Wiktoria Bradshaw odkryła, że człowiek najbardziej się męczy wtedy, kiedy nie ma nic do roboty. Wbrew pozorom nadmiar pracy jest dużo mniej męczący. Dzisiejszy dzień był tego dowodem. W lutym źle się działo w handlu konfekcją - a właściwie w handlu czymkolwiek. Szał gwiazdkowych zakupów dawno minął, a o styczniowych wyprzedażach już zapomniano.
Mdłe poranne słońce i lekki przymrozek dawały nikłe nadzieje na pogodny dzień, ale już po południu zachmurzyło się, zaczęło padać i zrobiło się tak zimno, że nikt przy zdrowych zmysłach nie wybierał się w taką pogodę po zakupy. Każdy wolał siedzieć w domu przy kominku lub kaloryferze, rozwiązywać krzyżówki, piec ciasto lub oglądać telewizję, niż chodzić po sklepach.
Zbliżała się piąta po południu. Na dworze szybko się ściemniało i tylko przez szybę wystawową od wewnątrz widać było odwrócone litery szyldu „SALLY SHARMAN”.
Okna wychodziły na zalany strugami deszczu Beauchamp Place, przez który przemykali przechodnie pod parasolami, zmagając się z wiatrem i ciężarem niesionych pakunków. Przy skrzyżowaniu z Brompton Road sznur samochodów czekał na zielone światło. Po schodkach do sklepu biegła jakaś osoba ubrana w płaszcz od deszczu. Sadziła susami, jakby ją ktoś gonił. Jednakże mimo pośpiechu, z jakim zamknęła przeszklone drzwi, do środka wdarło się zimne powietrze.
Była to Sally, właścicielka firmy, w czarnym nieprzemakalnym płaszczu i czapce z rudego lisa.
- Ależ psia pogoda! - powiedziała zadyszana, zamykając parasolkę. Zdjęła rękawiczki i powoli rozpinała płaszcz.
- Jak ci poszło? - zagadnęła Wiktoria.
Sally była na roboczej naradzie z młodym projektantem konfekcji, który postanowił przestawić się na hurtową sprzedaż swoich modeli. Zajęło jej to całe popołudnie.
- Nieźle - stwierdziła, wieszając płaszcz na mokrej parasolce. - Całkiem nieźle. Facet ma dobre pomysły i umie dobierać kolory. Byłam zaskoczona, że przedstawił kolekcję dla osób w dojrzałym wieku, bo sądziłam, że taki młody człowiek projektuje tylko dżinsy i bluzy.
Dopiero kiedy zdjęła lisią czapę i otrząsnęła ją z deszczu, można było stwierdzić, że jest szczupła i elegancka. Miała na sobie wąskie spodnie wpuszczone w kozaczki i sweter ze zgrzebnej wełny, który na każdej innej kobiecie wyglądałby jak szmata do podłogi, ale na Sally leżał cudownie.
Sally zaczęła swoją karierę zawodową jako modelka - do tej pory zresztą zachowała tyczkowatą figurę i nazbyt wyraziste, lecz fotogeniczne kości policzkowe. Z wybiegu dla modelek awansowała do działów mody w pismach kobiecych. Następnym szczeblem w jej karierze, dzięki rozległym znajomościom i głowie do interesów, był już własny sklep. Ta praktycznie myśląca, dobiegająca czterdziestki rozwódka miała bardziej czułe serce, niż mogłoby się wydawać. Wiktoria pracowała u niej prawie dwa lata i przez ten czas bardzo się polubiły.
- Uuuuch, jak ja nie znoszę służbowych spotkań! - ziewnęła Sally. - Mam potem kaca przez resztę dnia!
Z przepastnej torby wyjęła paczkę papierosów i popołudniową gazetę. Rzucając to wszystko na kontuar, zmieniła temat:
- A co u ciebie?
- Właściwie nic się nie działo. Sprzedałam tę strojną beżową sukienkę, no i jakaś dama przez pół godziny zastanawiała się nad tym wełnianym płaszczem w jodełkę. W końcu powiedziała, że się jeszcze namyśli, bo płaszcz ma kołnierz z norki, a ona jest działaczką ruchu ochrony zwierząt.
- Powiedz jej, że możemy go wymienić na kołnierz ze sztucznego futra - poradziła Sally, przechodząc do swojego kantorka na zapleczu sklepu. Usiadła przy biurku i zaczęła przeglądać korespondencję. - Wiesz co, Wiktorio? - mówiła dalej. - Pomyślałam, że powinnaś wziąć teraz ze dwa tygodnie urlopu. Później zacznie się ruch w interesie i nie dam sobie rady bez ciebie, a nie brałaś wolnego już od niepamiętnych czasów. Tyle tylko że luty nie jest zbyt atrakcyjnym miesiącem. Chyba żebyś wyskoczyła gdzieś na narty albo do twojej mamy w Sotogrande. Jak tam jest w lutym?
- Też zimno i deszczowo.
- Po twoim głosie poznaję, że wolałabyś nie brać urlopu w lutym - domyśliła się Sally, a Wiktoria nie zaprzeczyła. - Wiesz, gdyby to moja matka miała dom w Sotogrande, siedziałabym u niej przez cały rok. Poza tym potrzebujesz wypoczynku, jesteś taka blada i chuda. Kiedy patrzę na ciebie, mam wyrzuty sumienia, że cię za bardzo eksploatuję.
Mówiąc to, otworzyła następną kopertę.
- Sądziłam, że zapłaciłyśmy już ten rachunek za prąd - zmieniła temat. - Nawet jestem pewna, że zapłaciłyśmy. Komputer musiał się pomylić, a może to sprawka wirusa?
Wiktoria ucieszyła się, że szefowa przestała już poruszać problem jej urlopu w lutym. Podniosła gazetę, którą Sally wyjęła z torby, i bezmyślnie ją przeglądała. Przebiegła wzrokiem nagłówki, wyławiając mniej i bardziej ważne wiadomości. Hrabstwo Essex nawiedziły powodzie, a gdzieś w Afryce znowu wybuchł pożar. Jakiś stary hrabia żenił się po raz trzeci, a w Bristolu odbyła się właśnie próba generalna przed premierą nowej sztuki "Złamany szeląg" pióra... Olivera Dobbsa!
To był zupełny przypadek, że zwróciła uwagę na tę wiadomość, złożoną drobną czcionką i upchniętą u dołu kolumny. Nie miała ani nagłówka, ani zdjęcia, tylko grubą czcionką wydrukowane nazwisko Olivera Dobbsa.
- ...i to jest już ostatnie upomnienie, masz pojęcie? A niech to! Pamiętam przecież, że w zeszłym miesiącu wypisałam im czek! - Sally nadal roztrząsała temat rachunku za prąd, ale urwała, widząc brak reakcji Wiktorii. - Ej, co z tobą, nie słyszysz? Na co się tak gapisz?
- Nic takiego, tylko znalazłam wzmiankę o facecie, którego kiedyś znałam.
- Mam nadzieję, że nie wsadzili go do więzienia?
- Nie, napisał sztukę teatralną. Słyszałaś kiedyś o Oliverze Dobbsie?
- Owszem, wiem, że pisze sztuki dla teatru telewizji. Któregoś wieczoru oglądałam jakąś jego jednoaktówkę. Napisał też scenariusz świetnego filmu dokumentalnego o Sewilli. A co o nim piszą?
- W Bristolu mają wystawiać jego sztukę.
- Jaki on jest? - od niechcenia spytała Sally, będąc wciąż myślami przy wygórowanych rachunkach wystawianych przez londyński Zakład Energetyczny.
- Przystojny.
To wywołało zainteresowanie Sally, która gustowała w przystojnych mężczyznach.
- Podobał ci się? - indagowała.
- Miałam wtedy osiemnaście lat i łatwo było mi zaimponować.
- Nie tobie jednej, wszyscy byliśmy tacy w tym wieku. Zresztą ty, szczęściaro, nadal wyglądasz jak młódka!
Raptem Sally straciła zainteresowanie dla Olivera Dobbsa, rachunku za prąd i wszystkiego innego. Ten dzień stanowczo dłużył się niemiłosiernie! Przeciągnęła się i ziewnęła.
- Wiesz co? Do diabła z tym wszystkim! Zamykamy budę i idziemy do domu. Chwała Bogu, że są weekendy. Nic nie robić przez dwa dni, to cudowne! Przesiedzę chyba cały wieczór w wannie albo przed telewizorem.
- Myślałam, że gdzieś wychodzisz.
Sally prowadziła dosyć bujne życie towarzyskie. Otaczał ją wianuszek adoratorów, z których żaden nie miał pojęcia o istnieniu rywali. Sally musiałaby dokonywać cudów zręczności, aby nie pomylić ich imion, więc na wszelki wypadek zwracała się do każdego per "kochanie".
- Na szczęście nie. A ty?
- Chyba będę musiała pójść na drinka do znajomych mojej mamy. Nie zapowiada się to zbyt interesująco.
- Skąd możesz wiedzieć? - zaprotestowała Sally. - Życie jest pełne niespodzianek.
Praca na Beauchamp Place miała tę dobrą stronę, że z zaułka Pendleton, gdzie Wiktoria zajmowała mieszkanie swojej matki, można tam było przejść spacerkiem. Przeważnie chodziła piechotą do pracy, gdyż na skróty było to tylko pół godziny marszu. Ruch na powietrzu zwykle działał na nią bardzo odświeżająco. Jednakże dziś była taka plucha, że perspektywa marszu w ulewnym deszczu i przy lodowatym wietrze nie należała do przyjemnych. Wprawdzie Wiktoria na ogół wystrzegała się jeżdżenia taksówkami, ale tym razem zdecydowała się złamać zasadę. Podeszła w górę Brompton Road i zatrzymała nadjeżdżający samochód.
Jazda jednokierunkowymi ulicami w godzinach szczytu trwała o dziesięć minut dłużej niż pokonanie tej samej trasy piechotą. Licznik wybił tyle, że z jednego funta kierowca wydał jej tylko kilka drobniaków reszty. Od taksówki musiała jeszcze przejść kawałek po kałużach i mokrych kocich łbach, nim dotarła do pomalowanych na niebiesko drzwi swego domu. Otworzyła je, weszła na górę po schodkach przykrytych wytartym beżowym chodnikiem i skierowała się do małego saloniku.
Odłożyła parasolkę i koszyk. Zaciągnęła story z grubego perkalu, przez co pokój od razu zrobił się przytulniejszy. W kuchni postawiła czajnik na gazie, aby napić się kawy. Wróciła do pokoju i włączyła telewizor, ale zaraz go wyłączyła. Nastawiła płytę z uwerturą Rossiniego i przeszła do sypialni, aby zdjąć mokry płaszcz i buty.
Z dźwiękami uwertury zmieszał się gwizdek czajnika. Wiktoria zalała wrzątkiem kawę rozpuszczalną i z kubkiem w ręku usiadła przed gazowym kominkiem. Sięgnęła do koszyka po gazetę kupioną przez Sally. Jeszcze raz przeczytała notatkę o nowej sztuce Olivera Dobbsa. Wprawdzie powiedziała Sally, że kiedy miała osiemnaście lat, łatwo jej było zaimponować, ale prawda była taka, że czuła się wtedy samotna i rozdygotana jak dojrzały owoc na gałązce, który zaraz urwie się i spadnie. Trzeba trafu, że Oliver stał akurat pod drzewem...
Była wtedy studentką pierwszego roku Akademii Sztuk Pięknych. Nieśmiała i zakompleksiona, jeszcze się nie zdążyła z nikim zapoznać, toteż niespodziewane zaproszenie na imprezę zaskoczyło ją, ale też mile połechtało. Jakaś starsza koleżanka, może litując się nad nowicjuszką, rzuciła w jej stronę luźną uwagę:
- Diabli wiedzą, co to ma być, ale mówili, że mogę zaprosić, kogo zechcę. Dobrze by było, gdybyś przyniosła flachę, ale jeśli nie przyniesiesz, to też nic się nie stanie. Wiesz, będziesz tam mogła poznać masę fajnych ludzi. O, tu masz adres. Ten chłopak nazywa się chyba Sebastian, ale to mało istotne. Jeśli będzie ci się chciało, to wpadnij. Obojętne o której.
Jeszcze nigdy w swoim życiu Wiktoria nie spotkała się z takim zaproszeniem. Najpierw zdecydowała, że z niego nie skorzysta, potem kilka razy zmieniała zdanie - raz była gotowa iść, to znów ogarniał ją strach. W końcu znalazła jakieś czyste dżinsy, zabrała matce butelkę czerwonego wina i pojechała pod wskazany adres.
Było to mieszkanie na najwyższym piętrze budynku w zachodnim Kensingtonie. Wiktoria znalazła się wśród nie znanych sobie ludzi, ściskając w garści butelkę. Po jakichś dwóch minutach ktoś zauważył: "O, jak to ładnie z twojej strony!" i wziął od niej wino. Potem nikt już się do niej nie odezwał. W zadymionym pokoju znajdowało się kilku młodzieńców obwieszonych sznurami paciorków, dziewczyny o ziemistej cerze i z włosami w strąkach, a nawet kilkoro brudnych dzieci. Nie widać było niczego do jedzenia ani do picia.
Wiktoria nie mogła nigdzie dostrzec tej dziewczyny, która ją zaprosiła na imprezę. Krępowała się przyłączyć do którejś z grupek porozsiadanych na podłodze, poduszkach lub na jedynej kanapie, z której wystawały sprężyny. W równym jednak stopniu wstydziła się wziąć płaszcz i wyjść. W powietrzu unosił się słodki i przenikliwy zapach marihuany, stanęła więc w oknie, zadręczając się wizją tego, co się stanie, jeśli wtargnie tu policja. Wtem ktoś ją zagadnął:
- My się chyba nie znamy?
Wiktoria, przestraszona tym nagłym odezwaniem, odwróciła się tak niezręcznie, że o mało nie wytrąciła nieznajomemu szklanki z ręki.
- Och, przepraszam! - wyjąkała.
- Nie szkodzi, nic się nie wylało - uspokoił ją, ale zaraz się poprawił: - Przynajmniej niedużo.
Uśmiechnął się, jakby opowiedział dobry kawał. Odwzajemniła uśmiech, wdzięczna, że ktoś się do niej przyjaźnie odezwał. Mało tego, w całym tym towarzystwie tylko on jeden nie był brudny, spocony ani pijany. Odwrotnie, był wybitnie przystojny, a nawet atrakcyjny: wysoki, szczupły, o rudawych włosach spadających na kołnierz swetra i z oryginalną brodą.
- Nie masz drinka - zauważył.
- Nie.
- Przynieść ci?
Odmówiła; naprawdę nie miała ochoty na drinka, a poza tym obawiała się, że jeśli ten chłopak odejdzie, to już więcej nie wróci.
- Nie lubisz? - rozbawiony wskazał na swoją szklankę.
Wiktoria krytycznie przyjrzała się jej zawartości.
- Nie wiem, co to jest.
- Wątpię, czy ktokolwiek to wie. W każdym razie przypomina... - pociągnął łyk i jak zawodowy kiper trzymał przez chwilę w ustach - ...czerwony atrament z anyżkiem!
- A jak to działa na żołądek?
- O tym pomyślimy jutro! - Przyjrzał się jej z wyrazem skupienia. - Chyba się nie znamy - powtórzył.
- Myślę, że nie. Nazywam się Wiktoria Bradshaw.
Wymówiła swoje nazwisko z uczuciem zażenowania, ale on zdawał się tego nie dostrzegać.
- A co robisz?
- Jestem na pierwszym roku Akademii Sztuk Pięknych.
- Aha, to dlatego się tu znalazłaś. I jak ci się podoba?
- Nieszczególnie. - Rozejrzała się znacząco wokół.
- Wprawdzie miałem na myśli twoje studia, ale skoro ci się tu nie podoba, dlaczego nie pójdziesz do domu?
- Sądziłam, że byłoby to nieuprzejme.
Rozbawiło go to stwierdzenie.
- W tym towarzystwie nikt nie myśli o uprzejmości.
- Zresztą jestem tu dopiero od dziesięciu minut.
- A ja od pięciu.
Skończył drinka, wysączając ostatnie krople podejrzanego napoju tak dokładnie, jakby to było pyszne chłodne piwo. Potem odstawił szklankę na parapet okna i zakomenderował:
- Wychodzimy!
Ujął ją pod ramię i skierował w stronę drzwi. Opuścili mieszkanie bez słowa pożegnania czy choćby najbłahszej wymówki. U szczytu ciemnej i brudnej klatki schodowej odwróciła się i spojrzała mu w oczy.
- Nie miałam tego na myśli! - zaprotestowała.
- Czego znów nie miałaś?
- No, żebyś ty także wyszedł. To ja chciałam wyjść!
- A skąd wiesz, że ja nie chciałem?
- Przecież przyszedłeś się zabawić!
- Takie imprezy przestały mnie bawić już dość dawno. Chodźmy stąd szybko zaczerpnąć świeżego powietrza!
Kiedy byli na dole i owiało ich ciepłe powietrze letniego wieczoru, Wiktoria znów się zatrzymała.
- No to bardzo ci dziękuję - oświadczyła.
- Jak to?
- Mogę już wziąć taksówkę i pojechać do domu.
Uśmiechnął się.
- Boisz się czegoś?
- Nie, skąd! - Wiktoria poczuła się zakłopotana.
- No więc przed czym uciekasz?
- Przed niczym. Chciałabym po prostu...
- Jechać do domu?
- Tak.
- Ale nie pojedziesz.
- Dlaczego?
- Bo pójdziemy teraz do knajpy, włoskiej czy jakiejś innej. Zamówimy dużą butelkę wina, a ty opowiesz mi historię swojego życia.
Nadjechała wolna taksówka. Nieznajomy wepchnął do niej Wiktorię i poinstruował kierowcę, dokąd ma jechać. Jechali w milczeniu przez jakieś pięć minut. Na miejscu pomógł jej wysiąść i zapłacił za kurs. Zaprowadził ją do podrzędnej knajpki ze stołami ustawionymi wzdłuż ścian. W powietrzu mieszał się zapach dymu papierosowego i gotujących się potraw. Zajęli stolik w rogu sali, gdzie było dosyć ciasno. Młody człowiek umieścił jakoś swe długie nogi tak, aby nie potykali się o nie kelnerzy. Zamówił butelkę wina i przypalając papierosa, poprosił o kartę. Potem odwrócił się do Wiktorii i zagaił:
- No więc...
- Co: "no więc"?
- No więc, proszę, opowiedz mi historię swojego życia.
Przyłapała się na tym, że się uśmiecha.
- Ależ ja nic o tobie nie wiem, nie znam nawet twojego nazwiska! - zaprotestowała.
- Oliver Dobbs - przedstawił się uprzejmie. - Musisz mi wszystko opowiedzieć, bo jestem pisarzem. Takim prawdziwym, który ma agenta reklamowego i duży dług w banku, a przy tym mocną potrzebę wysłuchiwania zwierzeń. Mało kto dzisiaj umie naprawdę słuchać, wszyscy chcieliby tylko mówić. Nie sądzisz?
- Chyba tak - odpowiedziała, gdyż pomyślała w tej chwili o swoich rodzicach.
- A widzisz? "Chyba". Znaczy, że nie jesteś pewna. Nikt nie jest niczego pewien, bo nie umie słuchać innych. Ile masz lat? - Osiemnaście.
- Kiedy cię zobaczyłem, myślałem, że jesteś młodsza. W tamtej obskurnej dziurze, stojąc w oknie, wyglądałaś najwyżej na piętnaście. Już miałem powiadomić pogotowie opiekuńcze, że jakaś małolata włóczy się sama po nocy.
Kelner postawił na stole odkorkowaną już litrową butelkę. Oliver nalał wina do kieliszków i wypytywał dalej:
- Gdzie mieszkasz?
- W zaułku Pendleton.
- Gdzie to jest? Fiu, fiu! - Aż zagwizdał, kiedy mu wyjaśniła. - A więc panienka z dobrego domu! Nie przypuszczałem, że takie też studiują na uczelniach artystycznych. Musisz być cholernie nadziana.
- Wcale nie jestem.
- To jakim cudem stać cię na mieszkanie w Pendleton?
- Bo mieszkam w domu mojej mamy, która wyjechała do Hiszpanii.
- Coraz ciekawiej. Co pani Bradshaw robi w Hiszpanii?
- Jeśli już, to pani Paley, bo moi rodzice się rozwiedli pół roku temu i mama wyszła drugi raz za mąż. Ojczym nazywa się Henry Paley i ma dom w Sotogrande, gdzie może przez cały rok grać w golfa. - Wiktoria postanowiła wyrzucić z siebie wszystko jednym tchem. - A mój ojciec wyjechał z kuzynką, która ma podupadający majątek ziemski w południowej Irlandii. Zapowiedział, że będzie tam hodował kuce do gry w polo, ale wątpię w to, bo on zawsze dużo gada, a mało robi.
- A biedną małą Wiktorię zostawili samą w Londynie?
- Mała Wiktoria ma już osiemnaście lat.
- Dobrze więc, stara i doświadczona. Mieszkasz sama?
- Tak.
- I nie czujesz się samotnie?