sławy i prasy mógł się wydawać czymś niezrozumiałym, ale ostatecznie wiele sławnych postaci doznaje wobec mediów szczególnej mieszaniny rozbawienia, podniecenia, niechęci i irytacji.
Jedną z przyczyn faktu, że to Einstein – a nie choćby Planck, Lorentz czy Bohr – stał się ikoną nauki, było to, że się do tej roli nie tylko nadawał, ale też chciał i potrafił ją zagrać. „Uczeni, którzy stają się ikonami, muszą być nie tylko geniuszami, ale i dobrymi aktorami, umiejącymi porwać widzów i wywołać owacje” – zauważył fizyk Freeman Dyson (niespokrewniony z królewskim astronomem).
Einstein umiał być aktorem. Chętnie udzielał wywiadów, zaprawiając je świetnymi aforyzmami i bon motami. Wiedział, czego trzeba, by opowieść budziła zainteresowanie.
Także Elsa – przede wszystkim Elsa – cieszyła się sławą męża. Służyła mu za ochroniarza, potrafiącego ostrym głosem i łypnięciem oczu wystraszyć nachalnych intruzów. Ale bardziej jeszcze niż małżonek potrafiła się napawać statusem i poważaniem, jakie dawała popularność. Zaczęła pobierać opłaty za fotografowanie Einsteina, a uzyskane pieniądze przekazywała instytucjom dobroczynnym dokarmiającym głodne dzieci w Wiedniu i innych miejscach.
[…]

Wydawało się oczywiste, że pewnego dnia Einstein otrzyma Nagrodę Nobla z fizyki. Jak pamiętamy, zgodził się już przekazać te pieniądze swej pierwszej żonie, Milevie Marić. Były tylko dwa pytania: kiedy otrzyma tę nagrodę i za co?
Gdy wreszcie ogłoszono – w listopadzie 1922 roku – że Einstein został laureatem Nagrody Nobla za 1921 rok, pojawiły się kolejne pytania: czemu tak późno i dlaczego „szczególnie za odkrycie praw rządzących efektem fotoelektrycznym”?
Istnieje taka opowieść, że Einstein dowiedział się o nagrodzie podczas podróży do Japonii. Podobno 10 listopada dostał telegram: „Nagroda Nobla z fizyki przyznana panu. Więcej szczegółów w liście”. W rzeczywistości jednak zawiadomiono go zaraz po tym, jak we wrześniu Akademia Szwedzka dokonała wyboru. Było to więc jeszcze przed wyruszeniem w drogę do Azji.
Przewodniczący komitetu nagrody z fizyki, Svante Arrhenius, dowiedział się, że Einstein wybiera się w październiku do Japonii, co znaczyło, że nie będzie mógł przybyć na ceremonię, chyba że odłoży swoją podróż. Napisał więc do Einsteina nader jasno: „Zapewne będzie bardzo pożądane, także dla Pana, by przyjechał Pan do Sztokholmu w grudniu – i dodał, bo było to jeszcze przed epoką odrzutowców: – Ale jeśli będzie Pan wtedy w Japonii, sprawa stanie się niemożliwa”. Zważywszy, że pisał to przewodniczący komitetu noblowskiego, wiadomo było, o co chodzi. Dla fizyka nie ma wielu innych powodów, by jechać do Sztokholmu akurat w grudniu.
Zdawszy sobie sprawę, że i tak dostanie w końcu Nagrodę Nobla, Einstein nie uznał za stosowne zmieniać swych planów. Komitet noblowski kazał mu tak długo czekać, że zaczynało to być irytujące.
Po raz pierwszy nominowano go do tej nagrody w 1910 roku. Jego kandydaturę wysunął laureat z dziedziny chemii, Wilhelm Ostwald – ten sam, który dziewięć lat wcześniej nie zareagował na prośby Einsteina o pracę. Ostwald chciał, by nagrodzono szczególną teorię względności, podkreślając, że dotyka ona fundamentów fizyki, a nie ma – jak utrzymywali niektórzy krytycy Einsteina – charakteru bardziej filozoficznego. Po latach, gdy ponownie poparł kandydaturę Einsteina, nie powrócił już do tego wątku.
Szwedzki komitet noblowski pamiętał o woli Alfreda Nobla, by nagrody przyznawać za „najważniejsze odkrycia lub wynalazki”, i nie był pewien, czy teoria względności podpada pod którąś z tych kategorii. Uznano więc, że trzeba poczekać na doświadczalne potwierdzenie teorii Einsteina, „nim będzie można [ją] przyjąć […] a w szczególności nim wyróżni się ją Nagrodą Nobla”.
Przez następną dekadę Einstein był niemal corocznie zgłaszany do tego lauru za swą teorię względności, uzyskując poparcie ze strony tak poważnych teoretyków, jak Wilhelm Wien, choć nie od starego sceptyka Lorentza. Wielką przeszkodą było to, że komitet noblowski nie był w owym czasie nastawiony zbyt entuzjastycznie do stuprocentowych teoretyków. W okresie 1910–1922 trzech z pięciu członków komitetu było fizykami doświadczalnymi z uniwersytetu w Uppsali, znanego z pasji do doskonalenia metod eksperymentalnych i pomiarowych. „Szwedzcy fizycy z mocnym nastawieniem eksperymentalnym zdominowali komitet – zauważył Robert Marc Friedmann, historyk nauki z Oslo. – Za najważniejszy cel swej dyscypliny uznali możliwie najprecyzyjniejszy pomiar”. Z tego też powodu Max Planck musial poczekać na nagrodę aż do roku 1919, a Henri Poincaré nie otrzymał jej wcale.
Ogłoszenie w listopadzie 1919 roku, że obserwacje zaćmienia Słońca potwierdziły pewne elementy teorii Einsteina, powinno w zasadzie sprawić, iż nagroda za rok 1920 przypadłaby właśnie jemu. Do tego czasu nawet Lorentz przestał już wykazywać taki sceptycyzm. Razem z Bohrem i sześcioma innymi oficjalnymi elektorami wystosował list z poparciem dla Einsteina, zwracając największą uwagę na całość jego teorii względności (również Planck poparł tę kandydaturę, ale jego list dotarł już po terminie). Jak stwierdzał Lorentz, Einstein „zdobył miejsce wśród najwybitniejszych fizyków wszystkich czasów”. Bohr przekonywał, że „Mamy tu do czynienia z odkryciem o decydującym znaczeniu dla rozwoju badań fizycznych”.
W sprawę wdała się jednak polityka. Do tej pory podstawowe zastrzeżenia wobec kandydatury Einsteina były natury naukowej – twierdzono, że jego praca miała charakter czysto teoretyczny, nie była osadzona w materiale doświadczalnym i nie prowadziła do „odkrycia” nowych praw fizycznych. Po obserwacjach zaćmienia Słońca i wyjaśnieniu anomalii orbity Merkurego argumenty te nadal wysuwano, ale zeszły one na drugi plan, przysłonięte zastrzeżeniami natury kulturowej i osobistej. Dla jego antagonistów fakt, że Einstein stał się supergwiazdą i najbardziej fetowanym na całym świecie naukowcem od czasów Benjamina Franklina, był raczej świadectwem jego zdolności autopromocyjnych niż dowodem na to, że zasłużył na Nagrodę Nobla.
Pogląd ten przewijał się między wierszami siedemdziesięciostronicowego raportu, przygotowanego przez Arrheniusa, aby wyjaśnić, dlaczego Einstein nie dostał nagrody za rok 1920. Była tam mowa o niejednoznaczności rezultatów uzyskanych przez Eddingtona i o tym, że naukowcy nie potwierdzili jeszcze zawartego w teorii względności twierdzenia, iż światło słoneczne przesuwa się ku czerwonemu krańcowi spektrum za sprawą grawitacji. Arrhenius przytoczył również zdyskredytowany argument Ernsta Gehrckego, że przemieszczenie peryhelium Merkurego można też wyjaśnić na gruncie innych teorii.
Za kulisami tych rozgrywek osobistą krucjatę przeciw Einsteinowi prowadził Philipp Lenard (który rok później zgłosił kandydaturę Gehrckego!). Sven Hedin, szwedzki podróżnik i odkrywca, który był ważną postacią Akademii, wspominał później, że Lenerd przekonywał usilnie jego, a także innych akademików, że „względność nie była w istocie żadnym odkryciem”, a poza tym nie zyskała solidnego potwierdzenia.
Raport Arrheniusa przytaczał „mocną krytykę osobliwości uogólnionej teorii Einsteina”, którą zgłosił Lenard. Obiekcje Lenarda przydały się jako głos fizyka, którego specjalnością była właśnie teoria, a nie praca doświadczalna. Jednak z całego raportu Arrheniusa wyzierała niechęć do tego rodzaju „filozoficznych spekulacji”, które często określano lekceważąco jako „żydowską naukę”.
Tak wiec nagroda za rok 1920 trafiła do innego absolwenta politechniki zuryskiej, który jednak stanowił przeciwieństwo Einsteina: mianowicie do Charles’a-Edouarda Guillaume’a, dyrektora Międzynarodowego Biura Miar i Wag, którego dość skromny wkład w postęp nauki sprowadzał się do nadania większej dokładności standardowym miarom i wynalezienia stopów metali nadających się do praktycznych celów, miedzy innymi do wytwarzania dobrych narzędzi pomiarowych. „W czasie, gdy świat fizyki wkroczył na ścieżkę niebywałych przygód intelektualnych, komitet noblowski wydobył na światło dzienne dokonania Guillaume’a, oparte na rutynowych badaniach i bardzo skromnej wiedzy teoretycznej – napisał Friedman. – Nawet ludzie zapatrujący się sceptycznie na teorię względności uważali wybór Guillaume’a za jakieś dziwactwo”.
W 1921 roku „einsteinomania” była w pełnym rozkwicie, a poparcie dla niego zgłosili zarówno teoretycy, jak fizycy doświadczalni, tak Niemcy, jak Brytyjczycy, Planck i Eddington. Zebrał czternaście oficjalnych nominacji, o wiele więcej niż konkurenci. „Einstein wybija się ponad swych współczesnych tak, jak to było w przypadku Newtona” – napisał Eddington. Był to największy komplement, jaki może paść z ust członka Royal Society.
W tym czasie komitet noblowski powierzył zadanie przygotowania raportu o teorii względności Allvarowi Gullstrandowi, profesorowi oftalmologii z uniwersytetu w Uppsali, laureatowi nagrody za dokonania w dziedzinie medycyny za rok 1911. Gullstrand, choć miał raczej blade pojecie o matematyce i fizyce teoretycznej, zaatakował teorię Einsteina w bardzo ostry, choć mało fachowy sposób. Najwyraźniej chodziło mu o to, by za wszelką cenę utrącić kandydaturę jej twórcy. W swym pięćdziesięciostronicowym raporcie oftalmolog-noblista stwierdził na przykład, że odchylenie światła nie jest prawdziwym testem teorii względności, że rezultaty uzyskane przez Eddingtona nie są wiążące, a nawet gdyby były, to można je wyjaśnić w inny sposób, na gruncie mechaniki klasycznej. Co zaś do orbity Merkurego, to jego zdaniem „jak na razie nie wiadomo, czy teorię Einsteina można w ogóle uzgodnić z wynikami eksperymentu […] dotyczącego peryhelium”. W sumie więc zasadność teorii względności utrzymuje się „poniżej granicy błędów
doświadczalnych”. Jako człowiek, który wyrobił sobie nazwisko dzięki wynalezieniu precyzyjnej optycznej aparatury pomiarowej, Gullstrand szczególnie oburzony był tezą Einsteina, że długość jednej prostej miarki może być różna dla dwóch obserwatorów poruszających się względem siebie.
Niektórzy akademicy szwedzcy zdawali sobie sprawę, że zarzuty Gullstranda są niemądre, niemniej jednak trudno je było zlekceważyć. Był ostatecznie szanowanym i popularnym profesorem, uważającym, że wielki honor, jaki stanowiła Nagroda Nobla, nie powinien być przyznny za sformułowanie wysoce spekulatywnej teorii, która teraz wywoływała masowy entuzjazm, ale za parę lat może trafić do kosza. Zamiast jednak wybrać jakiegoś innego kandydata, Akademia zdecydowała się na krok nie tak może obraźliwy (a może jednak bardziej?) dla Einsteina – postanowiła mianowicie w ogóle nie przyznać nagrody z fizyki w 1921 roku, a wybór odłożyć do roku następnego.
Tak poważny impas mógł się stać mocno kłopotliwy. Nieprzyznanie nagrody było większym ciosem dla prestiżu komitetu niż dla samego kandydata. „Wyobraźmy sobie, co powie opinia publiczna za pięćdziesiąt lat, jeśli nazwisko Einsteina nie pojawi się na liście laureatów Nobla” – napisał francuski fizyk Marcel Brillouin w swym liście nominacyjnym z 1922 roku.
Na pomoc ściągnięto fizyka-teoretyka z uniwersytetu w Uppsali, Carla Wilhelma Oseena, który dołączył do komitetu noblowskiego w 1922 roku. Był on kolegą i przyjacielem Gullstranda, co pomogło delikatnie przełamać twarde, choć błędne obiekcje oftalmologa. Oseen zdał też sobie sprawę, iż zagadnienie względności budzi tak silne kontrowersje, że lepiej będzie poszukać innej drogi. Dlatego nalegał, by przyznać Einsteinowi nagrodę, ale za co innego, mianowicie za „odkrycie prawa rządzącego efektem fotoelektrycznym”.
Każde słowo tej formuły było starannie przemyślane. Nie miała to być oczywiście nagroda za teorię względności. W istocie nie był to też wyraz uznania – wbrew interpretacjom niektórych historyków – dla Einsteinowskiej teorii kwantów świetlnych, choć taki był główny temat ważkiego artykułu z 1905 roku. W ogóle nie było mowy o żadnej teorii. To miała być nagroda za odkrycie prawa.
Raport z poprzedniego roku wspominał o Einsteinowskiej „teorii efektu fotoelektrycznego”, ale Oseen wyraził jasno odmienne podejście w samym tytule swego opracowania: Einsteinowskie prawo efektu fotoelektrycznego. W swoim tekście nie skupił się na teoretycznych aspektach pracy Einsteina. Wręcz przeciwnie, skoncentrował się na tym, co nazwał podstawowym prawem przyrody, całkowicie potwierdzonym eksperymentalnie – mianowicie na matematycznym opisie zjawiska emisji i absorpcji światła w drobnych kwantach, co wiąże się z częstotliwością światła.
Oseen był zdania, że przyznanie Einsteinowi nagrody zatrzymanej w 1921 roku pozwoli Akademii na jednoczesne przyznanie Nobla za rok 1922 Nielsowi Bohrowi, gdyż jego model atomu oparty był na prawach wyjaśniających efekt fotoelektrycznych. Był to dobry pomysł – można było upiec na jednym ogniu dwie pieczenie, nie nadwerężając konserwatywnego oblicza Akademii. Gullstrand był za. Arrhenius, który spotkał się z Einsteinem w Berlinie i uległ jego urokowi, gotów był zaakceptować to, co nieuniknione. 6 września 1922 roku Akademia Szwedzka wydała zgodny werdykt, honorując Einsteina i Bohra nagrodami za lata 1921 i 1922. Tak więc Einstein został w końcu laureatem, ale za – używając oficjalnej argumentacji – „swój wkład w fizykę teoretyczną, a szczególnie za odkrycie prawa rządzącego efektem fotoelektrycznym”.
Zarówno w tym uzasadnieniu, jak i w liście Akademii Szwedzkiej, oficjalnie powiadamiającym Einsteina o nagrodzie, znalazło się dość zaskakujące zastrzeżenie. Oba dokumenty stwierdzały, że nagrodę przyznano, „nie biorąc pod uwagę wartości Pańskich teorii względności i grawitacji, których to wartość może być potwierdzona w przyszłości”. Jak się jednak okazało, Einstein nigdy nie otrzymał Nagrody Nobla za swą teorię względności ani za cokolwiek innego poza efektem fotoelektrycznym.
Jest w tym pewna ironia losu, że jako pretekst, by przyznać Einsteinowi laur noblowski, użyto akurat jego artykułu o efekcie fotoelektrycznym. Bowiem u podstaw sformułowanego w nim „prawa” leżały obserwacje Philippa Lenarda, uczonego, który prowadził przeciw Einsteinowi zażartą i nieczystą kampanię. W swym artykule Einstein powoływał się zresztą bezpośrednio na „pionierską” pracę Lenarda. Ale od czasu antysemickiego wiecu w Berlinie w 1920 roku obaj fizycy byli zażartymi wrogami. Lenard poczuł się więc podwójnie dotknięty: nie dosyć, że Einstein otrzymał nagrodę, to jeszcze za osiągnięcie na polu, gdzie pionierem był właśnie Lenard. Napisał do Akademii Szwedzkiej cierpki list – był to jedyny protest po tej decyzji komitetu noblowskiego – w którym twierdził, że Einstein nie zrozumiał prawdziwej natury światła, a poza tym jako szukający poklasku Żyd obcy jest duchowi germańskiej nauki.
Einstein podróżował w tym czasie po Japonii i nie mógł zjawić się na oficjalnej ceremonii wręczenia nagrody 10 grudnia. Po dłuższych kontrowersjach, czy Einstein jest Niemcem, czy też Szwajcarem, nagrodę odebrał w jego imieniu ambasador Niemiec, choć w oficjalnym dokumencie przypisano laureata obu krajom.
Oficjalne uzasadnienie, wygłoszone przez szefa komitetu, Arrheniusa, było bardzo ostrożnie zredagowane. „Nie ma zapewne w naszych czasach drugiego fizyka, którego nazwisko byłoby tak szeroko znane jak Alberta Einsteina. Najbardziej dyskutowana jest jego teoria względności…” – zaczął przewodniczący. Wszakże zaraz dodał, niemal lekceważąco, że „teoria ta przynależy raczej do sfery epistemologii, stając się obiektem ożywionej debaty w kręgach filozoficznych”.
Później wspomniał krótko o innych dokonaniach laureata, a wreszcie przeszedł do uzasadnienia werdyktu Akademii. Powiedział, że „Einsteinowskie prawo efektu fotoelektrycznego poddane zostało niezwykle rygorystycznym testom przez amerykańskiego badacza Millikana i jego uczniów – i przeszło ten egzamin znakomicie […]. Prawo to stało się podstawą fotochemii kwantytatywnej, podobnie jak prawo Faradaya jest podstawą elektrochemii”.
Einstein podziękował za wyróżnienie w lipcu następnego roku, podczas szwedzkiej konferencji naukowej, w obecności króla Gustawa Adolfa V. Mówił jednak nie o efekcie fotoelektrycznym, ale o względności, a swoje wystąpienie zakończył podkreśleniem wagi swej nowej pasji: jednolitej teorii pola, która pogodziłaby ogólną względność z teorią elektromagnetyczną, a możliwe, że i z mechaniką kwantową.
Pieniężna wartość Nagrody Nobla wynosiła w 1922 roku 121 572 korony szwedzkie, czyli 32 250 ówczesnych dolarów amerykańskich, co równało się ponad dziesięcioletnim średnim poborom profesorskim. Zgodnie z kontraktem rozwodowym Einstein przelał część tej sumy bezpośrednio do Zurychu, na fundusz powierniczy żony i synów, a resztę ulokował w amerykańskim banku, który miał przekazywać Milevie odsetki.
Doprowadziło to do kolejnych nieporozumień. Hans Albert skarżył się, że uzgodnienia dotyczące funduszu sprawiły, iż rodzina miała w praktyce dostęp jedynie do odsetek. Raz jeszcze interweniował Zangger i uspokoił sytuację. Einstein napisał żartobliwie do syna: „Będziecie teraz tak bogaci, że może poproszę Was o pożyczkę”. Mileva wykorzystała pieniądze z Nagrody Nobla na zakup trzech kamienic czynszowych w Zurychu.
[…]

Transatlantyk „Westmoreland” z pięćdziesięcioczteroletnim Einsteinem na pokładzie dobił do nowojorskiego portu 17 października 1933 roku. Na nabrzeżu przy Dwudziestei Trzeciej Ulicy czekał w deszczu oficjalny komitet powitalny na czele z Samuelem Untermyerem, wybitnym prawnikiem, który przyniósł orchidee z własnej szklarni. Była też grupa cheerleaderek, które przygotowały popis na cześć gościa.
Nigdzie jednak nie można było znaleźć samego Einsteina ani towarzyszących mu osób. Abraham Flexner, dyrektor Instytutu Studiów Zaawansowanych, miał obsesję na punkcie chronienia swego słynnego pracownika przed skutkami jego popularności. Nie zwracał przy tym uwagi na osobiste preferencje uczonego. Posłał więc holownik z dwoma przedstawicielami Instytutu, by odebrali Einsteina ze statku zaraz po przejściu kwarantanny. „Proszę nie wydawać żadnych oświadczeń ani nie udzielać żadnych wywiadów. Na żaden temat”. Przekazał to życzenie przez jednego ze swych wysłanników. „Pańskie bezpieczeństwo zależy od zachowania milczenia w sprawach publicznych i niepodejmowania się żadnych oficjalnych funkcji” – przestrzegał Flexner.
Ze skrzypcami pod pachą i z rozwianymi włosami wymykającymi się spod szerokoskrzydłego czarnego kapelusza Einstein przesiadł się na pokład holownika, który przetransportował go, wraz z osobami towarzyszącymi, do Battery, gdzie czekał już samochód mający ich odwieźć do Princeton. „Wszystko, czego teraz chce doktor Einstein, to spokój i cisza!” – powiedział Flexner dziennikarzom.
Jak się jednak okazało, uczony chciał także gazety i lodów. Ledwie dotarł do hotelu Peacock Inn w Princeton, przebrał się w codzienne ubranie i z fajką w zębach udał się do kiosku, gdzie kupił gazetę, w której już się zastanawiano na tajemnicą jego zniknięcia. Potem poszedł do lodziarni Baltimore. Pokazał palcem rożek kupiony właśnie przez jakiegoś studenta, a później wskazał na siebie. Poradził więc sobie bez słowa. „To pamiętna chwila” – stwierdził.
Einsteinowi przydzielono narożny gabinet w budynku uniwersyteckim, służącym tymczasowo za „kwaterę główną” Instytutu. W owym czasie rezydowało tu osiemnastu uczonych, w tym matematycy Oswald Veblen (bratanek socjologa Thorsteina Veblena) i John von Neumann, pionier informatyki. Gdy Einsteinowi pokazano jego gabinet i spytano, jakie sprzęty tam wstawić, odparł: „No, będę potrzebował jakiegoś biurka albo stołu i krzesła… oraz papieru i ołówków. Aha! Jeszcze dużego kosza na śmieci, żebym miał gdzie wyrzucać moje poronione pomysły!”
Einsteinowie wynajęli dom i aby uczcić to wydarzenie, zorganizowali mały wieczór muzyczny, podczas którego grano utwory Haydna i Mozarta. W partii pierwszych skrzypiec wystąpił znany rosyjski wirtuoz Toscha Seidel, a wtórował mu sam Einstein. W rewanżu za grę, a także krótki „kurs mistrzowski”, uczony próbował wyjaśnić skrzypkowi teorię względności i wykonał dla niego kilka rysunków pokazujących kontrakcję poruszających się prętów.
Tak zaczęły krążyć po Princeton legendy o miłości genialnego fizyka do muzyki. Jedna z tych historyjek opowiada o Einsteinie grającym w kwartecie ze słynnym wirtuozem Fritzem Kreislerem. W pewnej chwili uczony zaczął się spóźniać. Wówczas Kreisler przerwał grę i rzucił kpiąco: „Cóż to, profesorze Einstein, nie umie pan liczyć?”.
Pewnego razu grupa chrześcijan zebrała się na modlitwę w intencji prześladowanych Żydów. Einstein zaskoczył ich pytaniem, czy może się przyłączyć. Przyniósł ze sobą skrzypce i odegrał solo własną „modlitwę”.
Wiele jego występów było w pełni improwizowanych. Podczas swego pierwszego amerykańskiego Halloween rozbroił grupę poprzebieranych nastolatków, chcących mu spłatać jakiegoś psikusa, gdy sam wyszedł na próg i zagrał im na skrzypcach. Kiedyś w okresie Bożego Narodzenia natknął się na grupę prezbiteriańskich kolędników. Pożyczył od jednej z kobiet skrzypce i zaczął im przygrywać. „To był po prostu uroczy człowiek” – wspominał jeden ze świadków wydarzenia.
Einstein wyrobił sobie wkrótce image, który przeszedł do legendy, choć bez wątpienia opierał się na faktach. Był to wizerunek miłego i szlachetnego profesora, czasami roztargnionego, ale zawsze ujmującego, który chodził zatopiony w myślach, pomagał dzieciom w odrabianiu lekcji, ale rzadko pamiętał o uczesaniu włosów czy założeniu skarpetek. Sam odnosił się do tego wizerunku z ironią. „Jestem jakąś staroświecką figurą, znaną głównie z nienoszenia skarpetek. Przy specjalnych okazach demonstrują mnie jak jakąś osobliwość”. Jego niezbyt staranny wygląd wynikał po części z upodobania do prostoty, a po części był wyrazem łagodnego buntu. „Jestem już w tym wieku, że nie muszę słuchać, gdy ktoś mi mówi, żebym założył skarpetki” – wyjaśnił jednemu z sąsiadów.
Wygodne i cokolwiek workowate ubrania Einsteina stały się symbolem jego bezpretensjonalności.

d4i7yg0
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4i7yg0

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj