Dlaczego tak się dzieje?
Stałam przed lustrem, pospiesznie malując usta. Zawsze, gdy maluję się w pośpiechu, wychodzi nierówno, jak uczennicy, która po raz pierwszy podebrała mamie szminkę. Lepiej było w ogóle nie zaczynać. Wyjść bez makijażu. Przecież mogę spokojnie wyjść z domu nieumalowana.
– Ala!
No właśnie.
Zawsze to samo.
– Co, mamo? – krzyknęłam, pospiesznie wkładając sandałki.
– Chodź tutaj, kochanie.
– Mamo, jestem bez butów! – krzyknęłam, poprawiając pasek. – Spóźnię się!
– Ala!
Nie ma sensu się kłócić.
Demonstracyjnie głośno stukając obcasikami, choć w sumie nawet nie byłam zła, poszłam do kuchni. Mama jak zawsze siedziała przed telewizorem, piła kolejną filiżankę herbaty z kolejnym kawałkiem keksu. Co ona widzi w tych ohydnych duńskich keksach? Przecież to straszne świństwo! Na dodatek psuje figurę.
– Kochanie, znowu masz zamiar wrócić późno? – spytała nie odwracając się w moją stronę.
– Nie wiem.
– Alicjo, myślę, że nie musisz na to pozwalać. Masz określone godziny pracy, a zatrzymywanie cię do pierwszej w nocy… – Mama pokręciła głową.
– Za to mi płacą – rzuciłam mimochodem.
Teraz na mnie popatrzyła. Zadrżały jej wargi.
– Masz do nas pretensje? Tak?
Zawsze umiała modulować głos. Zmarnowany talent aktorski.
– To prawda, żyjemy z twojej pensji – powiedziała z goryczą. – Państwo okradło nas i porzuciło, żebyśmy zdychali w rowie. Dziękuję ci, córeczko, że o nas nie zapominasz. Oboje z tatą jesteśmy ci bardzo wdzięczni. Ale nie musisz nam tego stale wypominać…
– Nie to miałam na myśli, mamo. Przecież wiesz, że mam nienormowane godziny pracy!
– Godziny! – Klasnęła w dłonie. Na jej podbródku leżał okruch keksu. – Powiedzmy lepiej – doby! I czym ty się tam w ogóle zajmujesz!
– Mamo…
Tak naprawdę wcale tak nie myśli. Przeciwnie, z dumą opowiada przyjaciółkom, jaka ze mnie wzorowa córka. Po prostu od rana miała ochotę się z kimś pokłócić. Może obejrzała kolejną porcję podłości zwanych wiadomościami. A może ścięła się z ojcem – to by tłumaczyło, dlaczego tak wcześnie wyszedł.
– Nie mam zamiaru zostać babcią w wieku czterdziestu lat! – wypaliła jednym tchem.
Od dawna się boi, że wyjdę za mąż, opuszczę dom i będzie musiała mieszkać sama z ojcem. A może nie będzie musiała? Kiedyś obejrzałam linie rzeczywistości, z których wynikało, że być może ojciec odejdzie do innej kobiety. Jest trzy lata młodszy od mamy… i, w odróżnieniu od niej, dba o siebie.
– W tym roku skończysz pięćdziesiąt lat, mamo – powiedziałam. – Przepraszam, ale bardzo się spieszę.
Już w przedpokoju dogonił mnie pełen sprawiedliwej urazy okrzyk:
– Nigdy nie chciałaś porozmawiać po ludzku z własną matką!
– Chciałam – powiedziałam pod nosem, wyskakując za drzwi. – Jak jeszcze byłam człowiekiem. Gdzie ty wtedy byłaś?…
Oczywiście, zaraz pocieszy się myślą, jaką wspaniałą awanturę urządzi mi wieczorem. I jeszcze marzy jej się, żeby wciągnąć w to tatę. Na samą tę myśl zepsuł mi się humor.
Co to za pomysł, żeby mieszać kochanego człowieka do awantury? A przecież mama go kocha! Nadal go kocha, wiem, bo sprawdzałam. I nie rozumie, że swoim charakterem zabiła w ojcu jego miłość.
Ja nigdy tak nie zrobię.
I mamie też nie pozwolę!
Na klatce nie było nikogo, zresztą i tak by mnie to nie powstrzymało. Odwróciłam się do drzwi, lekko zmrużyłam oczy, żeby zobaczyć własny cień.
Prawdziwy cień. Ten zrodzony przez Zmrok.
Ma się wrażenie, że gęstnieje mrok – aż do przenikliwej ciemności, do takiej czerni, przy której bezgwiezdna noc wydaje się dniem.
Na tle tej ciemności drga szara, kłębiąca się, nie trójwymiarowa, ale i nie płaska sylwetka. Jakby wycięto ją z brudnej waty albo rozcięto czerń i zostawiono drzwi w Zmrok.
Zrobiłam krok, stanęłam na cieniu, on prześliznął się w górę, wchłaniając moje ciało.
Świat zmienił się.
Barwy prawie znikły. Wszystko zastygło w szarej, rozmazanej mgle – wyglądało to jak obraz w telewizorze po zredukowaniu kontrastu i koloru do minimum. Dźwięki ucichły i zapadła cisza, pozostał jedynie ledwie uchwytny terkot… jakby szum odległego silnika.
Byłam w Zmroku.
I widziałam, jak w mieszkaniu płonie uraza mamy. Cytrynowożółty, kwaśny kolor, przemieszany z litością do samej siebie i jadowicie zieloną antypatią do ojca, który tak nie w porę wyszedł do garażu, żeby tam zajmować się głupim samochodem.
Nad mamą tworzył się czarny wir. Wąsko ukierunkowane przekleństwo. Na razie jeszcze słabiutkie, na poziomie „żebyś tam zgłupiała w tej swojej pracy, zołzo niewdzięczna!”, ale za to matczyne – o szczególnej mocy i trwałości.
O nie, mamusiu!
To przez ciebie ojciec miał zawał w wieku trzydziestu siedmiu lat, trzy lata temu uratowałam go przed drugim… Za taką cenę, że aż się nie chce pamiętać. A teraz mnie namierzyłaś?
Wyciągnęłam ręce – z całych sił, aż zakłuło pod łopatkami – i chwyciłam maminą świadomość. Szarpnęła się i zamarła.
Tak… Zrobimy tak…
Spociłam się, choć w Zmroku zawsze jest chłodno. Straciłam siłę, która byłaby mi potrzebna w pracy. Za to mama już nie pamiętała naszej rozmowy. Teraz cieszyła się, że jestem taka pracowita, że w pracy mnie cenią i lubią, że wychodzę skoro świt i wracam po północy.
O, tak.
To tylko tymczasowy efekt, nie chciałam wchodzić zbyt głęboko w jej świadomość. Ale mam zapewnione kilka miesięcy spokojnego życia, tata przy okazji też. Jestem córeczką tatusia i kocham go bardziej niż mamę. Tylko dzieci nie potrafią powiedzieć, kogo bardziej kochają, tatę czy mamę. Dorosłym przychodzi to bez trudu…
Skończyłam i zdmuchnęłam niemal uformowany czarny wir – przepłynął przez ściany, szukając kogoś, do kogo mógłby się przyczepić. Odetchnęłam głęboko i krytycznie obejrzałam klatkę.
Oho, dawno nie było tu sprzątane. Znowu przypełzł siny mech, przy naszych drzwiach było go najwięcej. Nic dziwnego… przy maminych histeriach zawsze ma się czym pożywić. Gdy byłam mała, myślałam, że mech rozrzucają Jaśni, żeby zrobić nam na złość. A potem mi wyjaśnili, że siny mech to rdzenny mieszkaniec Zmroku, pasożyt żerujący na ludzkich emocjach.
– Lód! – zakomenderowałam, podrzucając rękę. Zimno posłusznie skupiło się w opuszkach palców i niczym ostra szczotka przesunęło po ścianach. Zamrożone igiełki mchu posypały się na podłogę, błyskawicznie niknąc.
Ha!
To nie karmienie się ludzkimi myślami!
To prawdziwa Siła – siła Innego.
Wyszłam ze Zmroku – w ludzkim świecie nie minęły nawet dwie sekundy – i poprawiłam fryzurę. Na twarzy miałam kropelki potu, musiałam wyjąć chusteczkę i wytrzeć. Oglądając się w lusterku, spostrzegłam, że rozmazał mi się tusz.
Nie było już czasu na poprawianie urody. Po prostu narzuciłam lekki „pokrowiec atrakcyjności”, który nie pozwoli żadnemu człowiekowi dostrzec defektów makijażu. Nazywamy to „parandżą”3 – mało który Inny nie zakpi z Innego w parandży, co nie znaczy, się z niej nie korzysta. Korzysta, i to dość często. Gdy nie ma czasu, gdy trzeba wywrzeć gwarantowane dobre wrażenie, a czasem po prostu dla rozrywki. Jedna młodziutka wiedźma z Pskowa, której jedyną umiejętnością było narzucanie parandży, od trzech lat pracuje jako modelka i z tego żyje. Niestety, na zdjęcia i filmy zaklęcie nie działa, dlatego musi rezygnować z nieustających propozycji zagrania w reklamie…
Wszystko sprzysięgło się dziś przeciwko mnie. Najpierw długo czekałam na windę (druga od dawna nie działa), potem wychodząc z windy, natknęłam się na Witalika, który mieszka nad nami. Widząc mnie w parandży uśmiechnął się tępo i osłupiał. Gdy miał trzynaście lat, zakochał się we mnie i jeszcze mu nie przeszło. Kocha mnie tak po swojemu – bez sensu, bez wzajemności, bez słowa. To moja wina. Błąd w sztuce. Uczyłam się zaklęcia przywiązującego i postanowiłam potrenować na chłopcu z sąsiedztwa, skoro ten nigdy nie przegapił okazji, żeby zerknąć na mnie, gdy opalałam się na balkonie. No i potrenowałam. Zawaliłam tylko sprawę z czynnikami ograniczającymi. Zakochał się – raz na zawsze. Jeśli nie widzi mnie dłuższy czas, to trochę mu przechodzi, potem wystarczy, żeby zobaczył mnie przelotnie – i wszystko zaczyna się od początku. Nigdy nie będzie miał szczęścia w miłości.
– Witalik, spieszę się – powiedziałam z uśmiechem.
Ale chłopak nadal stał jak słup, zagradzając mi przejście. W końcu odważył się na komplement.
– Alicjo, jakaś ty dzisiaj ładna…
– Dziękuję. – Odsunęłam go delikatnie i poczułam jak drgnął, gdy moja ręka musnęła jego ramię. Wystarczy mu przeżyć na tydzień…
– Zdałem ostatni egzamin! – powiedział szybko. – Teraz będę studentem!
Odwróciłam się i przyjrzałam mu się uważniej.
Czyżby ten konsument środka na pryszcze myślał, że ma jakieś szanse? Czyżby wierzył, że po rozpoczęciu studiów i dorosłego życia, będzie mógł na coś liczyć?
– Uciekasz przed wojskiem? – zapytałam. – Jacy ci mężczyźni teraz bezpłciowi. Ofermy. Zamiast najpierw odsłużyć swoje, zdobyć doświadczenie życiowe, a dopiero potem pójść na studia…
Jego uśmiech powoli gasł. Przekomiczny widok!
Zabawna sprawa, patrzeć na takich zakochanych szczeniaków. Flirt z nimi jest nudny, seks nieprzyjemny, ale obserwacja to czysta przyjemność. Spróbuję go kiedyś pocałować…
Minutę później zakochany sąsiad już wyleciał mi z głowy. Zaczęłam łapać okazję. Pierwszy samochód przejechał – kierowca rzucił mi smętnie pożądliwe spojrzenie, ale obok niego siedziała żona. Następny przystanął.
– Do centrum – powiedziałam, lekko nachylając się do okna. – Na Plac Maneżowy.
– Proszę. – kierowca, inteligentny szatyn około czterdziestki, wyciągnął rękę, żeby otworzyć drzwiczki. – Grzechem byłoby nie podwieźć tak sympatycznej dziewczyny.
Siadając na przednim siedzeniu starej łady, całkowicie opuściłam szybę. Wiatr uderzył w twarz. Co za ulga…
– Metrem byłaby pani szybciej.
– Nie lubię metra.
Kierowca skinął głową. Spodobał mi się – nie gapił się za bardzo (choć wyraźnie przesadziłam z parandżą) i widać było, że dba o samochód. Poza tym miał ładne ręce, mocno, pewnie spoczywające na kierownicy.
Szkoda, że tak mi się spieszy.
– Spieszy się pani do pracy? – zasugerował kierowca. Zwracał się do mnie per „pani”, ale i tak brzmiało to jakoś osobiście, intymnie. Zostawić mu numer telefonu? W końcu teraz jestem wolną dziewczyną, mogę robić, co mi się podoba…
– Tak.
– Ciekawe, w jakim charakterze pracują takie ładne dziewczęta. – To nawet nie była próba zawarcia znajomości, lecz szczera ciekawość.
– O wszystkich nie wiem. Ja pracuję jako wiedźma.
Roześmiał się.
– Praca jak praca. – Wyjęłam papierosy i zapalniczkę. Dostrzegłam jego niechęć, więc nie pytając o pozwolenie, po prostu zapaliłam.
– Na czym polegają obowiązki wiedźmy?
Skręciliśmy w Rusakowską i kierowca przyspieszył. Może jednak zdążę?
– Zależy kiedy – odparłam wymijająco. – Przede wszystkim – przeciwstawiać się siłom Światła.
Kierowca chyba podjął grę – która notabene wcale grą nie była.
– Więc pani stoi po stronie Mroku?
– Ciemności.
– Super! Znam jedną wiedźmę, moją teściową. – Kierowca zachichotał. – Na szczęście jest już na emeryturze. Czym naraziły się pani siły Światła?
Ukradkiem sprawdziłam jego aurę. Ale nie, wszystko w porządku, człowiek.
– Przeszkadzają. Proszę mi powiedzieć… co jest dla pana najważniejsze w życiu?
Kierowca zastanowił się.
– Życie. I żeby nikt nie przeszkadzał żyć.
– Słusznie – przyznałam. – Każdy chce być wolny. Prawda?
Skinął głową.
– I właśnie my, wiedźmy, walczymy o tę wolność. Żeby każdy miał prawo czynić to, co chce.
– A jeśli człowiek pragnie zła?
– To jego prawo.
– A jeśli przy tym łamie prawa innych ludzi? Zaraz kogoś zarżnę i złamię jego prawa.
Omal się nie roześmiałam. Prowadziliśmy klasyczną dyskusję na temat, czym jest Światło, a czym Ciemność. I my, Ciemni i ci, którzy nazywają się Jasnymi, wszyscy w takich momentach robimy nowicjuszom wodę z mózgu.
– Jeśli ktoś próbuje złamać twoje prawa, możesz mu przeszkodzić. Masz do tego prawo.
– Jasne. To prawo dżungli. Kto silniejszy ten słuszniejszy.
– Silniejszy, mądrzejszy, bardziej dalekowzroczny. To wcale nie prawo dżungli, lecz prawo życia. Czy bywa inaczej?
Pomyślał i pokręcił głową.
– Nie bywa. A więc mam prawo skręcić w jakiś zaułek, rzucić się na panią i zgwałcić?
– Ma pan pewność, że okaże się silniejszy ode mnie? – zapytałam.
Właśnie zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu i kierowca popatrzył na mnie uważnie. Pokręcił głową.
– Nie… nie mam. Ale nie atakuję dziewczyn nie dlatego, że mogą stawiać opór.
Zaczął się denerwować. Rozmowa była niby żartobliwa, ale chyba coś mu się nie podobało.
– Dlatego, że mogą pana wsadzić do więzienia – uściśliłam. – To wszystko.
– Nie – powiedział twardo.
– Tak. – Uśmiechnęłam się. – Właśnie dlatego. Przecież jest pan normalnym, zdrowym mężczyzną i ma pan najzupełniej prawidłowe reakcje. Ale ponieważ istnieje prawo, nie rzuca się pan na dziewczyny, lecz je podrywa.
– Wiedźma… – wymamrotał kierowca, uśmiechając się krzywo. Dodał gazu.
– Wiedźma – potwierdziłam. – Ponieważ mówię szczerze i nie kłamię. Każdy chce być wolny. Robić to, co chce. Nie wszystko się udaje, każdy ma jakieś swoje pragnienia, ale dążenia są jednakowe. I właśnie z ich walki rodzi się wolność. Harmonijne społeczeństwo, w którym każdy chce mieć wszystko, lecz musi pogodzić się z istnieniem cudzych pragnień.
– A co z moralnością?
– Jaką moralnością?
– Ogólnoludzką.
– To znaczy? – zapytałam.
Nie ma nic lepszego niż zapędzić człowieka w kozi róg, żądając, by jasno sformułował swoje pytanie. Ludzie zwykle nie zastanawiają się nad sensem wypowiadanych słów. Wydaje im się, że słowa niosą prawdę, że słysząc „czerwony”, rozmówca wyobraża sobie dojrzałą malinę, a nie przelaną krew, że słowo „miłość” przywoła w pamięci sonety Szekspira, a nie erotyczne filmy „Playboya”. I brną w ślepą uliczkę, gdy wypowiedziane słowo nie wywołuje spodziewanego odzewu.
– Są przecież pewne podstawy – powiedział kierowca. – Dogmaty. Tabu. Te… no… przykazania.
– No, no? – zachęciłam.
– Nie kradnij.
Roześmiałam się. Kierowca też się uśmiechnął.
– Nie pożądaj żony bliźniego swego. – Teraz uśmiechał się już na całego.
– I co, udaje się? – zapytałam.
– Zależy kiedy.
– Nawet „nie pożądać” się panu udaje? Tak dobrze kontroluje pan swoje instynkty?
– Wiedźma – powiedział ze smakiem kierowca. – No dobrze, przyznaję się…
– Nie musi się pan przyznawać! – powstrzymałam go. – To przecież naturalne. To wolność. Pańska wolność do pożądania.
– Nie zabijaj! – wygłosił kierowca. – No? Co pani na to? Ogólnoludzkie przykazanie!
– Powinien pan jeszcze powiedzieć: „Nie gotuj koziołka w mleku matki jego”. Ogląda pan czasami telewizję, przegląda gazety?
– Czasami. Ale bez przyjemności.
– Więc dlaczego nazywa pan „nie zabijaj” przykazaniem? Nie zabijaj… Rano podawali, że na południu wzięli kolejnych trzech zakładników. Żądają okupu i każdemu odcięli jeden palec na znak, że żądania są poważne. Jednym z zakładników jest trzyletnia dziewczynka. Jej też odcięli palec.
Palce kierowcy zacisnęły się na kierownicy, pobladły.
– Bydlaki – wysyczał. – Sukinsyny. Słyszałem, słyszałem… Ale to nie są ludzie, to potwory, tylko oni są do tego zdolni! Własnymi rękami bym takiego udusił…
Milczałam. Aura kierowcy płonęła purpurą. Żeby tylko w coś nie walnął, teraz prawie się nie kontroluje. Zbyt dobrze trafiłam, sam ma małą córeczkę…
– Na latarniach bym wieszał! – szalał kierowca. – Palił napalmem!
Milczałam. Dopiero, gdy kierowca zaczął się uspokajać, zapytałam:
– No dobrze, a jak to się ma do ogólnoludzkich przykazań? Gdyby teraz dostał pan do ręki kałasza, nacisnąłby pan spust bez wahania.
– Do takich potworów nie mają zastosowania żadne przykazania! – warknął kierowca. Gdzie się podziała jego spokojna inteligencja! Strumienie energii chlusnęły we wszystkie strony… A ja chłonęłam je, szybko regenerując straconą rano siłę.
– Nawet terroryści nie są potworami – powiedziałam. – To ludzie. Pan też jest człowiekiem. Nie istnieją żadne przykazania. To fakt dowiedziony naukowo.
Wyciągałam rozpierającą go energię i kierowca uspokajał się. Oczywiście, nie na długo. Pod wieczór huśtawka przechyli się w drugą stronę i znowu dopadnie go wściekłość. To jak ze studnią – jeśli zbyt szybko wybierze się z niej wodę, napełni się ponownie.
– I tak nie ma pani racji – odpowiedział już spokojniej. – Oczywiście, jest w tym pewna logika, ale w porównaniu ze średniowieczem – moralność bez wątpienia wzrosła.
– Niech pan da spokój – pokręciłam głową. – Wzrosła, akurat… Nawet w czasie wojen przestrzegano wówczas surowych zasad honoru. Królowie szli razem ze swoim wojskiem, ryzykując zarówno tronem, jak i głową. A teraz? Gdy jeden wielki kraj chce zdławić mniejszy, to bombarduje go przez trzy miesiące, przy okazji pozbywając się przestarzałych pocisków. Nawet żołnierze niczym nie ryzykowali! To tak, jakby teraz wjechał pan na chodnik i zbijał przechodniów jak kręgle.
– Zasady honoru panowały wśród arystokracji – zaprotestował kierowca. – Prości ludzie ginęli tysiącami.
– A teraz jest inaczej? – zapytałam. – Gdy jeden oligarcha nie może dogadać się z drugim, żadne zasady honoru nie są przestrzegane. Dlatego, że obaj mają „podwykonawców” i kompromitujące materiały na tego drugiego. Gdzieniegdzie interesy się krzyżują, gdzie indziej są więzy krwi. Ale to ta sama arystokracja, co niegdyś. Ci sami „królowie”, tarzający się w forsie. A prości ludzie to bydło. Stado baranów, które można strzyc, choć czasem bardziej opłaca się wziąć pod nóż. Nic się nie zmieniło. Nie było przykazań – i nadal ich nie ma!
Kierowca zamilkł.
Rozmowa się urwała. Samochód skręcił z Kamergerskiego na Twerską, pokazałam, gdzie ma się zatrzymać i zapłaciłam, dając więcej, niż należało. Dopiero wtedy kierowca przemówił:
– Nigdy więcej nie będę podwoził wiedźm – powiedział z krzywym uśmieszkiem. – Nerwowe zajęcie. Nie sądziłem, że rozmowa z ładną dziewczyną może tak zepsuć człowiekowi humor.
– Przepraszam. – uśmiechnęłam się.
– Pomyślnej… pracy. – zatrzasnął drzwi i ostro ruszył miejsca.
No proszę. Za prostytutkę jeszcze mnie nikt nie brał. Oto, co może zdziałać parandża. No i dzielnica, rzecz jasna4.
Za to odzyskałam – i to z nawiązką – straconą rano siłę. Ten inteligentny, silny mężczyzna okazał się wspaniałym dawcą. Lepiej wychodziło mi jedynie przy pomocy piramidki mocy.
Aż się wzdrygnęłam na to wspomnienie.
Jak głupio… jak potwornie głupio wtedy wyszło.
Wszystko straciłam, wszystko przekreśliłam – w jednej krótkiej chwili.
Idiotka! Pazerna idiotka!
Dobrze, że nikt z ludzi nie może zobaczyć teraz mojej prawdziwej twarzy. Pewnie mam równie żałosną minę jak ten zakochany małolat z sąsiedztwa.
Dobra, było, minęło. Nie odzyskam już ani tamtej pozycji… ani tamtego uczucia. I mogę mieć pretensje wyłącznie do siebie. Powinnam się cieszyć, że Zawulon nie oddał mnie w ręce Jasnych.
Kochał mnie. I ja go kochałam. Dziwne by było, gdyby młoda, głupia wiedźma nie zakochała się w przywódcy Dziennego Patrolu, który spojrzał na nią łaskawym okiem…
Pięści zacisnęły się same, paznokcie wbiły w skórę. Wylizałam się. Przetrwałam jakoś zeszłe lato. Jedna Ciemność wie jak, ale przetrwałam.
Nie ma co żałować przeszłości, płakać i próbować ponownie dopchać się do Zawulona. Po zeszłorocznym huraganie, który rozpętał się w dniu mojej haniebnej niewoli, już się do mnie nie odezwał. I nie odezwie przez najbliższe sto lat.
Zapiszczały opony, zatrzymał się jadący przy chodniku samochód. Volvo, i to chyba jedno z nowszych. Przez okno wysunęła się ogolona, zadowolona gęba. Popatrzyła na mnie i rozciągnęła się w uśmiechu.
– Ile?
Osłupiałam.
– Ile za dwie godziny? – sprecyzował ogolony idiota.
Zerknęłam na tablice – nie był z Moskwy. Wszystko jasne.
– Prostytutki są dalej, głupku – powiedziałam łagodnie. – Przejeżdżaj.
– Myślałby kto, że ty się nie pieprzysz – wycedził rozczarowany przygłup, próbując zachować twarz. – Zastanów się, jestem dzisiaj hojny.
– Zachowaj kasę – powiedziałam, pstrykając palcami – na naprawę samochodu.
Odwróciłam się do niego tyłem i niespiesznie ruszyłam w stronę budynku. Dłoń bolała. „Gremlin” nie jest skomplikowanym zaklęciem, ale złożyłam go zbyt gwałtownie. We wnętrznościach volvo wierciła się teraz bezcielesna istota, a raczej wiązka energii, której jedynym celem było zniszczenie techniki.
Przygłup może się już pożegnać z silnikiem. Ewentualnie szlag trafi delikatną burżuazyjną elektronikę, różne tam wentylatory-karburatory, paski i zębatki. Nigdy nie interesowałam się, co taki samochód ma w środku, ale potrafię sobie wyobrazić efekt działań gremlina.
Rozczarowany kierowca, nie tracąc czasu na przekleństwa, już jechał dalej. Ciekawe, czy przypomni sobie o moich słowach, gdy zacznie mu nawalać samochód. Może… Będzie wrzeszczał – wykrakała, wiedźma!
I nawet się nie domyśli, jak bliski jest prawdy.
Nawet ta przyjemna myśl nie mogła poprawić mi ostatecznie zepsutego humoru.
Pięć minut spóźnienia, kłótnia z matką i jeszcze ten kretyn z volvo…
Z tymi myślami minęłam ekskluzywne witryny sklepów, odruchowo, bez zastanowienia, podniosłam z ziemi swój cień i weszłam do budynku przez niewidzialne dla zwykłych ludzi drzwi.
Kwatera główna Jasnych, położona w Sokolnikach, przypomina zwykłe biuro. My mamy lepsze miejsce i znacznie fajniejszą przykrywkę.
W budynku jest siedem pięter mieszkalnych, ekskluzywne – nawet jak na Moskwę – sklepy na parterze oraz trzy dodatkowe piętra, o których ludzie nie mają pojęcia. Gmach powstał jako rezydencja Dziennego Patrolu i skrywające prawdziwe oblicze budynku zaklęcia umieszczono w cegle i kamieniu ścian. Mieszkańcy tego domu, a są nimi głównie zwykli ludzie, muszą się dziwnie czuć, jadąc windą. Jakby droga z parteru na pierwsze piętro trwała zbyt długo…
Winda rzeczywiście jedzie dłużej, niż powinna. Pierwsze piętro tak naprawdę jest drugim, a prawdziwe pierwsze jest niewidoczne. Tam są pomieszczenia dyżurnych, zbrojownia, służby techniczne. Budynek zwieńczają dwa nasze piętra, o których ludzie również nie mają pojęcia. Ale Inny, posiadający wystarczającą moc, może popatrzeć przez Zmrok i zobaczyć surowy czarny granit ścian i łuki okien, niemal zawsze zasłoniętych ciężkimi, szczelnymi roletami. Dziesięć lat temu w budynku zainstalowano klimatyzację i na tle czarnego kamienia pojawiły się psujące efekt białe skrzynki. Niegdyś klimat regulowano za pomocą magii, ale po co tracić ją bez sensu, skoro elektryczność jest znacznie tańsza?
Oglądałam kiedyś zdjęcie naszego budynku, które jakiś zręczny mag wykonał przez Zmrok. Zdumiewający widok. Zatłoczona ulica, wystrojeni ludzie, jadące samochody… witryny… okna… z jednego wygląda sympatyczna staruszka, na parapecie drugiego siedzi kot – niezadowolony, posępny, zwierzęta doskonale wyczuwają naszą obecność… A równolegle do tego wszystkiego – dwa wejścia od strony Twerskiej. Jedno z nich otwarte, w drzwiach stoi młody wampir z ochrony i piłuje paznokcie. Tuż nad sklepami pas połyskliwego czarnego kamienia, purpurowe plamy okien… Dwa ostatnie piętra przygniatają budynek niczym ciężka kamienna czapa.
Gdyby tak pokazać to zdjęcie mieszkańcom! Zresztą, pewnie i tak wszyscy orzekliby zgodnie, że to marny fotomontaż… Marny, bo budynek wygląda dość dziwacznie… Gdy między mną i Zawulonem jeszcze wszystko było w porządku, zapytałam dlaczego nasze biuro umieszczono w tak dziwnym miejscu, na przemian z mieszkaniami ludzi. Szef uśmiechnął się i wyjaśnił, że to utrudnia siłom Światła atak – w czasie walki mogliby zginąć niewinni ludzie. To oczywiste, że Jaśni też ludzi nie żałują, ale muszą swoje działania usprawiedliwiał licznymi faryzeuszowskimi chwytami, i dlatego siedem pięter naszego budynku stanowi bardzo pewną tarczę.
Maleńka dyżurka na parterze, gdzie wychodziły dwie windy (o których mieszkańcy również nie wiedzieli) oraz schody pożarowe, wydawały się puste. Nikogo nie było ani w fotelu przed telewizorem, ani za biurkiem. Dopiero po dłuższej chwili dojrzałam ochroniarzy. Wampir – chyba nazywa się Kostia, od niedawna w Patrolu, i wilkołak Witalij, też pracownik najemny, z Kostromy, zatrdniony u nas, odkąd pamiętam. Obaj ochroniarze zgięci w chińskie osiem zastygli w kącie. Witalij cicho chichotał. Nie wiem czemu, ale w pierwszej chwili przyszedł mi do głowy bardzo niesmaczny powód ich dziwacznego zachowania.
– Co wy tam robicie, chłopaki? – spytałam ostro. Z wampirami i wilkołakami nie ma się co certolić. Prymitywne bydło… Wampiry to jeszcze w dodatku plugastwo. A jak się przy sadzą, jak chcą pokazać, że wcale nie są gorsi od magów i wiedźm!
– Chodź no tutaj, Alicjo! – zawołał Witalij, nie odwracając się. – Zobacz, jaki numer!
Kostia wyprostował się gwałtownie i lekko stropiony cofnął o krok.
Podeszłam i zdumiona utkwiłam wzrok w podłodze.
U nóg Witalija miotała się mała, szara myszka. Na przemian nieruchomiała i podskakiwała, albo zaczynała piszczeć i rozpaczliwie młócić łapkami powietrze. Przez chwilę nic nie rozumiałam, w końcu popatrzyłam przez Zmrok.
Aha.
Obok przerażonej myszki stało wielkie kocisko, wyciągające do niej łapę i kłapiące paszczą. Oczywiście iluzja, w dodatku prymitywna, stworzona na użytek gryzonia.
– Patrzymy, ile jeszcze wytrzyma! – oznajmił radośnie Witalij. – Obstawiam, że najpóźniej za minutę zdechnie ze strachu.
Opuściłam rękę i podniosłam oszalałą z przerażenia mysz. Mały, puszysty kłębuszek drżał na mojej dłoni. Leciutko dmuchnęłam i wyszeptałam odpowiednie słowo. Mysz przestała drżeć, wyciągnęła się na dłoni i usnęła.
– Żal ci? – zapytał z lekką urazą Witalij. – Alicjo, w twoim fachu takie stworzenia powinno się żywcem gotować w kotle!
– Owszem, jest kilka takich zaklęć – przyznałam. – Są również takie, do których potrzebna jest wątroba wilkołaka zabitego podczas pełni księżyca.
Oczy wilkołaka rozbłysły złością, ale nic nie powiedział. Za słaby był w uszach, żeby do mnie startować. Może jestem tylko zwykłą wiedźmą patrolującą, ale przecież nie najemnym wilkołakiem!
– Powiedzcie mi chłopcy, z łaski swojej, co należy zrobić przy stwierdzeniu na terenie gryzoni, karaluchów, much i komarów… – powiedziałam leniwie.
– Aktywować amulet deratyzacyjny – odparł niechętnie Witalij. – Jeśli natomiast okaże się, że amulet na dane stworzenie nie działa, należy przejawić czujność, pojmać je i przekazać dyżurnemu magowi w celu sprawdzenia.
– Czyli wiedziałeś. Nie ma więc mowy o przeoczeniu… Aktywowaliście amulet? – zapytałam.
Wilkołak zerknął na wampira. Odwrócił wzrok.
– Nie…
– Ach tak. Niewykonanie instrukcji. Jako starszy oddziału otrzymujesz naganę. Powiadomić dyżurnego.
Wilkołak milczał.
– Powtórzcie, wartowniku.
Witalij zrozumiał, że sprzeciw nie ma sensu, i powtórzył.
– Proszę przystąpić do pełnienia obowiązków służbowych – powiedziałam i poszłam w stronę windy, niosąc mysz na dłoni.
– Smacznego… – burknął wilkołak. Co za kompletny brak dyscypliny. Zwierzęca połowa ich istoty zazwyczaj bierze górę.
– Mam nadzieję, że w prawdziwej walce wykażesz się choćby połową tej odwagi, którą wykazała się mysz – odparłam. Wchodząc do windy, pochwyciłam spojrzenie Kostii – wydawało mi się, że młody wampir jest stropiony i chyba zadowolony, że okrutna zabawa została przerwana.
Wkraczając do biura z myszą w ręku, zrobiłam furorę.
Anna Lemieszowa, kierownik naszej zmiany, już chciała rozpocząć swoją zwykłą tyradę o lekceważącej dyscyplinę młodzieży: „Za czasów Stalina za pięciominutowe spóźnienie wysłaliby cię na Kołymę, do obozów, warzyć ziele…”, ale na widok myszki oniemiała. Lenka Kiriejewa pisnęła i zawołała: „Jaka śliczna!”. Żanna Gromowa zachichotała i spytała, czy nie chcą czasem przygotować złodziejskiego eliksiru, którego nieodzownym składnikiem jest gotowana mysz, i co właściwie mam zamiar kraść. Ola Mielnikowa, kończąc malowanie paznokci, pogratulowała mi polowania.
Położyłam myszkę na stole z taką miną, jakbym robiła to codziennie i opowiedziałam o rozrywce wartowników.
Anna pokręciła głową.
– Dlatego się spóźniłaś?
– Dlatego też – przyznałam się uczciwe. – Anno Tichonowna, miałam strasznego pecha do komunikacji, a tu jeszcze ci nicponie wartownicy!
Anna Lemieszowa – mimo młodego wyglądu – jest starą i doświadczoną wiedźmą. Ma około stu lat i widziała takie rzeczy, przy których znęcanie się nad myszką mogłoby się wydać niewinną zabawą. A jednak wykrzywiła wargi:
– Te wilkołaki za nic mają służbę. Gdy staliśmy pod Rewlem, krążyło takie powiedzonko: „Stawiasz na warcie wilkołaka, postaw przy nim wiedźmę do pilnowania”. Co by się stało, gdyby w tym czasie wpadła grupa sił Światła? Przecież to właśnie oni mogli wpuścić mysz. Skandal. Moim zdaniem potraktowałaś ich zbyt łagodnie.
– Trzeba było wybatożyć – podsunęła cicho Kiriejewa, potrząsając rudą grzywą. Ta to ma włosy! Jedno tylko jest pocieszające – że cała reszta już się tak nie udała…
– Tak, praktyka chłosty została niesłusznie zniesiona – odparła chłodno Anna. – Wyrzuć to stworzenie za okno, Alicjo.
– Szkoda myszki – sprzeciwiłam się. – Właśnie przez takich cymbałów jak Witalik w świadomości społeczeństwa tworzy się karykaturalny obraz Ciemnych! Łajdaki, sadyści, zboczeńcy… Po co dręczyć mysz?
– Następuje pewne wydzielenie się energii – powiedziała Ola zakręcając lakier. – Ale malutkie…
Pomachała w powietrzu rękami.
Żanna prychnęła drwiąco:
– Wydzielenie! Na stworzenie iluzorycznego kota zużyto tyle mocy, że teraz należałoby zamęczyć kilogram myszy!
– Możemy to policzyć – zaproponowała Ola. – Zamęczymy mysz, podliczamy wydzielenie się mocy… tylko potrzebna będzie waga.
– Ale jesteście… – powiedziała gniewnie Lena. – Brawo, Alicjo! Mogę zabrać tę myszkę?
– Po co? – zapytałam zazdrośnie.
– Podaruję córeczce. Człowieczek ma sześć lat, już czas, by zaczęła się o kogoś troszczyć. Dla dziewczynki to ważny element wychowania.
Zapadła niezręczna cisza. Rzadko się zdarza, by Innemu urodziło się dziecko-Inny. Bardzo rzadko. Wampirom jest łatwiej – same mogą przeprowadzić inicjację swojego dziecka, łatwiej jest też wilkołakom – ich dzieci zazwyczaj otrzymują w spadku wilkołacze zdolności. A my i Jaśni mamy niewielkie szanse. Lena też nie miała szczęścia, mimo że jej mąż jest magiem Ciemności, byłym pracownikiem Dziennego Patrolu, który obecnie z powodu odniesionej rany przeszedł na emeryturę i zajmuje się interesami.
– Myszy nie żyją długo – zauważyła Ola. – Mała się zapłacze…
– Ta będzie żyła – uśmiechnęła się Lena. – Co najmniej dziesięć lat. Już my z Pawłem się o to postaramy.
– W takim razie bierz! – Wielkodusznym gestem wskazałam mysz. – Przyjdę kiedyś ją odwiedzić.
– Mocno ją uśpiłaś? – spytała Lena, podnosząc myszkę za ogonek.
– Do wieczora pośpi na pewno.
– Dobrze.
Zaniosła zwierzątko na swoje biurko, wysypała z pudełka dyskietki i tam schowała.
– Kup klatkę – poradziła Olga, oglądając swój manikiur. – Albo akwarium. Jak ucieknie, wszystko wam pogryzie i jeszcze nabrudzi.
Anna Tichonowna, przyglądająca się nam w zadumie, w końcu klasnęła w dłonie.
– Dobrze, dziewczęta. Wystarczy tej zabawy. Nieszczęsne stworzenie zostało uratowane i znalazło nowy dom. Zapanował porządek i piękno. Teraz zaczynamy instruktaż.
Jest ostrą kierowniczką, ale nie jest zła. Nikogo bez potrzeby nie gania, pozwoli się powygłupiać i wcześniej wyjść. Ale gdy zaczyna mówić poważnie o pracy – spory nie mają sensu.
Dziewczęta zajęły swoje miejsca. Gabinet jest malutki. Jak cały budynek, nie został przewidziany na obecny skład Patrolu. Mieszczą się tu tylko cztery małe stoliki dla nas i jedno duże biurko, zaanektowane przez Annę Tichonowną. Ten gabinet zawsze przypominał mi szkolną klasę w jakiejś małej wiosce, klasę na cztery uczennice i jedną nauczycielkę.
Lemieszowa poczekała aż włączymy komputery i wejdziemy do sieci, i dopiero wtedy odpowiednio modulowanym głosem zaczęła:
– Dzisiejsze zadanie jest łatwe: patrolowanie południowo-wschodniej Moskwy. Wybierzcie sobie partnerów spośród wolnych agentów operacyjnych.
Zawsze chodzimy na patrole parami, przeważnie jedna wiedźma plus jeden wilkołak, ewentualnie wampir. Jeśli wprowadzony zostaje stan gotowości, zamiast zwykłych operacyjnych przydzielają nam wiedźmina albo któregoś z młodszych magów. Ale to zdarza się rzadko.
– Lenoczka, ty patrolujesz Wychino i Lublino…
Kiriejewa, która właśnie ukradkiem włączyła pasjansa na swoim komputerze, drgnęła, w odruchu niezadowolenia. Rozumiałam ją. Dwie ogromne dzielnice, w dodatku tak daleko. Oczywiście, ze sporu nic nie wyjdzie, Anna Tichonowna zawsze postawi na swoim, ale Kiriejewa po prostu nie mogła nie okazać oburzenia.
W tym momencie na stole Lemieszowej zadzwonił telefon. Popatrzyłyśmy na siebie i nawet Kiriejewa spoważniała. To było bezpośrednie połączenie z dyżurnym agentem operacyjnym, ten telefon nie dzwoni bez potrzeby.
– Tak? – powiedziała Lemieszowa. – Tak… Oczywiście. Rozumiem. Przyjęłam.
Jej spojrzenie na chwilę zmętniało – dyżurny mag przesyłał jej telepatycznie informacje.
A więc sprawa jest poważna. A to oznacza pracą.
– Na miotły! – wyszeptała cichutko Lenka. To było nasze tradycyjne powiedzonko. – Ciekawe, kogo wyślą.
Gdy Anna Tichonowna odłożyła słuchawkę, jej twarz była skupiona i twarda.
– Dziewczęta, do samochodu. Wszystkie. Szybko!
I żadnych „na miotły”…
Czyli sprawa jest bardzo poważna. A to oznacza walkę.