Edmund Niziurski: prawda o PRL na wesoło
Co takiego było w pisarstwie autora "Sposobu na Alcybiadesa", że jego historie, rozgrywające się w zgrzebnej Polsce, tak bardzo przemówiły nam do serca, ale i do rozumu? Jak to się stało, że pragnęliśmy zamieszkać w fikcyjnych Odrzywołach? Dlaczego bardziej ekscytowała nas historia broni ukrytej w starym browarze, tajemnica "Twierdzy Persil", czy skrzynie Szwajsa w Niekłaju niż skarby piratów zakopane na Karaibach? Dlaczego świat szkoły w Gnypowicach Wielkich był bogatszy i bardziej podniecający niż podróż w osiemdziesiąt dni dookoła świata?
Jeśli istnieje w Polsce prawdziwa, niezniszczalna wspólnota, to tworzą ją dorośli dziś obywatele, którzy wychowali się na powieściach Niziurskiego. Ta książka o jego życiu i pisarstwie jest dla nich i o nich.
Prezentujemy fragment książki "Księga dla starych urwisów. Wszystko, czego jeszcze nie wiecie o Edmundzie Niziurskim" autorstwa Krzysztofa Vargi.
Jeśli PRL miał jakieś radosne strony, to jedną z nich, a może jedyną, była literatura dla dzieci i młodzieży. A na tle całej literatury młodzieżowej najjaśniej błyszczała gwiazda Edmunda Niziurskiego. To dzięki jego powieściom życie w szarym, smutnym kraju nabierało niezwykłych barw i atrakcyjności, jakiej dostarczyć nie mogły nawet filmowe westerny i przygody Jamesa Bonda. Co było takiego w pisarstwie autora "Sposobu na Alcybiadesa", że jego historie, rozgrywające się przecież nie na tropikalnych wyspach, nie w Afrykach, Amerykach ani Australiach, nie w czasach piratów, muszkieterów ani kowbojów, lecz w zgrzebnej Polsce, tak bardzo przemówiły nam do serca, ale i do rozumu?
Świat bohaterów Edmunda Niziurskiego był naszym światem i bezpośrednio nas dotyczył. Jeśli ktoś miał kontakt z rzeczywistością, to wiedział przecież, że opowieści o skarbach piratów, podwodnym rejsie Nautilusem, podróży do wnętrza Ziemi czy lataniu balonem nad Afryką to piękne, ale bajki, historie, które nigdy się nie zrealizują i pozostaną jedynie powieściową fantazją. A to, co przydarzało się bohaterom Niziurskiego, mogło się także nam przydarzyć, zwykłym chłopakom z szarej polskiej szkoły.
Oczywiście Niziurski nie był jedynym pisarzem, jakiego czytaliśmy w graniczącym z egzaltacją zachwycie. Ale był najprawdziwszy. Na tym polegał jego geniusz, że sięgnął po nasze życie, zwykłych uczniów, zmagających się ze wszystkimi szkolnymi udrękami. Ubarwił je, nadał temu życiu nimb niezwykłości, pokazał, że może być życiem pełnym niesamowitych przygód, nawet jeśli rozgrywa się w zapyziałym polskim mieście.
Naturalnie czytaliśmy też powieści Alfreda Szklarskiego o przygodach Tomka Wilmowskiego we wszystkich zakątkach świata, od Syberii po Amerykę Południową i od Australii, przez Afrykę po Meksyk. Czytaliśmy serię przygód Pana Samochodzika, dzielnego ormowca ścigającego wraz z grupką harcerzy groźnych złodziei sztuki, zazwyczaj przybyłych z imperialistycznego Zachodu bądź reprezentowanych przez przebiegłego Waldemara Baturę, rodzimego dandysa, cwaniaka i złoczyńcę. Czytaliśmy powieści Adama Bahdaja i rozdzierająco smutne historie Janusza Domagalika, czytaliśmy skrupulatnie wszystkie westerny Wiesława Wernica, a dziewczęta czytały Małgorzatę Musierowicz i Krystynę Siesicką. Lecz dla wielu pokoleń, dla dzisiejszych czterdziesto-, pięćdziesięciolatków, a nawet jeszcze starszych, Niziurski stał się wielkim budowniczym wyobraźni. Uszczęśliwiał nas, rozśmieszał, ale i uczył. Dzięki niemu udało nam się przejść przez trudny czas dojrzewania, zrozumieć własne dzieciństwo i skonfrontować się z nadchodzącą dorosłością.
O ile "Księga urwisów" była pierwszym wielkim sukcesem Niziurskiego, to potwierdzeniem wysokiej powieściowej formy, bardziej już pisane na luzie, mniej poważne i mimo niezwykłych przygód na pewno mniej epickie były "Niewiarygodne przygody Marka Piegusa", wydane w roku 1959, a zatem już także po trzech tomach opowiadań i dwóch kryminałach.
"Na naszej ulicy mieszkał obywatel trzynastoletni. Znajomi chłopcy powiedzieli mi, że nazywa się Marek Piegus i że chodzi do szóstej klasy. Chłopiec ten już dawno wpadł mi w oko. Może dlatego, że był piegowaty w sposób urągający wszelkim rozsądnym normom, a może dlatego, że miał zawsze strutą minę”. Tak zaczyna się druga powieść młodzieżowa Niziurskiego, która podobnie jak "Księga urwisów" przeszła do kanonu, ale jest też pierwszą jego powieścią, gdzie objawiają się w pełni groteskowy humor Niziurskiego, absurdalny rozwój fabuły oraz zastosowanie wielkich kwantyfikatorów i mowy wysokiej do opisania rzeczy z zasady niepoważnych, co nieodmiennie daje efekt niezwykle humorystyczny.
Co ciekawe, w "Piegusie" pojawia się, wspomniany przez harcerza-detektywa Teodora, znany z dwóch powieści kryminalnych Niziurskiego kapitan Kajetan Trepka. Łączy to "poważną” i "niepoważną” drogę pisarską Niziurskiego, dla dorosłych i młodzieży, schodzące się w jednym punkcie – tym jest sposób narracji niemal slapstikowy, cyrkowy, a zarazem wzniosły. Żaden z bohaterów sobie tu nie dowcipkuje, wszyscy są śmiertelnie poważni, co przynosi zawsze efekt humorystyczny. W tym sensie oba kryminały, czyli "Przystań Eskulapa" i "Pięć manekinów" oraz "Piegusa", więcej ze sobą łączy, niż bardzo poważną, śmiertelnie serio, jak na Niziurskiego, "Księgę urwisów" z "Piegusem" i innymi młodzieżowymi powieściami. Piegus jest niepowtarzalnym, niebywałym i chyba jedynym takim na świecie pechowcem. Czegokolwiek się Marek dotknie – zamienia się w katastrofę. Nawet nie musi się niczego dotykać, wystarczy, że Marek jest w pobliżu i już dzieją się rzeczy niewiarygodne, które żadnemu innemu chłopcu się nie wydarzają. I mimo że przecież każdy nudzący się w szkole i na podwórku uczeń chciałby wreszcie przeżyć jakieś niesamowite przygody, to raczej nie powinien zazdrościć Markowi. Niziurski wzorował postać Piegusa na swoim synu Marcinie, urodzonym w 1950 roku, a zatem w momencie pisania książki młodszym o ładnych parę lat od powieściowego Marka. Marcin – jak sam przyznaje, i jak potwierdzają wszyscy członkowie rodziny – był w istocie chłopcem nad wyraz pechowym, któremu rozliczne i przykre przygody zdarzały się jak Piegusowi "z niczego”.
Wydane w 1969 roku "Siódme wtajemniczenie" jest najdziwniejszą książką Niziurskiego, najbardziej surrealistyczną, można nawet powiedzieć, że psychodeliczną. Tak jakby autor chciał w pewien sposób wpisać się w napędzaną środkami psychoaktywnymi amerykańską kontrkulturę lat sześćdziesiątych. Oczywiście sam Niziurski nic nie miał wspólnego z kontrkulturowo-psychodelicznym spojrzeniem na literaturę, mógł nie słyszeć nawet o Burroughsie, Tomie Wolfie, Kenie Keseyu. Należy tę powieść nazwać "realizmem magicznym dla młodzieży”. Nawet w powieściach o przygodach na innych planetach i kontaktach z kosmicznymi jaszczurami, jakie będzie pisał Niziurski ćwierć wieku później, na dobrą sprawę nie osiągnie takiego odrealnienia, mimo iż przecież wszystko, co się dzieje w "Siódmym wtajemniczeniu" dzieje się w świecie nieodbiegającym specjalnie od tego, który dotychczas zaludniali rezolutni bohaterowie tego pisarza.
Co więcej, jest to poniekąd powieść polityczna, bo metaforycznie też tak ją przecież można czytać. Powieść o niezależności, ale i braku wyjścia ze skomplikowanej sytuacji w świecie dwubiegunowym, gdzie trzeba opowiedzieć się po jednej ze stron, o trudności w staniu obok. Wreszcie o tym, że świat jasnych, wyraźnych podziałów, wojny między dwoma siłami może być światem pozorów i oszustwa. To w pewnym sensie powieść o fałszu świata, o zakulisowych rozgrywkach, o budowaniu złudzeń i kamuflażu ideologii, za którym kryje się czysta interesowność.
Gustaw Cykorz, syn inżyniera przerzucanego służbowo po całej Polsce, ląduje w Gnypowicach Wielkich, śląskim miasteczku, którego chlubą jest Koksochemia – nowoczesna budowa socjalistyczna, do której ściągają pracownicy z niemal całego kraju. Tak jak w "Awanturze" w Niekłaju mamy konflikt między ludnością rdzenną a napływową, między zasiedziałą w swoich niebogatych domkach, często nędznych chałupach a przyjezdnymi, którzy zasiedlają nowe bloki. Powieści Niziurskiego z tego okresu, przecież zawsze wybitnego kronikarza przemian społecznych, rejestrują wielką wędrówkę ludu polskiego za pracą. Czasy inżynierów wyjeżdzających na prowincję, by budować fabryki, zakłady przemysłowe i chłoporobotników pojawiających się tam, gdzie akurat dzieje się wielka inwestycja.
Główną bojową rozrywką Blokerów i Matusów jest wspólna, masowa gonitwa przez łaźnię, zwaną Wielką Kołomyją Elementarną, podczas której Blokerzy gonią Matusów, a Matusy jednocześnie gonią Blokerów. Ta dziwna paradoksalna pogoń, gdzie uciekający jednocześnie gonią ścigających możliwa jest dzięki temu, że szkolna łaźnia ma dwa naprzeciw siebie znajdujące się wejścia-wyjścia, zatem uczniowska masa biega w koło, i szpica uciekających jednocześnie jest czołem pościgu za ariergardą goniących. Całość tego groteskowego pościgu i ucieczki polega na udawaniu walki. Obie grupy falsyfikują rzeczywistość, symulując bezlitosne starcie. Nikt nie może ostatecznie wygrać, ponieważ świat Gnypowic opiera się na równowadze pomiędzy Blokerami i Matusami i nikomu specjalnie nie zależy na zburzeniu tego dziwnego konsensu, ponieważ istnienie dwóch jakoby śmiertelnie nienawidzących się środowisk powoduje, że nie ma miejsca nie tylko na powstanie jakiejkolwiek opozycji, trzeciej grupy, nowej partii, mówiąc krótko, a nawet nie da się nie należeć do którejś z nich. To nie tyle przynależność do znienawidzonej grupy jest piętnowana, ile nieprzynależność do czegokolwiek, osobność, samodzielność, niezależność. W Gnypowiacach albo jesteś Blokerem, albo Matusem, albo po prostu cię nie ma.