Port Lotniczy Ławica, któremu całkiem niedawno nadano imię wirtuoza skrzypiec Henryka Wieniawskiego, ma ponad dwuipółkilometrowy pas startowy, dzięki któremu nie tylko wiele średnich, ale i całkiem dużych maszyn, takich jak Boeing 757 czy 767, może tam swobodnie startować i lądować. Do nielicznych mankamentów Ławicy należy położenie, a konkretnie fakt, że sąsiaduje z trzydziestą pierwszą Bazą Lotniczą Poznań-Krzesiny – lotniskiem, które posiada drogę startową o podobnej długości, przez co zdarzają się głupie pomyłki. Gałeckiemu nigdy nic takiego się nie przytrafiło, ale kilku jego znajomych zamiast na Ławicę poleciało właśnie na Krzesiny. Biedacy stawali się później pośmiewiskiem całej obsługi naziemnej.
Tak czy inaczej, Artur darzył to lotnisko szczególną sympatią. Właśnie tu poznał Maję Lawendowską, wyjątkowo miłą stewardessę, która ostatnio wyraźnie zainteresowała się jego osobą. Maja była jedną z tych kobiet, w których towarzystwie zapomina się o wszelkich troskach. Cierpliwa, o opiekuńczym usposobieniu, potrafiła skutecznie uspokajać zarówno tych trzęsących się ze strachu pasażerów, dla których dany lot był pierwszym spotkaniem z podniebnymi przestrzeniami, jak i zatwardziałych awiofobów, których wykonywany zawód zmuszał do częstego „wtaczania” się na pokład. Nie bez znaczenia był i ten szczegół, że Maja należała do najpiękniejszych spośród wykonujących wspomniany zawód kobiet, co już samo w sobie wysoko podnosiło poprzeczkę. Długie kasztanowe włosy, duże brązowe oczy, nieskazitelnie białe zęby, pełne i skore do uśmiechu usta… Wszystko to stanowiło zaledwie kilka z wielu jej fizycznych atrybutów. Miała metr sześćdziesiąt dziewięć wzrostu, a jej idealna wręcz figura była tematem wielu pogawędek nie tylko
koleżanek po fachu, ale i pilotów. Także Gałeckiego, który od momentu, gdy ujrzał ją po raz pierwszy, z najwyższym trudem powstrzymywał się od flirtu. Nie przyznałby się do tego, ale fakt pozostawał faktem – Maja jawiła mu się jako partnerka idealna nawet wtedy, gdy był jeszcze w związku z Beatą.
Los lubi płatać figle. Kilka miesięcy później, po długiej podróży z Wysp Kanaryjskich, opuścił kabinę pilotów i ujrzał ją stojącą przy drzwiach w przedniej części pokładu. Uśmiechała się szeroko, włosy rozwiewał jej hulający po pasie startowym wiatr. Ot, scena rodem z taniego romansidła. Mimo to zakotwiczyła się w jego pamięci i pojawiała tak często, że momentami nie mógł skoncentrować się na wykonywanych czynnościach. Zmarszczyła wtedy niewinnie brwi i oznajmiła, że powinni się lepiej poznać, a on wiedział już, że zostaną przyjaciółmi. Zaprosił ją na kawę do niewielkiej knajpki w pobliżu Ławicy. Przez blisko dwie godziny rozmawiali o lataniu i niezwiązanych z nim pasjach. Powiedziała mu, że jest jedynaczką i że rodzice bardzo przeżyli jej decyzję o zostaniu stewardessą. Opowiadała o swoich najdłuższych lotach, zwierzyła mu się również, że chciałaby zostać pilotem. Odparł z celowo ponurą miną, że to nie najlepszy pomysł, bo przy jej urodzie z łatwością mogłaby zostać top modelką i zarabiać krocie za każdą
sesję zdjęciową. Parsknęła śmiechem, zabawnie marszcząc przy tym swój lekko zadarty nosek.
Nie da się ukryć, że samo to, że potrafi ją rozśmieszyć, działało na jego zranione męskie ego niczym najlepszy z możliwych balsam.
Kiedy więc dowiadywał się, że mają wspólny lot, wpadał nieomal w euforię. Była jedyną dziewczyną z jego otoczenia, na którą miał tak wielką ochotę, że zaciągnąłby ją do łóżka przy pierwszej nadarzającej się okazji. Może i mógł, może ona właśnie tego pragnęła, ale… No właśnie – spieprzenie czegoś na dzień dobry jest dziecinnie proste, a naprawienie tego bywa niewykonalne. Oto kolejne mądre słowa ojca Gałeckiego, które rozbrzmiewały mu w uszach za każdym razem, gdy na horyzoncie pojawiała się Maja.
Turlając się steranym autobusem na lotnisko, miał wreszcie czas, by sprawdzić wiadomości. Włączył komórkę, a kiedy ciekłokrystaliczny ekranik ożył, wybrał numer poczty głosowej. Zadrżał, słysząc jej głos. Nie ukrywała zadowolenia ze wspólnego lotu do Dublina. Zasugerowała też, że liczy na to, że okaże się dżentelmenem i zaprosi ją na kawę, gdy już dotrą na miejsce.
I właśnie wtedy znów poczuł się nieswojo. Cały poprzedni dzień spędził w mieszkaniu, rozmyślając o ostatnich wydarzeniach. Nie potrafił ich racjonalnie wyjaśnić, więc by ukoić nerwy zapakował się do łóżka. Obudził się w środku nocy, w pościeli wilgotnej od potu, spłoszony, roztrzęsiony. Miał koszmar, w którym Grześkowiakowa najpierw oznajmiła mu, że jest świr i idiota, a następnie zaprowadziła go do jakiegoś mieszkania, gdzie nakazała, aby zaczekał w pomieszczeniu, które nazwała kuchnią, choć w żadnym szczególe jej nie przypominało. Raczej ciemną i zimną piwnicę. Gdy został sam, nagle wokół zaroiło się od ogromnych szczurów, które tarły nosami o jego łydki, kopulując ze sobą i wydając przy tym najzupełniej ludzkie jęki rozkoszy. Gdy sąsiadka wróciła, osłupiał. Staruszka była kompletnie naga. Obwisłe ciało pokrywały strupy, niektóre pękały z cichym szelestem, inne dosłownie eksplodowały. Z ran tryskała krew i ropa. Z odrazą patrzył, jak staruszka rozchyla nogi, a z jej pochwy wyłania się wielki czarny szczur
z pyskiem wykrzywionym w ironicznym uśmieszku.
Nigdy nie miewał koszmarów. Nawet w dzieciństwie. Więc skąd…?
Miał wrażenie, że wszyscy w autobusie bacznie go obserwują. Może nawet śledzą? Wtedy kobiecy głos poinformował go, że za moment będzie mógł zapoznać się z kolejną wiadomością. Dopiero gdy w słuchawce rozbrzmiał głos Szymona Krzyżanowskiego, choć wciąż zaniepokojony, Artur doszedł do siebie na tyle, by zapanować nad drżeniem rąk. Krzyżanowski był drugim pilotem. Poznali się jeszcze na studiach i od tamtych czasów wciąż utrzymywali ze sobą kontakt. Wiadomość dotyczyła ich wspólnego lotu do Girony, który przypadał na pojutrze. Oznaczało to, że po przylocie z Dublina, z marszu ruszał w kolejny rejs. Nie był tym szczególnie zachwycony, ale przynamniej będzie miał okazję pogadać ze starym druhem. W ostatnich miesiącach, przytłoczeni nadmiarem obowiązków, widzieli się zaledwie raz czy dwa na lotnisku, gdzie zamienili kilka słów, po czym – zgodnie z rozpiską – każdy parł do swojej maszyny.
Niepokój niespodziewanie odpłynął, gdy odsłuchał trzecią wiadomość.
– Przepraszam, że tak na ciebie wyjechałam – mówiła ze skruchą Beata. – Miałam akurat zważony humor, wiesz… Mam nadzieję, że przy następnej okazji pogadamy na spokojnie. Ja… eee… chciałabym, żebyśmy mimo wszystko pozostali przyjaciółmi.
– Srały muszki, będzie wiosna… – fuknął pod nosem.
Autobus zatrzymał się pod terminalem lotniska. Minęła dziesiąta. Artur wziął głęboki oddech. Za godzinę i piętnaście minut miał zasiąść za sterami. Ta myśl przerażała go bardziej, niż roznegliżowana Grześkowiakowa z sennej mary. […]
John Everson był drugim pilotem, niezwykle ambitnym i uwielbiającym swoją pracę. Kiedy Gałecki dowiedział się, że polecą razem, nieco się uspokoił. Everson niejednokrotnie sadzał Boeingi 737 w wersji osiemset na pasie i robił to po mistrzowsku. Znał się na rzeczy, a jego awans na kapitana wydawał się kwestią najbliższych tygodni.
John, podobnie jak Claudia, urodził się w Anglii, ale szybko wraz z rodzicami przeprowadził się do Stanów Zjednoczonych. Studiował tam historię współczesną. Zanosiło się nawet, że będzie się doktoryzował i poświęci się karierze naukowej, po czym zaskoczył najbliższych decyzją o tym, że zostanie pilotem. W ekspresowym tempie ukończył kurs pilotażu, następnie prywatną lotniczą szkołę w San Francisco. W przeciągu kilku lat po otrzymaniu dyplomu latał już na Cessnach, a trochę później zajął prawy fotel pierwszego oficera. Podobnie jak Gałecki, cechował się niezwykłym opanowaniem.
– Witaj przystojniaku – wyszczerzył się na jego widok. – Dasz mi słodkiego buziaka na szczęście?
– Spadaj – uciął Artur, otwierając teczkę, by jeszcze raz przejrzeć posegregowane mapy i tabele.
– Zająłem się już wklepaniem danych do kompa i nawigacją – ciągnął Everson. – Wszystko gra.
– Świetnie.
Nad głową Gałeckiego setka przełączników czekała na ich odpowiednie potraktowanie. Gdy z nimi skończył, zajął się następną setką kontrolek i wskaźników. Rutynowa robota, nie wymagająca szczególnego skupienia. Dobry moment na plotki i opowiadanie sobie kawałów. Dziś jednak milczał, spięty. Czuł ściekający po szyi pot. Było mu duszno. Sprawdził klimatyzację. Działała.
– Wszystko okej? – zapytał John.
– Tak. Tylko trochę tu gorąco.
– Dwadzieścia jeden stopni.
Artur zerknął na termometr. Przełknął ślinę. Coś było cholernie nie w porządku. Wyjrzał przez okno i dostrzegł autobus z pasażerami, podjeżdżający pod schody samolotu. Po chwili uformowała się przed nimi całkiem pokaźna kolejka. Pewnie Maja zapraszała właśnie wszystkich na pokład.
Przekonywał samego siebie, że obawa przed startem i przeczucie, że wydarzy się coś złego, wynika z nadmiernego stresu, lecz w głębi duszy wiedział, że to coś innego, nieuchwytnego.
Spojrzał na zegarek.
Pod samolot podstawiono drugi autobus. Pasażerowie z pierwszego zajmowali już swoje miejsca. Słyszał ich głośne rozmowy.
Everson zamienił kilka słów z wieżą.
Za piętnaście minut oderwą się od ziemi.
Wstrzymał oddech.