wilczek
Krew spływa w błoto, drąży w nim wąziutkie czerwone ścieżki. Zbocze jest ciemne, zapleśniałe i zgniłe, krew wkrótce zostanie przez nie wchłonięta i zniknie. Czaszka zmiażdżona, kończyny bez życia. Z gardła nie wydobywa się już nawet pisk.
Czerwone krople poplamiły spodnie, ale to da się spłukać w płytkiej rzece. Wciąż z cegłą w dłoni czuje się silny, niezwyciężony i spokojny. Stoi wpatrzony w martwe oczy, widzi, jak krew jeszcze się sączy i wsiąka w błoto. Szturcha nogą ścierwo i schodzi nad wodę. Martwy kundel wkrótce stanie się pożywieniem nowych bezpańskich psów, a później robaków, much i innej gadziny.
Kiedyś utopił kota w kanale ściekowym, ale to nie wzbudziło w nim takiego samego uczucia jak katrupienie psów. Teraz zabija głównie psy. No i gołębie. Mnóstwo się ich zlatuje do wysokich bloków. Płoszy je z kuchni do pokojów, do sypialni i łazienek, przez dziury w obdrapanych ścianach, z których zwisają wielkie kawały betonu. Mieszkania przypominają na wpół rozbite czaszki, szeregi pomieszczeń są już tylko zwałami cegieł i gruzu. Wszystko, co nadawało się do użytku, a nie przestało istnieć podczas nalotów, skradziono, pochłonięto, rozniesiono w pył. Została jedna czy druga szmata, koślawy stołek, połamana półka.
Gdy na miasto skierowano pierwsze rakiety, bloki na równinie stały niczym mury obronne. Tu obwarowali się walczący; sądzili, że tu powstrzymają inwazję. Przez ciągnącą się w nieskończoność mroźną zimę walki przenosiły się z kwartału na kwartał, z ulicy na ulicę, z domu na dom. Bojownicy, zmuszeni do powolnego wycofywania się coraz dalej od centrum miasta, pozostawiali szeregi wyludnionych domów przypominających upiorne tarcze strzeleckie dla rosyjskich rakiet. W niektórych blokach wciąż można na ścianach odczytać graffiti będące dziełem buntowników – Swoboda ili smiert’ – Wolność albo śmierć!
Na schodach bez poręczy, na podestach, gdzie jeden nieopatrzny krok oznacza upadek z wielu pięter, w pokojach, w których w każdej chwili może się zawalić sufit albo zarwać podłoga, tam właśnie żyje Timur. Ze szczytu betonowych szkieletów, przez szczeliny w ścianach, może patrzeć na ludzi w dole. Kiedy czuje głód, straszy gołębie, które podrywają się zdezorientowane. Zagania je w kąt i wypatruje ofiarę. Najtłustszą. Przytrzymuje ptaka mocno między nogami i wyćwiczonym ruchem przetrąca mu kark. Ukręca łebek, szybko obraca gołębia nogami do góry i tak trzyma, dopóki z ptaka nie wycieknie cała krew. Wtedy oskubuje go z piór, nadziewa na patyk i w całości piecze nad ogniskiem; rozpala je na piętrze, nad którym dach zniszczyły bomby. Czasami zjada dwa gołębie.
Ze śmietniska na zboczu wykopuje podgniłe pomidory, nadgryzione owoce, skórkę chleba. Przeszukuje górne warstwy, bo odpadki szybko pokrywa brud i kurz, a gdy spadnie deszcz, wszystko miesza się z odłamkami szkła, kawałkami blachy i starymi plastikowymi torbami. Wysypisko to martwe miejsce. Dopiero na pasie asfaltu ponad stromym wzniesieniem pojawia się ruch. Ludzie, samochody, dźwięki. Kiedy Timur jest na dole, w samym środku gnijącej ziemi, pozostaje ukryty przed życiem, które toczy się wyżej, przed życiem ulicznym, życiem ludzkim. Tak jak na najwyższym piętrze, prawie w samym niebie, pozostaje ukryty przed tym światem, który jest na dole.
Zwinny jak wiewiórka, śliski jak węgorz, sprytny jak lis, ma oczy kruka i serce wilka, niszczy wszystko, na co tylko natrafi. Kości sterczą mu pod skórą, jest silny i żylasty, i zawsze głodny. Ciemnoblond grzywka opada na zielone oczy. Do bystrej twarzy o pięknych rysach nie pasują właśnie te oczy, niespokojnie rozbiegane. Stale uciekające. Gotowe do walki.
Timur dobrze kopie. Najlepszego kopniaka wymierza do tyłu, udaje, że będzie atakować pięściami, ale błyskawicznie się obraca i wyrzuca nogę, wysoko, mocno, z wyprostowaną stopą. Trenuje w bloku. Kopie i bije wyimaginowanego wroga. Przy pasku ma nóż, który oprócz cegieł stanowi jego broń. Jego życie to walka bez zasad. Jest zbyt tchórzliwy, żeby być dobrym kieszonkowcem. Jednej rzeczy bowiem naprawdę się boi: bicia. Okrada więc tylko mniejszych od siebie. Kiedy zaczyna się ściemniać, idzie za najmłodszymi dziećmi, które żebrzą koło bazaru albo przy moście nad Sunżą, i groźbami odbiera im uskładane w ciągu dnia moniaki. Bije te, które się opierają albo próbują mu się wyrwać, bije mocno. Te, które nie mają szczęścia, zostają zapłakane. Młody drapieżnik skrada się dalej.
Zbliża się letnia pora, wilczek skończy wkrótce dwanaście lat.
Kiedy miał kilka miesięcy, pod koniec 1994 roku, po raz pierwszy usłyszał huk bomb. Pierwszą wojenną zimę spędził w pieluchach na kolanach matki w ciemnej piwnicy, a dźwięki wdzierające się w uszy tworzyły pierwsze wspomnienia. Jeszcze zanim nauczył się chodzić, widział, jak ludzie chwieją się na nogach, upadają i już nie wstają z ziemi. Ojciec zgłosił się do ruchu oporu. Kiedy Timur skończył rok, ojciec zginął podczas ataku rakietowego na Bamut, w górach na południu. Matka zaniosła wtedy chłopca w chuście do domu teściów. Parę lat później ona również zginęła.
Timur dorastał u dziadków na wsi. Przez kilka lat panowało coś w rodzaju pokoju, a potem wojna wybuchła na nowo, tym razem gwałtowniejsza i bardziej krwawa niż poprzednia. Timur miał wówczas pięć lat. Po pierwszym roku drugiej wojennej rundy zaczął chodzić do szkoły, ale lekcje przerywały rakiety, a chłopiec i jego dziadkowie miesiącami żyli w piwnicy, bo naloty następowały tak często. W pewien jasny wiosenny wieczór, gdy siedzieli w wilgotnym mroku, trafiony został sąsiedni dom. Kiedy się uspokoiło, Timur wyjrzał i zobaczył, że za bramą coś się turla po drodze. To głowa sąsiada podskakiwała na wybojach.
Timur był w drugiej klasie, gdy zmarli dziadkowie. Podczas ostatniego pogrzebu zdecydowano o wysłaniu go do dwudziestokilkuletniego brata ojca, Omara. Razem z nim pojechała o rok starsza Liana. Mieli tego samego ojca, ale różne matki. Przyrodnie rodzeństwo nigdy wcześniej o sobie nie słyszało.
Przenieśli się do stryja, do jednopokojowego mieszkania w zbombardowanym bloku w Zawodskoj, dzielnicy Groznego. Pod wieczór Omar zasiadł z butelką, a dzieciom, siedmio- i ośmioletniemu, kazał ułożyć się do snu na brudnej podłodze w kuchni. Przyrodnie rodzeństwo leżało obok siebie, wsłuchując się w odgłosy dobiegające z ruin.
Następnego dnia rano stryj wysłał ich na ulicę: jeśli nie przyniosą do domu pieniędzy, dość pieniędzy, to czeka ich lanie.
I tak się najczęściej kończyło. Stryj używał kabla, z którego zerwany był plastik. Został go tylko kawałek, na części służącej podczas bicia za uchwyt. Rozgrzewał metal nad ogniem, aż zaczynał się żarzyć, i smagał ich raz po raz po gołych plecach, kiedy z podciągniętymi kolanami leżeli obok siebie na podłodze.
Szybko się uczyli.
Liana wyćwiczyła się w sztuce czytania ze spojrzeń i ruchów ludzi, by utrafić w moment ich nieuwagi. Wsuwała wtedy drobną rączkę do torebek i kieszeni. Ze swoją buzią aniołka kręciła się po placach i ulicach. Tak jak przyrodni brat miała bladą, niemal przezroczystą skórę i jasne zielone oczy, które wwiercały się w plecy i karki ludzi, w torebki i kieszenie. Miała nieobecne, zamglone spojrzenie. Ono nie przyciągało jak wzrok Timura.
Rodzeństwo przyswoiło sobie zwinność dzieci ulicy, ale życie w rynsztoku zmieniło ich wygląd na dwa różne sposoby. Podczas gdy Liana, w miarę jak stawała się zuchwalszą złodziejką, coraz bardziej przypominała aniołka – ludzie widzieli jedynie jej wielkie dziecięce oczy i wychudzone ciałko, Timur zgarbił się i patrzył spode łba. Chociaż to raczej on wyglądał na łobuza, wolał jednak wybierać cegły ze zrujnowanych domów, niż ryzykować, że zostanie złapany. Za cegły dostawał dwa ruble na placach budowy. To była ciężka praca, cegły nie leżały pojedynczo, tylko stanowiły elementy ściany, bramy, krawężnika. Najpierw należało odłupać je młotem, zanim dało się z nich zdrapać tynk, cement czy beton. Dopiero wtedy można coś było za nie dostać. O najlepsze miejsca do pozyskiwania cegieł musiał walczyć, bo w ten sposób usiłowało zarabiać wielu, zarówno dorośli, mający rodziny do wykarmienia, jak i dzieci. Aby poradzić sobie z dużymi kawałami muru, chłopcy działali w grupach, w których najmłodsze dzieci, te obskrobujące
zaprawę murarską, miały zaledwie po sześć, siedem lat. Timur, zgięty wpół, walił młotem, czasami ze zmęczenia musiał przykucnąć. Gdy tkwił w takiej pozycji, ociosując cegły do czysta, kości miednicy sterczały mu przez spodnie jak dwa szpice.
W dzielnicy Zawodskoj – „Fabrycznej” – znajdowały się duże zakłady produkcyjne. Rafinerie ropy naftowej, niegdyś jedne z największych w Związku Radzieckim, zmieniły się w przeciekające katastrofy chemiczne. Wiele z nich również zaminowano. Timur nauczył się omijać miny i niezdetonowane materiały wybuchowe. Wolał to od kolejnej serii uderzeń rozżarzoną miedzią przez plecy. Oprócz czyszczenia cegieł zajmował się zbieraniem wszystkiego, co metalowe: prętów zbrojeniowych, przewodów i aluminium. Za kilogram złomu dostawał dwa ruble. Któregoś dnia spadająca płyta zbrojona przebiła mu stopę. Głęboka, jątrząca się rana zrosła się wreszcie w bolesną fioletową bliznę. Przez całe lato kulał z młotem w ręku i nożem przy pasku, patrząc na świat jeszcze groźniejszym spojrzeniem.
Ale kiedy leżał obok przyrodniej siostry na zimnej podłodze w kuchni, słuchając chrapania stryja w sąsiednim pomieszczeniu, coś się w nim zaciskało. Myślał o życiu, w którym nie musiałby się bać. Przychodziło mu do głowy, że nieprzytomny z przepicia Omar byłby łatwą ofiarą, cegła ukryta w dłoni, trzask w łeb, szast nożem przez gardło i... Ta myśl kończyła się zawsze tym samym koszmarem sennym: stryj budził się, łapał za rękę trzymającą nóż i obracał ostrze w stronę Timura.
W sąsiednim lokum mieszkał jeszcze inny mężczyzna z osieroconymi małymi krewniakami. Sąsiad i stryj często popijali razem, a czasami wołali z ulicy Timura i o dwa lata od niego młodszego bratanka sąsiada, Naida, i kazali im walczyć. Przegrywającego czekały cięgi. Obaj pijacy wrzeszczeli i klaskali. Naid był mniejszy i jeszcze chudszy niż Timur, dlatego to najczęściej jemu mężczyźni spuszczali lanie za karę, że przegrał. Chłopiec z sąsiedztwa tak jak Timur rósł ze śladami oparzeń na plecach i tylnej powierzchni ud. Niekiedy przychodziła sąsiadka z pretensjami o hałasy i groziła, że wezwie milicję. Timur miał nadzieję, że rzeczywiście to zrobi, ale tak się nigdy nie stało.
W tym czasie Grozny leżał w gruzach. W powietrzu krążyły myśliwce, po ulicach czołgi, nocą trwał ostrzał. Wielu mieszkańców uciekło, ci, którzy mogli, wyjechali, inni wczepili się mocno w to, co pozostało, nie mieli dokąd pójść i walczyli o przetrwanie w chaosie. Mało kto zwracał uwagę na dzieci.
Odkąd Timur zaczął sobie coraz lepiej radzić z młotem, od czasu do czasu udawało mu się ukryć kilka groszy. Miał dziesięć lat, kiedy pierwszy raz kupił sobie piwo i paczkę papierosów. Myślał, że od picia nabierze sił, bo stryj zawsze bił najmocniej, kiedy był pijany. Timur wypił piwo i chciał poszukać kogoś, kogo mógłby zbić, ale zaczęło mu się kręcić w głowie. Wcale nie zrobił się silniejszy, poczuł się jeszcze gorzej, jeszcze bardziej samotny.
Najgorszy był zmierzch. Każdego popołudnia tuż przed zmrokiem kazano mu wychodzić z domu, a siostra musiała zostawać. Timur mógł wrócić dopiero wtedy, kiedy słońce całkiem zgasło.