2000
Rok 2000 – czy to wiek dwudziesty czy dwudziesty pierwszy? Arytmetycznie nie ma wątpliwości: zamyka się w ten sposób całe tysiąclecie. Ale popatrzmy na cyfry. Na ich obraz. Jaki sugestywny! Zaczyna się nowy wiek, niewątpliwie.
O rok 2000 zahaczyłem już poprzednio, w księdze trzeciej Nie boję się bezsennych nocy. Pisałem, że przed wojną oglądałem angielski film pod takim właśnie tytułem – Rok 2000 – czysta fantazja, oczywiście według Wellsa. Wysoko cywilizowane państwa prowadzą ze sobą wojnę lotniczą. Miasta aseptyczne. Pudła ze szkła i aluminium. Panowie w białych tunikach. To wtedy Słonimski zauważył, że kiedy fantazjuje się o przyszłości, przede wszystkim likwiduje się spodnie. Twórcom tego filmu rok 2000 wydawał się tak odległy, że zobaczyli inną rzeczywistość – jak z dziwnego snu. Ciekawe, czego ani Wells, ani twórcy filmu nie przewidzieli, nie przyszło im to nawet do głowy. Nie przewidzieli szlachetnie obdartych hipisów, szałów kultury masowej, Woodstock i Orkiestry Świątecznej Pomocy, tatuaży i kolczyków, islamskich samobójców, zakodowanych drzwi, telefonów komórkowych, komputera, więc i laptopa, na którym ja, niewolnik i czciciel wiecznego pióra, będę przepisywał te notatki.
Co teraz? Zacząć. Przepędzić strachy. Żadnych „ale po co? ale dla kogo?” To się okaże. Decyzja została podjęta.
Odwagi!
Styczeń
Sam w domu. Rena u siostry we Wrocławiu. Słyszała, że Ritka jest chora, oboje postanowiliśmy, że powinna w tych dniach być u niej. (W czerwcu 1941 roku, kiedy do Lwowa zbliżali się Niemcy, Rena porwała o cztery lata młodszą siostrę do pociągu ewakuacyjnego – i tak uratowała jej życie. Reszta rodzeństwa, pięcioro ich było, zginęła z rodzicami.) Ja jestem stale w otoczeniu bliskich lub co najmniej blisko bliskich – trochę samotności dobrze mi zrobi.
Telefon z życzeniami od Ludwika Stommy z Szampanii. (Huragan zerwał im gonty, dwa dni byli bez prądu i wody.)
Przeglądanie starych listów. Są trzy od mojej Mamy – krótkie, zawsze z jakąś pretensją (umotywowaną). Czekaliśmy wtedy na ojca, wciąż mieliśmy nadzieję, że żyje. Byli nawet tacy, którzy zapewniali, że go widzieli, miał dwie mocno wypakowane walizki i szykował się do powrotu. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że zamordowano go w Buchenwaldzie. I to na dwa tygodnie przed wyzwoleniem. List Stelli z pretensjami do Mamy. Bez sensu. List zniszczyłem.
W podsumowaniach literackich ubiegłego roku nie wymienia się książki o Boyu. A przecież była to świetna sprzedaż, zbliżamy się do ośmiu tysięcy. Pan Władysław Żeleński, bratanek Boya, ucieszony powodzeniem tej książki, teraz, kiedy wchodzi w setny rok życia, dzwoni do mnie z Paryża. „Doczekałem się!” Po chwili: „Ma Boy szczęście, że trafił na pana”. Trudno o wyższy komplement.
Znowu nad listami. Jakże byliśmy młodzi, jakże ufni. Autorzy tych listów – szczególnie ja, lekkomyślny debiutant – pojęcia nie mieli, co ich czeka, jak ułoży się ich życie, jakie dzieła będą ich reprezentować. Jaka będzie Polska. (Chociaż pewne postawy raczej przewidywałem.) Osobowości były już zaznaczone – to nawet zadziwiające, do jakiego stopnia – tylko jeszcze nieobciążone bagażem, który miał narzucić Czas. Proust wiedział, dlaczego pisze to słowo wielką literą.
Noworoczne przeglądanie notatek. Rok 1986, sierpień. Coś o „stoliku”. Prawie komplet – wokół Konwickiego. Omawia się ciepłe powiewy w polityce kulturalnej. Może złudne… Za to na uniwersytecie nic się nie zmienia. Jest jak było.
Oni mogą to wytłumaczyć po marksistowsku – mówię do Tadzia. – Że uniwersytety to dla władzy „baza”, coś zasadniczego, a kultura to tylko „nadbudowa”, można sobie pozwolić na większy luz.
Konwa kiwa głową na znak zgody. Irenę Sz. irytuje, że partia wciąż się boi uruchomienia PEN Clubu. Hałastra literacka, mówi, czuje się zagrożona. Rzecz w tym – dodaje – że oni są niezdolni i wiedzą o tym.
– Może są wśród nich i zdolni, nawet na pewno – ja na to – ale są pisarze, którzy nie zasługują na to, żeby być zdolnymi.
Holoubek: – Zapisz to, Józiu, zapisz to koniecznie!
Nie muszę tego zapisywać, nie zapomnę, bo jest to moja dawna formuła. Ale skoro Holoubek nakazał… Zapisane.
(W powieści Odejście Afrodyty Stach Narbej mówi coś podobnego do bohaterki, tyle że w sposób bardziej wyidealizowany: „Natura powinna odmawiać głupcom i podlecom umiejętności składania słów i twórczej wyobraźni”. I kiedy indziej: „Są autorzy, którzy nie zasługują na dobre książki przez siebie napisane”.)
Notatka z tego samego roku l986.
„Koterie wokół czasopism literackich czy nawet kawiarniane przeobraziły się – za sprawą pań – w koterie towarzyskie. Nie napisze się nic krytycznego o Kaziku, żeby nie urazić Marysi, trzeba dać nagrodę Markowi, bo to sprawi przyjemność Ewie, a ona boryka się od pewnego czasu bez gosposi, a wiecie Krysi udało się dostać polędwicę na zapleczu sklepu dla dyplomatów. Coś takiego powiedział, no popatrz… nie puszczę drania przez próg. Co, jego? Nie czytam. Skreślony. Może sobie pisać co chce – dla mnie nie istnieje. Dyżuruję, tak, na Piwnej. Ksiądz Niewęgłowski bosko mówił.
Dawniej rozdzielało się laurki w salonach, potem w redakcjach i kawiarniach – teraz przy plackach ziemniaczanych. Czasem przy brydżu”.
Konstancin, ZAiKS. Może uda mi się skupić. Pojawił się Różewicz. Przypomniał, że jestem mu winien szwedzką wódkę. (Założyłem się, że dostanie NIKE, nie dostał, ale spadł na niego deszcz innych nagród i mnóstwo wspaniałych omówień.) Dobrze sobie gwarzymy.
Wczoraj pani A., tłumaczka i bardzo stara kobieta, która często obsypywała mnie komplementami, czasem miała uwagi krytyczne, raczej przenikliwe, napadła na mnie: „Niech pan się ode mnie odczepi! Pan Marianowicz powiedział, że jeśli będę miała przykrości, to on mnie przed panem obroni!” O co chodzi? „Niech pan do mnie w nocy nie puka!” Jestem zdumiony, zaprzeczam, ale nic nie pomaga: pukam do niej i już. Nastaję na jej dziewiczość. Przede mną, wyjawia mi pani kierowniczka, pukał do niej pan Leszek K. Ale w tym turnusie go nie ma…
Rano opowiadam o tym przez telefon Zosi, z którą znamy się ponad dwadzieścia lat. „Widzisz – mówię – jakie masz szanse. Mężczyźni będą do ciebie pukać”. „Miejmy nadzieję, że nie dożyję”.
Epizodyczny typ do książki (lub komedii), znany mi z życia: łajdak, który ma za złe autorowi, że tak czarno widzi ludzi i jest pesymistą. Skąd u pana takie czarnowidztwo? Ludzie nie są tacy źli, jak pan ich widzi.
We wtorek byłem w domu. I dobrze, że byłem. Gazownicy spawający rury na klatce schodowej spalili przewody elektryczne. I teraz – ani gazu, ani prądu.
Wieczorem telefon z Paryża. „Tu Giedroyc”. W Paryżu mówi się, że ukazał się duży esej zestawiający Boya z Dmowskim – czy ja coś o tym wiem? Nie, nic nie wiem, ale wydaje mi się to trochę dziwne. „Mnie też – mówi pan Jerzy – ale z tymi wariatami to nic nie wiadomo. Jeśli pan się czegoś dowie, proszę do mnie zadzwonić”. Obiecuję.
„Niepokój domowy mam zapisany w trzewiach” – chyba w ten sposób napisał o sobie Montaigne. To ja. Moje dzieci wydają mi się inne – nie mają takiej maniakalnej potrzeby pewności, że w domu wszystko pod ich nieobecność jest w porządku. Bo wierzą, ufają – i tę ufność zawdzięczają nam, rodzicom. Są pewne, że każdy pojawi się w domu zdrowy i cały. Do głowy im nie przychodzi (na szczęście), że mogłoby być inaczej. Co innego ja: mnie trawi niepokój. Nie mogę wtedy skupić się na pisaniu. Żeby pisać – oddawać się czynności tak egotycznej – muszę mieć pewność, że wszyscy, od których uciekam w pisanie, są na miejscu.
Notatka z 1989 roku. O wiecznych wyrzutach sumienia. Wobec psa, że niewyprowadzony na dwór. Wobec Maryli T., że chora, pięć operacji, ja się nie odzywam, ona „dogorywa” (jak pisze) w tęsknocie do Warszawy w jakimś obcym Sztokholmie. I znowu wydaje mi się, że ja jestem winien – bo pracuję nad jakimś nowym tekstem, winien – chociaż prawie jej nie znam. (Czytam to teraz, po 11 latach. Maryla T. bez zmian, raczej wesolutka.) Wszystkie nieszczęścia świata powodują swędzenie sumienia. Że nie współcierpię jak wypada, nie poszczę, nie biczuję się, tylko… no tak, myślę o własnym bólu. Nawet wobec osoby, która skrzywdziła, uderzyła dotkliwie – niepewność, czy to nie ja krzywdziłem, a może za ostro… nazbyt zasadniczo… bo jednak to niezupełnie tak… A może… Jakiś podkradający się niepokój… jakaś bezsenna noc…
Fromm (w Ucieczce od wolności): „…rządy sumienia [własnego] mogą stać się nawet surowsze od rządów autorytetów zewnętrznych…”
O ten temat zatrącam. Tylko zatrącam. Jest on zawsze obecny, goni mnie, ale ja – prawdę mówiąc – od niego uciekam.
„A gdybym zaczął mówić wszystko? Naturalnie, że boję się. Boję się ludzi, bo po co ofiarowywać im siebie z całą swoją słabością, grzechem i zgryzotami, jaka z tego byłaby korzyść? Jeszcze jeden przyczynek do tak zwanej psychologii twórczości?”
To nie ja – to Miłosz, w Roku myśliwego. Myśl zasadnicza. Może nie stale towarzysząca, bo zdemolowałaby wszelką spontaniczność, ale często obecna, wspólna wszystkim, którzy pochylają się nad kartką papieru, by zanotować coś, co doskwiera.
Edward, spowiadający mi się ze swojego niewygasłego uczucia do tamtej, zaskoczył mnie wyznaniem, które jej przekazał (nie wiem, czy potrzebnie):
„Kiedy oczy mnie nie zapiekły, kiedy przestałem odczuwać ból, kiedy myślałem o tobie ze spokojem, jak o kimś, kto się ode mnie oddalił –
ogarniały mnie wyrzuty sumienia –
czułem się tak, jakbym cię zdradził.
Bo to był, wydawało się, mój obowiązek; odczuwać ból, rozpaczać…”
Edward (stale o tym):
– Właściwie człowiek realizuje swoją wspólnotę z ludźmi, swoją więź z nimi – głównie przez miłość. Pomyśl: kochasz osobę obcą – wyrosłą wśród innych ścian, u innych okien, wśród innych mebli, sztućców, ręczników, z innymi pogwarkami i porzekadłami, z innym przebudzeniem i innym zasypianiem. Nigdy nie przestanę się temu dziwić. I oto uczucie rozpierające pierś. Cóż, że pełne złudzeń. Żywimy przecież i inne złudzenia. Yehudi Menuhin mówi w wywiadzie, bez skrępowania: „Zawsze byłem w kimś zakochany”. Och, tylko nie mów, że kobiety na to nie zasługują. Spróbuj.
Potrafi myśleć i w inny sposób. Kiedyś powiedział mi (a ja zapisałem):
– Szczęśliwy czasem się czuję, że nie miałem tych kobiet, które wiele lat temu urzekały mnie lśnieniem młodych oczu, wdziękiem gibkiej postaci, uśmiechem, który czarował rozkwitem warg – więc dobrze, że nie miałem tych uroczych postaci, bo pozostały urocze jak niespełnione marzenie – i nie obnoszą teraz swojej zasmucającej zwiędłości, złych przemian, jakie uczynił w nich czas i zmartwienia. Dobrze, że ich nie miałem: nie muszę się lękać spotkania z nimi. Nie muszę też hodować żadnych żalów. Możemy rozmawiać – i to całkiem przyjaźnie.
Rodzinna Europa. Inaczej czyta się książkę, którą dostało się na trzy dni, ukradkiem, od przyjaciela, co przemycił ją z Paryża, inaczej, kiedy masz książkę na własność, wiec czytasz ją bez pośpiechu, już bez dreszczu, że zostałeś dopuszczony do czegoś tajemnego. To odbiera książce smak nie tyle zakazanego owocu, ile czegoś odświętnego, pozbawia lekturę obrzędowości, poczucia, że się jest wybrańcem. Książka składa się już tylko z materii słownej, którą możemy aprobować, podziwiać nawet (lub nie), a nie z tajemnych znaków, z sygnałów rozświetlających ciemną drogę.
To samo dotyczy zapewne czytania Herlinga-Grudzińskiego, Stempowskiego i kilku innych autorów. Czytelnik wydaje ich książki w dużych nakładach, pospolitując je, pozbawiając nimbu.
Czasopisma niegdyś nielegalne, bibuła, różne marnie powielane „Kultury niezależne”, wciąż z nawyku gromadzone. No i po co? Nic mi za obcowanie z nimi nie grozi – więc po co to trzymać?