Rozdział pierwszy
Oj, piłem ci ja w poniedziałek i przepiłem czterdzieści krów
Oskara Kahlera po prostu nienawidziłam. Zawsze kiedy do nas przychodził, strasznie krzyczał i używał wulgarnych słów. Mój ojciec nigdy nie przeklinał, nosił krótkie gatki z nogawkami ściągniętymi na gumkę, slipów wtedy jeszcze nie było, a gdyby zdarzyło mu się zachować nie tak w towarzystwie (właśnie: w towarzystwie, a nie w gościach czy na popijawie), toby się chyba powiesił. Tak jak jego profesor od łaciny w gimnazjum, któremu przydarzyło się to przed całą klasą. Co prawda profesor się nie powiesił, ale jeszcze tego samego popołudnia poszedł się utopić. Wszystko, co ludzkie – korzystanie z ubikacji, kochanie się i płodzenie dzieci – mojemu tacie wydawało się „nieprzyzwoite”. Fuj! Pozytywny stosunek miał tylko do jedzenia. Pochodził ze wsi, a tam bogactwo oceniano według tego, ile kto miał w spiżarni. Tak więc spiżarka w naszej kawalerce niedaleko Teatru Narodowego zawsze była zapchana kiełbasą paprykową (trzydzieści pięć koron za kilo), słoniną i wędzonym boczkiem, niekiedy zamarynowanym wcześniej w
zalewie czosnkowo-paprykowej. To wszystko ojciec przyrządzał sam, a potem w całym mieszkaniu unosił się piękny zapach.
Oskar Kahler był gruby, a jego córka Romka miała coś ze słuchem. Za to jego syn Lesik grał całkiem nieźle na oboju i występował na ukraińskich „melankach”, które odbywały się zawsze przed Bożym Narodzeniem. Nie lubiłam tam chodzić, bo zawsze kazali mi występować, żeby było widać, jaka jestem ładna, i że wrodziłam się w ojca, i ledwo słyszalnym głosem recytowałam ukraińskie wiersze. Jeden był o tym, jak Cygan ukradł ogórki, ale go złapali i wsadzili do więzienia, a on potem i tak ich wszystkich przechytrzył. A drugi wiersz napisał mój ojciec. Sławił piękno kraju ojczystego, gdzie góry nie mają ostrych szczytów, porasta je soczysta trawa, mech złoci się w promieniach słońca, a w pachnącym żywicą lesie żyją niedźwiedzie, które – pomijając to, że mogą być niebezpieczne – są „królami natury”, w odróżnieniu od wilków, które podstępnie napadają na ludzi.
Oskar Kahler zawsze robił wulgarne aluzje do różnych rzeczy z przeszłości mojego ojca. Zazwyczaj chodziło o kobiety. Byłam przeczulona na tym punkcie. Przecież mój ojciec w gatkach z nogawkami nie mógł mieć nic wspólnego z żadną inną kobietą oprócz mojej mamy. Nawet z nią – o czym byłam wtedy święcie przekonana – nigdy nie zdarzyło mu się „nic takiego”.
Oprócz mnie.
Oskar Kahler bywał u nas na przyjęciach. Przychodził także doktor Wakuła, pan Szutko z panem Suszką, Michał Petrenko i Sławek Demianenko, Sztefan Bora i pan Ołeksa, a także Wasyl Maldulian. Oskar wydzierał się najbardziej ze wszystkich i palił. Mój ojciec też palił i śpiewał, mama nerwowo stawiała na stole kiełbasy i słoninę, a ja chowałam się za tapczanem. Zawsze trochę mi go odsuwali od ściany, jakiś metr od okna, i na tym metrze mogłam sobie „gospodarzyć”. Miałam tam lalkę Olenę, którą dostałam zaraz po urodzeniu, i opowiadałam jej, jak bardzo nienawidzę Oskara Kahlera. Kiedyś usłyszałam, jak Oskar Kahler mówi do ojca:
– Sam wiesz, że Anna Nikarakiwna ma piękne krocze!
Od razu znienawidziłam Annę Nikarakiwnę, a także słowo „krocze”. Pamiętam, że wtedy mama płakała.
Oskar Kahler dodał:
– Jest stolarzem. Pozwoliłeś na to, żeby twój syn został stolarzem!
Nie rozumiałam, o jakiego syna chodzi, byłam przecież jedynaczką!
Przeprowadziliśmy się do większego mieszkania, M-2. I chyba wtedy to wszystko się zaczęło. Były to czasy, kiedy ludzie zaczynali kupować działki i samochody, a mama suszyła ojcu głowę o to, że jesteśmy biedni. Ja wcale tak nie uważałam, przecież na działkę nie jeździ się co tydzień i nie wszyscy też mają auta. Naciągnęłam wtedy rodziców na angielski ortalion (jak zresztą wszyscy z mojej specjalnej klasy językowej), a buty za 450 koron, które wypatrzyłam sobie „U Włocha”, też w końcu dostałam.
Przyjęcia odbywały się u nas nadal. Ale już rzadziej. Tylko kiedy ojciec miał imieniny albo urodziny. Kiedyś – chyba obchodził wtedy sześćdziesiątkę, bo mój ojciec zawsze był bardzo stary – goście nie chcieli się upić. Zamierzali rozejść się do domów na trzeźwo, gdzieś tak koło północy. Ojciec zamknął drzwi na klucz i zaczął na nich wrzeszczeć, że co z nich za goście, nie „goście”, tylko „zera”, i że ich nie wypuści.
I nie wypuścił. A doktor Wakuła, Michał Petrenko, Sztefan Bora, pan Ołeksa i Wasyl Maldulian wrócili do stołu. Matka ciężko to przeżyła. Ojciec zrobił jej awanturę, że jego własny bratanek Wasyl Maldulian obmacuje ją pod stołem, rzucił kieliszkiem w telewizor, ale nie trafił, a potem udawał, że nic się nie stało, wyzwał bratanka Wasyla na pojedynek szachowy, po czym złamał mu nos.
Bratanek Wasyl stał w przedpokoju i powtarzał w kółko:
– Coś mi się stało z nosem! Przecież ja go widzę! Widzę swój nos!
Nos miał całkiem wykrzywiony. (Chyba w prawą stronę). A ojciec zerwał z wieszaka skórzany płaszcz, ten sam, który nosił w czasie wojny i jak kiedyś jechał pociągiem, to w jednym przedziale wzięli go za Żyda i mówili do niego po hebrajsku, a znowu w drugim – za gestapowca i mówili do niego po niemiecku.
Ojciec nie lubił ani Niemców, ani Żydów, z wyjątkiem Oskara Kahlera, który był ukraińskim Żydem niemieckiego pochodzenia, i zawsze szlag go trafiał, kiedy ktoś na ulicy zawołał za mną: „Sara!”. Bo miałam, i mam do tej pory, długi nos. Po tacie.
Tato w skórzanym płaszczu poszedł z bratankiem Wasylem na pogotowie, żeby mu wyprostowali i złożyli nos, a tymczasem w domu Oskar Kahler zabawiał mamę.
Mamie było to nie w smak, chichotała nerwowo i siedziała jak na szpilkach, a Oskar mówił coś o „nóżkach” (od razu znienawidziłam słowo „nóżki” i do tej pory uznaję tylko nóżki w galarecie, wieprzowe) i mówił jeszcze:
– Vierko, ty jesteś naprawdę święta!
Mój stosunek do Oskara Kahlera przejawiał się w ten sposób, że zawsze, kiedy zbliżały się jakieś imieniny albo urodziny, dostawałam ataku histerii, zamykałam się w ubikacji i nie chciałam wyjść, nawet wtedy, kiedy ojciec mnie prosił, błagał, a nawet groził zgrabną, ręcznie plecioną skórzaną dyscyplinką. Aż w końcu tato się poddał, przeniósł wielki telewizor – dwudziestopięciocalowy – do małego pokoju, który przerobiliśmy z kuchni, na przeszklonych drzwiach zawiesił kapę, naznosił mi tam słoniny i kiełbasy i powiedział, że będą z mamą udawać, że nie ma mnie w domu. I jeszcze obiecał zamknąć drzwi od dużego pokoju, w nadziei, że przez dwie futryny nie dotrze do mnie ostry głos Oskara.
Kiedy Oskar przeszedł od „nóżek” do „cycuszków”, wyszłam ze swojej kryjówki. Byłam cała roztrzęsiona i już miałam zacząć krzyczeć, żeby się wynosił! Wynocha! A on był tak zaskoczony tym, że jestem w domu, chociaż powinno mnie nie być, że sam się zabrał i wyszedł.
Mama bez słowa wzięła się do sprzątania ze stołu petów, resztek słoniny, kiełbas i boczku w marynacie paprykowej, i powiedziała:
– Jesteśmy cztery stówy do tyłu, a tato znowu zachowywał się okropnie. Im jest starszy, tym więcej sobie pozwala i robi się z niego dyktator!
– Aha… – powiedziałam. – A będzie jeszcze gorzej.
I było jeszcze gorzej. Ojciec coraz więcej sobie pozwalał i ciągle kogoś pouczał. Ale nie mnie. Przeciwnie. Ja miałam zupełną swobodę. Ojciec pouczał wszystkich wyłącznie w dziedzinie prawa (bo go nie skończył), a także w kwestii Rusi Podkarpackiej. Jak tam było kiedyś i jak tam jest teraz, chociaż jego noga nie postała w tych stronach od z górą trzydziestu lat.
Wierszy już tyle nie pisał, ale te dawne ciągle przepisywał na maszynie. Był już na emeryturze i miał czas.
Poza tym umarł Oskar Kahler, a Romka, która miała coś z słuchem, nie wróciła ze Szwajcarii. Chyba to wszystko zaczęło się właśnie wtedy…
Rozdział drugi
Oj, piłem ci ja we wtorek i przepiłem czterdzieści wołków
Był rok 1968. Nasza klasa strajkowała i w ramach strajku pomalowała wszystkie ławki farbą w kolorze kanarkowożółtym. Farba nie chciała wyschnąć, wgniatały się w nią czubki długopisów, a do domu przychodziłam cała uświniona na kanarkowo. Kiedyś zostaliśmy w szkole po lekcjach i graliśmy w godzinę prawdy. Nie miałam nic do ukrycia, ale dałam fant. Potem „za karę” musiałam całować się z Michałem Szipką. Był mały, niebrzydki i ograniczony. (Teraz jest ginekologiem, a po dwudziestu latach na spotkaniu naszej klasy okazało się nagle, że jest wielki, gruby i… ograniczony…).
Latem 1968 roku wracaliśmy z Karkonoszy, a ja strasznie się bałam, że żołnierze zjedzą mi kota. W Pradze nie spotkaliśmy ani jednego czołgu, żadnego transportera z żołnierzami, w ogóle nic… Spokojnie dojechaliśmy do domu taksówką, z kotem na kolanach, a głowy tylko nam chodziły to w prawo, to w lewo.
Mieszkanie stało puste przez miesiąc, więc pootwieraliśmy wszystkie okna, i aż nas cofnęło z wrażenia. Przez okno dużego pokoju mierzyła w nas lufa czołgu. Naprzeciw naszego domu była ambasada Bułgarskiej Republiki Ludowej, a żołnierze celowali prosto w nas. Mieszkali w tym czołgu do samej zimy i jeszcze trochę. Mój ojciec zawsze pamiętał o tym, żeby pozasłaniać wszystkie okna, dodatkowo zaciągał zieloną zasłonę, potem robił w niej małą szparkę i obserwował ich przez lornetkę. Jak się golą, rozmawiają, śpią…
Był na emeryturze i miał czas.
Już nie chodził na „melanki”, gdzie zawsze ze wszystkimi się kłócił, a na imieniny i urodziny przychodziła do nas już tylko ciotka Olina z mężem Honzą. Przychodził z nimi brat taty, Sztiepan, ale Sztiepan miał już osiemdziesiątkę z okładem i pozwalał sobie jeszcze więcej niż mój ojciec: częściej wszystkich pouczał, był jeszcze bardziej apodyktyczny i do tego więcej pił.
Zawsze gdy przebrał miarkę, ociupinkę popuszczał w spodnie, a ciotka Olina (tak naprawdę – moja kuzynka), bardzo z tego powodu cierpiała…
Tak. Zaczęło się to właśnie wtedy. Przyjechali do nas z Ukrainy: Michał, Wasyl, Fedio, Wasyłyna, Petro i Anna. Michał już przekroczył siedemdziesiątkę, miał spiczasty nos i skórzany płaszcz. Bardzo możliwe, że taki sam, jak ten, w którym mojego tatę brali to za Żyda, to za Niemca. Michał miał błękitnie niebieskie oczy.
Wasyla nazywano Wasylem Pierwszym, bo był o dziesięć lat starszy od swojego brata – też Wasyla – mojego ojca. Ale mój ojciec nie chciał być Wasylem Drugim, więc przyjął pseudonim artystyczny Dżmil. To znaczy trzmiel. Wasyl Trzmiel. Wasyl Pierwszy też miał niebieskie oczy, Anna i Wasyłyna tak samo, i ja mam takie, ale nie tak niewinnie, starczo czyste, już nie tak błękitne, jakby się otarły o niebo. Jak w wierszach mojego taty – błękitny nieboskłon, a na jego tle wznoszące się łagodnie zielone szczyty gór. Niebieskie oczy, które oznaczają, że można swobodnie oddychać…
Wtedy o swobodnym oddychaniu raczej nie było mowy.
W gimnazjum zgłosiłam się do specjalnej klasy z językiem angielskim, bo miałam zdolności językowe i byłam przekonana, że niemiecki już znam perfekt. Ale zrobiłam to przede wszystkim dlatego, że do tej klasy o rok wyżej chodził Martin Duba.
Zakochałam się w nim przy zrywaniu chmielu. Byłam na wsi u stryja swojej przyjaciółki Lenki, razem z Martinem wrzucałyśmy do kosza szyszki chmielowe, a on się do mnie uśmiechał i mówił: „Masz bardzo ładne imię, i oczy też…”. Był bystry. Kochała się w nim jeszcze jedna nasza koleżanka ze szkoły, Pavla, która imponowała mi tym, że trzymała się trochę na uboczu, ładnie malowała i była inteligentna; czułam podświadomie, że jeśli też będę się kochać w tym Martinie Dubie, to i we mnie rozwinie się taka siła i intelektualny potencjał, jak w mojej artystycznie uzdolnionej koleżance.
Starałam się patrzeć na Dubę tak, żeby zrozumiał, że mam piękne nie tylko oczy, ale i wszystko inne.
Wieczorami w oparach chmielowych obie z Lenką leżałyśmy w łóżkach i odgrywałyśmy etiudy. Ona była Nim – Martinem Dubą, a ja byłam sobą. Tylko że teraz, po ciemku, byłam o wiele piękniejsza, mądrzejsza i bardziej pociągająca…
Lenka mówiła Jego kwestie, a ja swoje, wygłaszałyśmy czułe, pełne erotyzmu słowa, jakich już potem nigdy w życiu nie słyszałam. Byłyśmy podniecone, chociaż tak naprawdę żadna z nas nie wiedziała, co to wszystko znaczy.
Dni upływały z realnym Dubą. Ale prawdziwe dialogi i spojrzenia były tylko namiastką rzeczywistości, jej kulisami. Cały czas podświadomie czekałam na wieczór, na noc, kiedy Lenka będzie Nim, wda się ze mną w inteligentną rozmowę, a przy tym będzie niewprawnie dotykać moich piersi.
Na teście z angielskiego dostałam osiemdziesiąt punktów na sto i dyrektorka nie przyjęła mnie do specjalnej klasy z językiem angielskim, chociaż znalazły się tam dzieci z wynikiem poniżej pięćdziesięciu punktów. Mojej matce, która poszła zaprotestować przeciwko temu bezprawiu, dyrektorka powiedziała, że ocena zależy nie tylko od wyniku testu i inteligencji ucznia, ale także jego od postawy społecznej. Postawa społeczna mojej absolutnie niezaangażowanej rodziny zadecydowała o tym, że nie wolno mi było uczyć się angielskiego przez osiem godzin tygodniowo w specjalnej klasie, tylko przez cztery godziny w normalnej.
Zaczęłam więc chodzić do „normalki” i cieszyłam się, bo w „specjalce” były dzieci ministrów i ambasadorów, które przez całe lata uczyły się w różnych szkołach za granicą i mówiły po angielsku tak, że nasz profesor, skądinąd całkiem niezły, czasami z trudem mógł je zrozumieć.
Martin Duba zakochał się „na poważnie” w o cztery lata starszej Jugosłowiance Renacie, nosił za nią teczkę i w barze mlecznym kupował jej koktajle truskawkowe, a mnie o mało nie pękło serce.
Tak jak jednemu z synów stryja Wasyla – Danyłowi. Wtedy stryj Wasyl przyjechał do nas razem z Michałem, Petrem, Wasyłyną i Anną, żeby się trochę pocieszyć, odreagować i zapomnieć.
Otóż jego jedyny syn Danyło, który służył w wojsku gdzieś w dalekiej Syberii, gdzie temperatura spada poniżej pięćdziesięciu stopni i można normalnie pić czysty spirytus, więc ten Danyło zakochał się tam w jakiejś mężatce. Nawet z nią zamieszkał, ale potem wrócił jej mąż, a ona wygnała Danyła z domu. I poszedł. Do lasu. W lasy. I nie chciał wrócić. Znaleźli go po kilku dniach, ale od tej pory nie odezwał się ani słowem.
Odesłali go Wasylowi do domu. Danyło, jak tylko spuścili go z oczu, wyrywał się na połoniny, gdzie pachnie żywica, którą można żuć jak gumę, w góry, które są szersze niż wyższe, i gdzie jest zielona, soczysta trawa.
Wasyl Drugi (czyli mój ojciec), o ponad dziesięć lat młodszy od Pierwszego, pokazał bratu małą spiżarkę w M-2, pełną słoniny i boczku z czosnkiem i papryką, i kazał mamie upiec kurczaka. Bo na Ukrainie kurczaki się gotuje, nie piecze. I w ten sposób pokazał Wasylowi, że tutaj można wspaniale żyć!
Stryj Michał wypytywał o ceny i zarobki. Wasyłyna i Anna kupiły sobie chusty z kaszmiru, a stryj Wasyl Pierwszy milczał tak samo jak jego syn Danyło, po czym wrócił do domu i wkrótce umarł.
W tamtych czasach nie można było być tak całkiem młodzieńczo niewinnym. Jeszcze w podstawówce ni stąd, ni zowąd do dyrektora naszej szkoły przyszedł ze skargą pan Szindelarz. Powodem skargi była Dasza. Drobna, pilna, same piątki, ciemne włosy splecione w dwa warkocze. Kiedy nasza klasa ustawiała się do fotografii, Dasza zawsze siadała obok mnie. Głowy – obie z długimi warkoczami – skłaniałyśmy ku sobie, jakbyśmy chciały jedna drugą przed czymś ochronić. Zdaje się, że Dasza wiedziała, przed czym. Była wierząca, a jej ojciec był pastorem.
Bracia ewangelicy z USA w ramach wsparcia przysyłali jej rodzinie niewielkie kwoty, które w naszych warunkach okazywały się zawrotnymi sumami, i Dasza była najlepiej ubraną dziewczyną w klasie. Nosiła supermodne spódniczki z elany i swetry z orlonu w najdelikatniejszych pastelowych kolorach. Pan Szindelarz miał córkę, zawistną Jankę. Jej mama (która miała wielgachne stopy i nosiła męskie obuwie – chyba numer czterdziesty trzeci) woziła ją o piątej rano na lodowisko Sztwanice. Janka trenowała jazdę figurową. Ja też.
Moja mama miała szare palto z flauszu z wielkim kołnierzem, którego tato nienawidził, bo przypominało mu nietoperza. Pani Szindelarzova nosiła oceloty.
Zawistnej Janie jazda figurowa na łyżwach wychodziła całkiem nieźle. Na zawodach zajęła drugie miejsce, zaraz za córką trenera. Ja byłam na szarym końcu. Mama postanowiła, że więcej nie będzie mnie wozić na łyżwy. Miarka się przebrała, kiedy piękną jaskółką z poniesioną nogą wjechałam triumfalnie głową prosto w bandę lodowiska. Dopiero po ładnych paru latach mama potrafiła się z tego śmiać.
Nasza rodzina, ta ze strony ojca, ciągle miała problemy z nosem. Tacie co rano leciała krew z nosa, bratanek Wasyl miał nos skrzywiony na prawą stronę, a mnie po zderzeniu z bandą zrobiła się u nasady nosa taka mała gulka, która już mi została na zawsze…
Kiedy pan Szindelarz przyszedł do szkoły ze skargą, dyrektor wezwał do swojego gabinetu mnie i Lenkę. Lenka jedyna z naszej klasy miała pochodzenie robotnicze. Jej mama pracowała w ogrodzie, a ojciec był rzeźnikiem, ale wcześniej zaraz po szkole przez jakieś trzy miesiące fedrował w kopalni. Mój tato znał go i lubił, bo pan Szindelarz w czasie wojny zostawiał mu okrawki z wieprzowych łbów w mięsnym przy alei Narodowej i nie pytał o kartki.
Dyrektor zadał nam pytanie, co sądzimy o panu Szindelarzu. Sądziłyśmy, że to skończony kretyn, a kiedy wróciłyśmy do klasy, natychmiast rozgłosiłyśmy to wszem wobec. Potem postanowiłyśmy udowodnić, że zachodnie ciuchy naszej koleżanki nie mają na naszą klasę negatywnego wpływu.
Przez cały wieczór urywały się telefony, a rodzice nie mieszali się do naszej akcji, nie wiedząc, czy mają się bać, czy też raczej podziwiać naszą klasową solidarność. Mój ojciec nawet sobie przypomniał, że zna pana Szindelarza. Z dawnych czasów, kiedy pan Szindelarz był lekarzem i wystawiał orzeczenia w sprawie rent inwalidzkich. Ojciec wtedy renty nie dostał, z czego wyciągnął wniosek, że pan Szindelarz jest „polityczną świnią”, tak więc mamy się nim nie przejmować.
Następnego dnia wszyscy przyszliśmy do szkoły w granatowych pionierskich spódniczkach (chłopcy – w spodniach), w błękitnych pionierskich bluzach, a na szyi mieliśmy czerwone pionierskie chusty.
Ja do pionierskiego ślubowania przystąpiłam ze znacznym opóźnieniem. Gospodynią naszej klasy, od której zależała ta decyzja, była Lenka (matka – ogrodnik, ojciec – rzeźnik), ta sama, która udawała, że jest moim Martinem Dubą, i która wyróżniała się złamanym zębem i okropną cerą. Ja miałam ładne zęby i czystą cerę. Lenka, kiedy miałyśmy po dziesięć lat, twierdziła, że kto jest w dzieciństwie ładny, ten jako dorosły zrobi się brzydki i na odwrót. Do tego uznała, że skoro kiedyś powiedziałam, że zabawa w „mrugnij oczkiem” jest głupia, to znaczy, że i cała organizacja pionierska jest głupia. Bo w „mrugnij oczkiem” graliśmy na każdej zbiórce. I z tego powodu do ślubowania w Muzeum Lenina stanęłam dopiero po trzech latach, razem z drugorocznym Eklem, i z nerwów zwymiotowałam pod flagą.
Do dzisiaj nie wiemy, czy nasza wychowawczyni miała takie samo zdanie o panu Szindelarzu jak mój ojciec, czy był to czysty przypadek. Tak czy inaczej – ona też zjawiła się w granatowej spódnicy i białej bluzce, tylko zamiast chusty miała na szyi czerwoną aksamitkę.
Janka Szindelarzova w swoich wąskich, żółtych rurkach, które tato przywiózł jej z kongresu we Włoszech, i w moherowym sweterku, który wszędzie zostawiał kłaki i ciągle przez niego kichałam, wytrzymała między nami tylko do dużej przerwy. Jej ojciec pojawił się jeszcze tego samego dnia. Tym razem nie chodziło o modę. Pan Szindelarz zaatakował dyrektora ideologicznie i zażądał, żeby natychmiast wyrzucił Daszę ze szkoły. Stwierdził też, że niezrozumiały jest dla niego fakt, przeciwko któremu zdecydowanie protestuje, że do specjalnej klasy językowej uczęszcza uczennica, której ojcem jest protestancki ksiądz.
Dyrektorowi zostały dwa miesiące do emerytury, tyle samo do końca roku szkolnego, więc Daszy udało się skończyć dziewiątą klasę z rozszerzonym programem nauki języków.
Kiedy odbieraliśmy świadectwa, okazało się, że ktoś w nocy na chodniku napisał: „Dyrektor to baran!”. Minęła dobra godzina, zanim ten napis udało się nam zadeptać.
Jeśli chodzi o pana Szindelarza, to mój ojciec miał rację.
Nie mylił się też co do tego, że gruba Wasyłyna, córka chudego Michała, który już dobiegał dziewięćdziesiątki i jego oczy stały się tak błękitnie niebieskie, że już prawie nic nie widział, mówi po ukraińsku po prostu okropnie.
Wasyłyna zadzwoniła do drzwi, rzuciła się ojcu, mamie i mnie na szyję, i zanim jeszcze zdążyliśmy się przywitać, wszystkich nas wycałowała na mokro. Ojciec zrobił niepewną, ale przy tym nieco wyniosłą minę, a Wasyłyna powiedziała:
– Wujku, szcze za dweryma odyn mij czumajdan!
Czumajdan!
Ojciec bez ceregieli wypchnął Wasyłynę na schody i zamknął drzwi na klucz. Dopiero kiedy poszedł spać, mama odważyła się wpuścić ją do środka. Tymczasem gruba, zapłakana cudzoziemka stała się ośrodkiem zainteresowania całego domu, a jedna z sąsiadek nawet wyniosła jej coś do jedzenia.
Jeśli chodzi o język ukraiński, to kiedy chodziłam do szkoły, ojciec wbił mi do głowy jedno twierdzenie. Przytaczałam je zawsze i wszędzie, i przytaczam nadal: „Po naszemu mówi się zeszyt, po ukraińsku zoszyt, a po rosyjsku tietrad’. No więc do którego języka ukraiński jest bardziej podobny? A widzicie!”.
Po naszemu mówi się kufer, po ukraińsku kufor, a po rosyjsku czemodan. Aż tu nagle Wasyłyna przyjechała z czumajdanem!
Po jakimś czasie ojciec się udobruchał i odczytał jej na głos wszystkie swoje wiersze, kładąc nacisk na piękno i śpiewność mowy ojczystej, a pięćdziesięcioletnia Wasyłyna, gruba i opuchnięta od marnego jedzenia, siedziała potulnie, nabożnie przytakiwała, powtarzając nieśmiało:
– Ja już wiem, wujku. Kufor! Kufor!
W końcu tato ją pochwalił, dał jej dla dzieci pomarańczy i kupił cztery kaszmirskie chusty, z każdą z innym szlaczkiem.
Przyjaźniłam się z Lesikiem Kahlerem. Był znacznie młodszy niż Romka, która mieszkała w Szwajcarii i przysyłała pocztówki z wakacji już to w Hiszpanii, już to we Włoszech albo Jugosławii, i była matką niezwykle, na sposób zachodni, udanych dzieci, które jednakowoż o urodzenia miały coś ze słuchem.
Lesik już nie grał na oboju. Własnego ojca Oskara nie znosił prawie tak samo jak ja, ale kiedy ten umarł, po pogrzebie Lesik przytoczył się do mnie i powiedział:
– Ja go nie lubiłem, ale teraz, jak umarł, jest mi tak jakoś dziwnie, naprawdę dziwnie…
Lesik zbierał zagraniczne płyty. Przysyłała mu je Romka, a on dzięki nim nawiązał kontakty z różnymi osobliwymi ludźmi. Z cinkciarzami. Wtedy jeszcze tak się na nich nie mówiło, ani też nie wsadzało się ich do kryminału ani nie kręciło o nich filmów. Tylko raz Lesik widział, jak jeden blondyn miał w ręku może ze trzydzieści tysięcy w zachodniej walucie, a następnego dnia już ich nie miał, za to oba lima miał tak podzelowane, że po ulicy trzeba go było prowadzić pod rękę.
Lesik był niski, a włosy zaczęły mu rzednąć już w wieku lat siedemnastu. Na ciemieniu miał dwa włosy na krzyż, ale za to po bokach zapuścił sobie długie strąki.
Dzięki niemu polubiłam piosenki, których nie mogłam pamiętać z dzieciństwa: Kahovca, Przenosilovej, Petra Novaka i Matuszki, na przykład: Jestem napalony…, albo Buty na miłość, czy też Kiedy gwiazda wieczorna wzejdzie nad Górną Poczernią… Lesik wyprosił od matki i Romki używanego minicoopera, którym jeździliśmy na wycieczki, słuchaliśmy tych piosenek i w pełni odnajdywaliśmy w nich siebie.
Lesik chodził z Jindrą. Najpierw wstydził mi się ją przedstawić, bo wcale nie była ładna i nosiła marne ciuchy, ale w końcu mi ją pokazał, a ja mu przyklasnęłam, bo była z niej dobra dziewczyna.
Mówiła cicho i lubiła zwierzęta i dzieci.
Ja miałam w domu dwa żółwie, a poza tym podobał mi się dwumetrowy Honza, ze starszej klasy. Miał długie, falujące włosy, a ja akurat byłam po lekturze biografii Shelleya i wydawało mi się, że Honza to istny Ariel.
Honza oblał mnie kiedyś w knajpie piwem i od tej pory próbowałam go usidlić. Udało mi się to tylko częściowo. Ta częściowość była dla mnie sprawą zasadniczą. Byłam bowiem niewinna i strasznie się bałam, że już taka niewinna zostanę na zawsze. Oprócz tego powtarzałam sobie: „Ja go kocham, a więc to powinien być On!”.
On mnie nie kochał, ale kiedy najpierw namówiłam go na przedstawienie w Klubie Teatralnym, gdzie przez cały spektakl mówiło się tylko „o tym”, a potem zaciągnęłam go do nas do domu, gdzie w moim pokoiku, przerobionym z kuchni, całym w beżach i brązach, z drewnianymi meblami z Pięknego Wnętrza, już czekało przygotowane łóżko, i kiedy przytuliłam się do niego i powiedziałam dziko: „No i co, Honzo, no i co?”, to w końcu mnie tej niewinności pozbawił. Po czym usnął wyczerpany.
Tymczasem do domu wrócili rodzice (byli z wizytą u bratanka Wasyla), a mama dostała histerii i zaklinała mnie, żebym odesłała Honzę do domu. Ja nie chciałam. Chciałam, żeby jeszcze chwilkę poleżał w moim łóżku, w moim pokoju, w naszym domu… Jeszcze przez chwilę chciałam mieć wrażenie, że go mam!
Mama atakowała ojca:
– No powiedz jej coś! Powiedz jej, żeby go wyrzuciła! Niech go wyrzuci! Wyrzuć go!
Ale ociec miał co innego w głowie, bo pokłócił się z córką bratanka Wasyla, Poliną, która studiowała dziennikarstwo i miała skrzywienie marksistowskie. Ojciec spierał się z nią na temat Marksa, Stalina oraz współczesnej polityki i cały się trząsł, tak go zniesmaczyła jej lewicowa naiwność.
Co się tyczy Honzy, ojcu przeszkadzało tylko to, że kiedy Honza będzie od nas wychodził, to zobaczy go, jak leży na tapczanie w przedpokoju. Bo tato spał w przedpokoju. Od kiedy pamiętam, nigdy nie spał z mamą w jednym łóżku. Tak nie znosił bliskości innego człowieka. Zawsze utrzymywał, że cierpi na chroniczną bezsenność i pali światło przez całą noc, więc przeszkadzałby nam wszystkim. Ponieważ najpierw mieszkaliśmy w kawalerce, a potem w M-2 z kuchnią przerobioną na mój pokoik z wiklinowymi fotelami, trzeba przyznać, że ojciec nam naprawdę przeszkadzał. Chrapał głośno, a do tego nieregularnie!
Honza poszedł do domu dopiero rano. Jeszcze wstąpił do łazienki, żeby opłukać ręce i twarz. Mój ojciec rozwiązał swój problem z tapczanem w przedpokoju w sposób niezwykle prosty. Położył się w wannie. Z wody unosiła się para, ojciec miał na sobie prążkowane kąpielówki, a w ręku trzymał tom wierszy Tarasa Szewczenki (dopiero co kupiony w Księgarni Radzieckiej). Książka miała okładkę z motywem haftu ukraińskiego, a pod wpływem wody farba puściła. Ojcu po przedramionach ściekały czerwone strużki, a na gorącej powierzchni tworzyły się makabryczne kręgi.
Zszokowany Honza powiedział dzień dobry, a tato (zachwycony, że tak genialnie wybrnął z kłopotliwej sytuacji) odezwał się przyjaźnie tym swoim opanowanym głosem, w którym jednakże wyczuwalne było lekkie napięcie:
– Nie jest pan czasem głodny? W spiżarce mamy mnóstwo paprykowej kiełbasy!
Nastały czasy, kiedy wszyscy zaczęli wstępować do Socjalistycznego Związku Młodzieży. Jakoś tak niepostrzeżenie. Każdy sam. Nie zawracałam sobie tym głowy, bo wtedy w modzie były kolorowe pikowane kurtki, a ja jeszcze takiej nie miałam. W końcu wypatrzyłam jedną, która mi się spodobała. Kupiłam ekspedientce kawę i poprosiłam, żeby mi tę kurtkę odłożyła, że zaraz przyjdę mamą. Strasznie lało, a moja ofiarna mama właśnie w pokoju nauczycielskim pocieszała koleżankę, której córka zginęła w górach. Koleżanka płakała, alpiniści przed chwilą przywieźli jej plecak. Tylko plecak. Mama w pośpiechu pożyczyła od niej pieniądze, a ja zaciągnęłam ją do Domu Mody.
Kurtka była szarobura i miałam ją na sobie dokładnie jeden raz.
Około dziewiątej przyszedł do nas stryj Sztiepan, który miał osiemdziesiąt siedem lat. Domagał się od mojego ojca wyjaśnień, jak to właściwie było w 1933 roku w Janskich Łaźniach, gdzie obaj prowadzili sklep z drewnem. Na ustach miał ślady czerwonego wina. Pokazałam im kurtkę:
– Kosztowała sześć stów! – pochwaliłam się.
Stryj Sztiepan, który miał włosy jak mleko i profil tak arystokratyczny, że mógłby pracować jako model, bez żadnych ceregieli wyrwał mi kurtkę z ręki. Przez chwilę milczał, następnie chwycił nożyczki, leżące na maszynie do szycia, i wykonał cięcie. Potem jeszcze jedno. Pociął kurtkę na drobne paseczki, a ja przerażona patrzyłam, jak z ostatniego krzyku mody sypie się porowata gąbka i bibulasta watolina. Przy rękawach stryj się poddał. Wargi mu zbielały, czerwone wino zmieniło kolor na fioletowy. Wreszcie powiedział:
– Takie coś nosiłem na Syberii przez dwanaście lat!
– I to za darmo! – dodał mój ojciec.
Przez szkolny radiowęzeł przemawiała nowo wybrana przewodnicząca Związku Młodzieży Socjalistycznej. Jej ojciec był jednym z najważniejszych redaktorów „Rudego Práva”, a ona była tak niezgrabna, tak brzydka i tak pozbawiona seksapilu, że mogła się po kobiecemu zrealizować tylko poprzez udzielanie nagan przystojniejszym od siebie kolegom i koleżankom. Co do tego nikt nie miał wątpliwości. Jej zastępcą był taki jeden kędzierzawy chłopak. Po roku sześćdziesiątym ósmym nazwisko jego ojca pojawiało się na murach z dopiskiem po myślniku: „zdrajca narodu”.
Zastępca wezwał przez radio wszystkich nowych członków związku, żeby natychmiast stawili się w sali gimnastycznej w celu odbioru legitymacji.
Wstali wszyscy. Tylko Lenka (ojciec – rzeźnik, matka – ogrodniczka), Eva Brousikova i ja zostałyśmy w ławkach. Eva zaczęła się rozpaczliwie miotać:
– Kiedyście się pozgłaszali? No kiedy? Ja o niczym nie wiedziałam! Mnie nikt nic nie powiedział! Musiałam być wtedy chora, czy co?
Wszyscy pozostali tłumnie przemieszczali się ku drzwiom w uroczystym, pełnym godności milczeniu. My z Lenką popatrywałyśmy na siebie przez całą klasę, nic nie rozumiejąc, a potem postanowiłyśmy, że zniesiemy to bohatersko. Każdy prawdziwy bohater jest osamotniony. Sam wobec tłumu.
Tak właśnie się czułyśmy. Napięcie chwili nadało naszym twarzom szlachetny wyraz, a Eva Brousikova pisnęła:
– Może mnie wezmą! – i rzuciła się biegiem za tłumem.
Zostałyśmy w ławkach, za katedrą siedział stary, poczciwy i dość nudny profesor od łaciny. Posłał tęskne spojrzenie młodzieży, która odeszła odebrać legitymacje, i powiedział:
– Brousikovą miałem właśnie wywołać do odpowiedzi. Jest zagrożona!
Przyjechała do nas z Ukrainy Marijka z córką Anną. Marijka pracowała w jakimś dworcowym hotelu i przywiozła nam w prezencie kilka nowych kazionnych prześcieradeł. Jej córka, mniej więcej czterdziestoletnia Anna, przywiozła różne drobiazgi, które miały stryjkowi – czyli mojemu ojcu – przypominać jego kraj ojczysty.
Były to poziomki z różowej krepiny, przymocowane drutem do deseczki oraz drewniany jastrząb, który otwierał oczy i świecił, jak się do niego włożyło baterię.
Ojciec rzucił tam jastrzębiem w Annę. Ułamały się mu skrzydła. Podniosłam je i stwierdziłam, że świecący jastrząb jest jeszcze do tego składany.
W końcu Marijka i Anna wypakowały coś sensownego. Dziesięć flaszek prawdziwej ukraińskiej pszenicznej wódki. Po pierwszej szklaneczce ojciec się uspokoił. Słuchał wieści z ojczyzny. Jego brat Petro wybrał się w odwiedziny do znajomych, a potem znaleźli go martwego w kamieniołomach dwadzieścia kilometrów dalej.
– Tak – powiedział ojciec bez cienia zdziwienia czy żalu. – Tak powinniśmy skończyć wszyscy.
Było lato. Przyjaźniłam się z Pavlą, artystycznie uzdolnioną koleżanką z klasy. Mogłyśmy godzinami rysować ludziki kolorowymi flamastrami, które Daszy przysyłali skądś z Ameryki bracia ewangelicy. Razem spędzałyśmy wakacje u ciotki, w małej chatce nad strumykiem, która pamiętała jeszcze czasy skautingu i gdzie fantastycznie pasował nasz składany jastrząb. W nocy świecił nam oczami, bo w domku nie było prądu, a myśmy czytały Eugeniusza Oniegina i mówiłyśmy sobie, że jak ktoś kogoś kocha, to go przecież musi kochać cały czas, no bo inaczej co z tą całą zainwestowaną energią, co z tym ogromem siły, która jest człowiekowi potrzebna do miłości?! Czy otacza nas wszystkich? Czy unosi się w powietrzu i syci każdego z nas?
Pavla nie czuła wokół siebie tak znowu dużo miłości. Jej mama musiała zwolnić etat nauczycielki historii, zatrudniła się jako sprzątaczka i próbowała dobierać gumowe rękawice pod kolor plastikowego kubła. Ojciec Pavli na wszelki wypadek załatwił sobie rentę inwalidzką. Na głowę. Ciągle pisał różne filozoficzne rozważania o literaturze, a Pavla powiedziała, że mają „zapluskwiony” telefon.
A mnie nie kochał Honza. Włóczyłam się za nim po knajpach na Małej Stranie. Wstydziłam się do nich wchodzić, po wtedy zawsze wszyscy faceci podnosili głowy, jako że miałam niebywale duży biust.
Kiedyś kupiłam sobie biały kapelusz, a do tego włożyłam śliwkowy płaszcz, który zamiast guzików miał wielkie czerwone kwiaty ze sztucznej skóry. Weszłam do zadymionej piwiarni i powiedziałam do Honzy:
– Nie myśl sobie, że przyszłam tu z twojego powodu albo przypadkiem, ja… ja tu szukam mojego brata!
– Ty masz brata?! – zdziwił się Honza, bo już dwa lata odwiedzał mnie w moim pokoiku, w którym spokojne beże zdążyłam tymczasem wymienić na krzyczącą czerwień.
– Hmm… – powiedziałam jakby nigdy nic. – Nazywa się… – zawahałam się – Orest.
Nie wiem skąd mi to przyszło do głowy.
Honza się za mnie wstydził.
Moi rodzice należeli do warstwy, którą można określić jako niezamożna inteligencja. W każdym razie mój ojciec bardzo sobie cenił wykształcenie, może dlatego, że dziadek był bogatym gospodarzem, który co prawda miał pełne spichrze, lecz wykształcenia nie zdobył (ale, dzięki Bogu, zdrowy chłopski rozum kazał mu w tych niepewnych czasach posłać swoje zdolne dzieci na studia). Ojciec był ambitny, ale jego ambicje skończyły się w momencie otrzymania dyplomu. Nie tęsknił za karierą ani za dobrami materialnymi.
Zdaniem ojca wszystkie nauczycielki były mało kobiece i głupie. Pewnie dlatego moja mama nauczycielka skończyła śpiewająco jeszcze jedną szkołę, a potem prawo. Nigdy nie praktykowała, ale ojciec, zawsze kiedy ją przedstawiał, kładł nacisk na jej tytuł naukowy.
Nie mieliśmy pieniędzy, a mama ciężko to znosiła. Mówiła o swoim wykształceniu i o tym, jakie to przykre, kiedy ona – magister prawa – musi pożyczać od swoich koleżanek dwie stówy. Tato nie lubił rozmawiać o pieniądzach. Kiedy je miał, wydawał, kiedy nie miał, pożyczał.
Najważniejsze, żeby w spiżarce była kiełbasa, słonina i parę flaszek.
Jednakże zgodził się z tym, że w czasach niedostatku należy co nieco wyciągnąć od naszych ukraińskich krewnych, którzy ciągle do nas przyjeżdżali. I wyciągał.
Wasyłyny i ich córki Marijki, i ich córki Wasyłyny oraz synowie Wasyle, i ich synowie Wasyle, i paru kuzynów Michałów, i nawet mała Anna, wszyscy oni mogli wydębić od mojego ojca podpis na zaproszeniu – tylko pod warunkiem, że przywiozą wódkę.
Ojciec im płacił. Jakieś dziesięć koron mniej, niżby zapłacił w sklepie.
Anna na wysłużony kuchenny stół, już ze trzy razy malowany białym lateksem, wypakowała jedną po drugiej sześć flaszek.
– Proszę, stryjku… – powiedziała potulnie.
Ojciec, z miną bardzo surową, żeby dać do zrozumienia, jaki to poważny interes, wyłożył na stół trzysta sześćdziesiąt koron.
Anna wyciągnęła jeszcze jedną butelkę.
– A to, stryjku, to już w prezencie ode mnie!
Ojciec od razu otworzył flaszkę, a potem pili razem z Anną do samego rana.
Ja byłam non stop nieszczęśliwie zakochana. W Honzie. Już robił się z tego koszmar. Śledziłam każdy jego ruch, każde spojrzenie… On miał mnie gdzieś, ale moja miłość była tak ogromna, że czasami jej ulegał. Raz na jakiś czas przychodził i kochał się ze mną, a ja potem opowiadałam Lence, Pavli i Daszy wszystko w najdrobniejszych szczegółach.
W końcu Lenka miała już tego po uszy, do tego stopnia, że zmusiła mnie, żebym podpisała oświadczenie. Wzięła kawałek kartonu, opaliła go po brzegach, a ja musiałam własną krwią podpisać, że nie wspomnę o nim więcej niż dziesięć razy dziennie.
Ale nic z tego. Byłam tak ogarnięta namiętnością, tęsknotą i bólem, że już przestawałam być sobą, istniałam tylko poprzez Honzę, jego słowa, gesty, oczy…
Pisałam gorzkie, a zarazem cyniczne wiersze, a tato je wszystkie cierpliwie przepisywał na maszynie, robiąc przy tym mnóstwo błędów w interpunkcji, opatrywał każdy wiersz datą i dołączał do własnych, które trzymał w teczkach wyłącznie z czarnymi okładkami.
Kiedyś wybraliśmy się gdzieś za Zbraslav po owoce. Mama chciała robić przetwory i ktoś o dobrym sercu, chyba ojciec jakiegoś jej ucznia, któremu dawała korki z czeskiego, zaprosił ją na działkę, żeby sobie nazrywała wszystkiego, ile chce, i zabrała do domu. Całkiem za darmo.
Nazrywaliśmy renklod, węgierek i gruszek „maślanek” i mieliśmy pełne torby pachnących, przejrzałych owoców, które ojciec niósł na plecach w przedpotopowym plecaku barwy khaki. (Tym samym, którego używał jeszcze w trzydziestym trzecim, kiedy razem ze stryjem Sztiepanem otworzyli w Janskich Łaźniach sklep z drewnem. Po trzech dniach zbankrutowali, trzy dni głodowali, po czym wrócili do domu. Na Ukrainę). Tym razem z plecakiem pełnym zielonych i żółtych renklod oraz gruszek ojciec jechał do domu na plac Karola. Był upał. Niedzielny autobus był zapchany i po chwili z plecaka zaczęło kapać. Tacie ciekło po plecach na spodnie, mokra koszula zrobiła się lepka. Nad jego głową krążyły osy i pszczoły, ale nikt z nas nie mógł ich odganiać. Wszyscy mieliśmy ręce zajęte torbami pełnymi owoców, które były za darmo.
W końcu dotarliśmy do domu. Mama nie mogła znaleźć kluczy. Musiała przed drzwiami postawić wszystkie torby na ziemi i długo grzebała w owocach.
W przedpokoju ojciec raptem cisnął plecakiem o podłogę.
– Czego tym rzucasz? – warknęła matka.
Tato – cały słodki i lepki – popatrzył na nią przez chwilę w milczeniu.
Potem podskoczył i obiema nogami łupnął w tobół. Skakał tak po nim z zacięciem z dziesięć minut.
A potem z takim samym zacięciem zaczął skakać po pozostałych torbach.
Tego roku nie mieliśmy kompotów na zimę. Tylko dżemy.