Trwa ładowanie...
fragment
27-05-2010 11:13

Dziennik rumowy

Dziennik rumowyŹródło: Inne
d1e1ah7
d1e1ah7

Atmosfera w redakcji była bardziej napięta niż kiedykolwiek wcześniej. W środę Lotterman dostał wezwanie z Ministerstwa Pracy, nakazujące mu stawić się na przesłuchanie w sprawie odprawy Yeamona. Przeklinał całe popołudnie, mówiąc, że prędzej w piekle będzie zima, niż odda centa temu psycholowi. Sala zaczął zbierać zakłady o wynik konfrontacji, stawka wynosiła trzy do jednego na rzecz Yeamona.

Na domiar złego odejście Tyrrella zmusiło Lottermana do przejęcia roli redaktora działu miejskiego. To oznaczało, że musiał wykonywać większość roboty. Uważał, że to tylko chwilowe, ale tymczasem jego ogłoszenie w „Editor & Publisher" pozostało bez odpowiedzi.

Nie byłem tym zdziwiony. Ogłoszenie brzmiało: „Redaktor codziennej gazety w San Juan. Praca od zaraz. Włóczęgom i pijakom dziękujemy".

W pewnym momencie zaproponował to stanowisko mnie. Któregoś dnia przyszedłem do pracy i znalazłem w maszynie do pisania notatkę mówiącą, że Lotterman chce mnie widzieć. Kiedy otworzyłem drzwi do jego gabinetu, leniwie bawił się swoją piłeczką. Uśmiechnął się przebiegle i podrzucił ją w gorę.

d1e1ah7

– Tak sobie myślałem – powiedział. – Wydajesz się dość bystry. Zajmowałeś się kiedyś redagowaniem wiadomości miejskich?

– Nie – odparłem.

– A chciałbyś spróbować? – zapytał, ponownie podrzucając piłkę.

Nie zamierzałem mieć z tym nic wspólnego. Dostałbym sporą podwyżkę, ale i masę dodatkowej roboty.

– Jestem tu zbyt krotko. Nie znam miasta.

Wyrzucił piłkę w powietrze i pozwolił jej opaść na podłogę.

– Wiem – rzekł. – Tak tylko myślałem.

d1e1ah7

– A co z Salą? – zapytałem, wiedząc, że Sala z pewnością odmówi. Miał tyle własnych zleceń, że dziwiłem się, czemu w ogóle zadaje sobie trud utrzymywania tej pracy.

– Nie ma szans. Sali ta gazeta nie obchodzi. Właściwie to nie obchodzi go kompletnie nic. – Pochylił się do przodu i upuścił piłkę na biurko. – Kogo jeszcze tu mamy? Moberg to pijak, Vanderwitz to wariat, Noonan jest idiotą, a Benetiz nie zna angielskiego... Chryste! Skąd ja biorę takich ludzi? – Opadł z jękiem na fotel. – Muszę kogoś znaleźć! – krzyknął. – Oszaleję, jeśli będę miał robić wszystko sam!

– A co z ogłoszeniem? – spytałem. – Bez odpowiedzi?

d1e1ah7

Znów jęknął.

– Jasne... zapite łby! Jakiś facet twierdził, że jest synem Olivera Wendella Holmesa... jakby mnie to miało obchodzić! – Gwałtownie cisnął piłką o podłogę. – Kto przysyła tu same zapite łby?! – krzyknął. – Skąd się tu biorą?!

Pogroził mi pięścią i przemówił, jakby właśnie miał wykrztusić ostatnie słowa w życiu:

– Ktoś musi z tym walczyć Kemp. – Oni przejmują władzę. Te zapite łby przejmują władzę nad światem. Jeśli prasa upadnie, zginiemy, rozumiesz to?

d1e1ah7

Przytaknąłem.

– Na Boga – kontynuował. – Ciąży na nas odpowiedzialność! Wolna prasa jest konieczna! Jeśli zgraja próżniaków przejmie kontrolę nad tą gazetą, to będzie początek końca. Najpierw przejmą naszą gazetę, potem kilka następnych, a pewnego dnia przejmą „Timesa". Wyobrażasz to sobie?

Powiedziałem, że nie.

– Załatwią nas wszystkich! – wykrzyknął. – Są niebezpieczni i podstępni! Poznałbym w tłumie tego faceta, który twierdził, że jest synem sędziego Holmesa. To ten z włosami na szyi i oszalałym spojrzeniem!

d1e1ah7

Właśnie w tym momencie, jakby na zawołanie, do gabinetu wszedł Moberg, niosąc wycinek z „El Diario".

Oczy Lottermana poczerwieniały z wściekłości.

– Moberg! – wrzasnął. – Jezu Chryste, kto ci pozwolił włazić tu bez pukania?! Bóg mi świadkiem, że każę cię zamknąć! Wynocha!

Moberg wycofał się w pośpiechu, przewracając oczami w moim kierunku, gdy wychodził.

Lotterman rzucił mu gniewne spojrzenie.

– Ma tupet, pijaczyna. Chryste, takiego pijaczynę powinno się uśpić.

d1e1ah7

Moberg pracował w San Juan dopiero od kilku miesięcy, ale Lotterman nienawidził go z pasją, której wyhodowanie innym zajęłoby lata. Moberg był degeneratem. Był niski, miał cienkie blond włosy i bladą, obwisłą twarz. Nigdy nie widziałem człowieka tak zdecydowanego na samozniszczenie – zresztą nie tylko samo-, ale zniszczenie wszystkiego, na czym mógł położyć ręce. Był obleśny i zepsuty w każdy możliwy sposób. Nienawidził smaku rumu, ale kończył butelkę w dziesięć minut, potem wymiotował i padał na ziemię. Jadał tylko słodkie bułki i spaghetti, które wyrzygiwał, gdy tylko się upił. Większość pieniędzy wydawał na dziwki, a kiedy zaczynały go nudzić, brał sobie na numerek pedała, dla samej dziwaczności tego pomysłu. Dla pieniędzy zrobiłby wszystko. To właśnie on odpowiadał w redakcji za kontakty z policją. Często znikał na kilka dni z rzędu. Potem ktoś musiał go tropić w najgorszych barach w La Perla, slumsach tak obrzydliwych, że na mapach San Juan figurują jako biała plama. La Perla stanowiła jego kwaterę
główną; mówił, że tam czuje się jak w domu, a w pozostałej części miasta – poza kilkoma okropnymi barami – był zagubioną duszą.

Powiedział mi, że pierwsze dwadzieścia lat swojego życia spędził w Szwecji, więc często próbowałem wyobrazić go sobie na tle rześkiego, skandynawskiego krajobrazu. Zastanawiałem się, jak wyglądałby na nartach, albo jak mieszka spokojnie z rodziną w jakiejś zimnej wiosce w górach. Z tych kilku zdań, które powiedział o Szwecji, wywnioskowałem, że mieszkał w małym miasteczku, a jego rodzice byli dobrze sytuowanymi ludźmi z wystarczającą ilością pieniędzy, żeby wysłać go na studia do Stanów.

Spędził dwa lata na nyu, mieszkał w Village, w jednym z tych akademików przeznaczonych dla zagranicznych studentów. To najwyraźniej wytrąciło go z równowagi. Pewnego razu aresztowano go na Sixth Avenue za to, że – jak mówił – sikał na hydrant jak pies. Kosztowało go to dziesięć dni w lochach, a kiedy wyszedł, od razu wyjechał do Nowego Orleanu. Ugrzązł tam na pewien czas, poźniej dostał pracę na frachtowcu płynącym na Daleki Wschód. Kilka lat popracował na statkach, później zniosło go w stronę dziennikarstwa. Teraz, mając trzydzieści trzy lata i wyglądając na pięćdziesiąt, podłamany na duchu, a na ciele spuchnięty od alkoholu, skakał z jednego kraju do drugiego, zatrudniał się jako reporter i zostawał, dopóki go nie wylano.

Zazwyczaj był odrażający, jednak z rzadka miał przebłyski zastałej inteligencji. Ale alkohol i rozpustne życie przeżarły jego mozg do tego stopnia, że gdy tylko kazał mu pracować, zachowywał się jak stary silnik, który sfiksował przy próbie naprawy.

– Lotterman myśli, że jestem Demogorgonem – powtarzał. – Chcesz wiedzieć, co to takiego? Sprawdź w słowniku – nic dziwnego, że mnie nie lubi.

Pewnego wieczoru u Ala powiedział mi, że pisze książkę, zatytułowaną Nieuchronność dziwnego świata. Traktował to bardzo poważnie.

– To taka książka, jaką napisałby Demogorgon – powiedział. – Pełna obrzydliwości i przerażająca... wybrałem najbardziej ohydne rzeczy, jakie mogłem sobie wyobrazić. Bohater jest przebranym za księdza kanibalem... kanibalizm mnie fascynuje – jednego razu w więzieniu pobili prawie na śmierć pijaka i zapytałem któregoś z gliniarzy, czy mogę zjeść kawałek jego nogi, zanim go zabiją. – Roześmiał się. – Świnia, wywalił mnie stamtąd. Uderzył pałką. – Roześmiał się raz jeszcze. – Zjadłbym ją, dlaczego nie? Nie ma nic świętego w ludzkim mięsie. To mięso jak każde inne, zaprzeczyłbyś temu?

– Nie – odparłem. – Czemu miałbym zaprzeczać?

To był jeden z niewielu razów, kiedy mogłem zrozumieć, co do mnie mówi. Przez większość czasu zwyczajnie bełkotał. Lotterman wiecznie groził, że go wyleje, ale miał taki niedobór kadrowy, że nie mógł sobie pozwolić na pozbycie się kogokolwiek. Gdy Moberg spędził kilka dni w szpitalu po tym, jak został pobity przez strajkujących, Lotterman miał nadzieję, że trochę się wyprostuje. Jednak po powrocie do pracy stał się jeszcze bardziej nieobliczalny.

Czasami zastanawiałem się, które z nich – Moberg czy „News" – przetrzyma to drugie. Wszystko wskazywało na to, że gazeta już ledwo zipie. Nakład stale się obniżał i traciliśmy reklamodawców tak szybko, że nie mogłem zrozumieć, jak Lotterman wiąże koniec z końcem. Bardzo się zapożyczył, żeby założyć „Daily News", a według Sandersona, nigdy nie zarobił na nich ani centa.

Wciąż miałem nadzieję na zastrzyk świeżej krwi, ale Lotterman stał się tak nieufny wobec „zapitych łbów", że odrzucał każdą odpowiedź na swoje ogłoszenia.

– Muszę być ostrożny – wyjaśniał. – Jeszcze jeden zboczeniec i jesteśmy skończeni.

d1e1ah7
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1e1ah7