_Martwa godzina_
Powietrze pełne było wirujących płatków śniegu. Gruba warstwa białego puchu po-spiesznie otulała uśpione miasto, zupełnie jakby chciała uchronić je przed jakimś niebezpieczeństwem. Kołderka puchu usiłującą zdusić nikczemność, którą ktoś z determinacją próbował powołać do życia.
Był drugi tydzień stycznia – pora całkowicie odpowiednia na śnieg, a jednak ten śnieg nie należał do zwyczajnych. Na wzgórzu ponad miastem stał chłopiec z szeroko rozłożonymi ramionami, zupełnie jakby szykował się do lotu. Gdy podmuchy wiatru uderzały w jego ciało, w szerokich rękawach i pod zieloną peleryną wirowały kłęby śniegu. Tancred Torsson potrafił sprowadzić deszcz, wiatr, pioruny i błyskawice, ale teraz po raz pierwszy podjął próbę przywołania śniegu. A dlaczego w samym środku nocy stał tutaj, wywołując śnieg? Ponieważ niedawno na parapecie jego okna pojawiły się trzy koty i obudziły go swoim wołaniem. Tancred narzucił pelerynę na piżamę i pospieszył na ich spotkanie w ciemną noc.
Koty czekały na niego przy drzwiach. Podczas gdy rodzice Tancreda smacznie spali (burzowe pochrapywanie ojca rozbrzmiewało w całym domu), chłopiec podążył ciemną alejką za trzema jasnymi stworzeniami w stronę wietrznego wzgórza, z którego roztaczał się widok na migoczące w dole tysiącem światełek miasto. Gdy już znaleźli się na miejscu, koty tak długo wpatrywały się w Tancreda, aż chłopiec pojął, czego od niego oczekują.
Tancred nie posiadał daru rozumienia zwierząt, ale – jako potomek Czerwonego Króla – czasem potrafił zrozumieć treść ich miauczenia.
– Śnieg? – zapytał. – Czy tego właśnie chcecie?
Koty odpowiedziały śpiewnym trelem, ich głosy połączyły się ze sobą w melodyjną całość.
– Nigdy przedtem tego nie robiłem – Tancred podrapał się po najeżonej blond czuprynie. – Ale, co mi tam, spróbuję!
Koty wyraziły zadowolenie mruczeniem.
Tancred zabrał się do pracy, a koty pędem puściły się w dół wzgórza, do miasta. Pierwszy był koloru miedzianego zachodu słońca, drugi – pomarańczowego płomienia, a trzeci – żółtej gwiazdy. Bezszelestnie pędziły alejkami, przecinały ogrody i przeskakiwały przez kamienne mury i ogrodzenia, a ich lekkie łapki prawie nie zostawiały śladów na pierwszej warstwie śniegu. Najwyższe budynki w mieście powoli znikały pod całunem białej ciszy.
Była to godzina niepodobna do żadnych innych. Czas, kiedy żywi byli równie milczący jak umarli. Martwa godzina.
Koty biegły teraz ulicą Leszczynową. Były już prawie u celu, kiedy u wylotu ulicy pojawił się, zmierzający powoli w ich stronę, samochód. Zatrzymał się przed numerem dwunastym i wytoczyły się z niego trzy osoby. Mężczyzna, kobieta i chłopiec. Narzekając i złorzecząc na tę niespodziewaną burzę śnieżną, wytaszczyli na chodnik pakunki i walizy.
– Zdążyliśmy w ostatniej chwili – zauważyła kobieta. – Jeszcze dziesięć minut i droga będzie nieprzejezdna.
Wspięła się po schodach prowadzących do frontowych drzwi jej domu.
– Ale powitanie – wymamrotał mężczyzna. – Wracajmy do Hong Kongu.
Zachichotał ponuro i zatrzasnął za sobą drzwi auta.
Chłopiec wniósł na schody dwie walizki, po czym odwrócił się, jak gdyby poczuł, że jest obserwowany. Spojrzał na drugą stronę ulicy i zauważył trzy koty.
– To Płomyczki – powiedział. – Przed domem Charliego. Ciekawe, czego chcą?
– Nie stój na zimnie, Benjaminie – ponagliła go matka. – Chodź do środka.
Benjamin nie posłuchał jej.
– Witajcie, Płomyczki! – powiedział łagodnie. – To ja, Benjamin. Wróciłem.
Koty w odpowiedzi zamruczały. Powitanie to miało w sobie odrobinę pretensji. Całkiem jakby chciały powiedzieć: „Najwyższy czas”.
– Do zobaczenia wkrótce – pożegnał się pospiesznie Benjamin, tuż zanim matka wciągnęła go wraz z walizkami do przedpokoju.
Koty patrzyły, jak drzwi zamykają się za chłopcem. Gdy wewnątrz numeru dwunastego rozbłysły światła, Płomyczki przeniosły uwagę na dom, pod którym stały. Rósł przed nim pozbawiony liści kasztanowiec. Koty szybko wdrapały się na szeroką gałąź, która się zwieszała przed jednym z ciemnych okien. Usiadły na niej w równiutkim rzędzie i zaczęły śpiewać.
Po drugiej stronie okna Charlie Bone poruszył się we śnie. Ktoś go wzywał. Czy to sen? Chłopiec otworzył oczy. Zza okna dobiegł jego uszu znajomy dźwięk.
– Płomyczki? – wymamrotał. W jednej chwili senność całkowicie go opuściła. Wyskoczył z łóżka, odsunął zasłony i otworzył okno.
Widok trzech ukrytych za woalem śniegu lśniących istot zaparł Charliemu dech w piersiach. Gdy się upewnił, że nie śni, zapytał:
– Baranek, Lew, Strzelec: czy to naprawdę wy?
Nie raczyły mu odpowiedzieć. Cicho wylądowały na dywanie, a za nimi wleciał do pokoju obłoczek wirującego w powietrzu śniegu.
Charlie zamknął okno.
– Lepiej chodźmy na dół – wyszeptał. – W taką noc jak ta nic nie smakuje lepiej niż odrobina ciepłego mleka i, być może, kawałeczek indyka.
Zerknął na łóżko po drugiej stronie pokoju, gdzie spał chłopiec z włosami tak białymi jak poduszka, na której spoczywała jego głowa.
Koty miękko stąpały za Charliem, który jak najciszej przemykał się na dół. W kuchni podgrzał w rondelku mleko, po czym przelał je do trzech miseczek. Głębokie i zadowolone mruczenie wypełniło kuchnię, gdy koty chłeptały mleko. Kiedy skończyły, Charlie położył w pustych miseczkach plastry indyka.
Płatki śniegu wirowały za nieosłonionym firankami oknem i lśniły w świetle lampy kuchennej.
– Coś jest nie tak z tym śniegiem – zauważył Charlie. – Czy mam dodać dwa do dwóch i zgadnąć, dlaczego przyszłyście?
Patrzył, jak koty energicznie się myją.
– W zeszłym tygodniu skończyłem dwanaście lat. Gdzie wtedy byłyście? Jak rozumiem, nie jesteście zainteresowane przyjęciami?
Lew, pomarańczowy kot, przerwał na chwilę toaletę i odwzajemnił spojrzenie Charliego. Niewiele kotów potrafi w ten sposób spojrzeć w oczy. W oczach Lwa płonęła mądrość, ale było w nich również coś dzikiego oraz wspomnienia życia, o jakim większość śmiertelników mogłaby tylko pomarzyć. Lew miał, podobnie jak jego bracia, dziewięćset lat.
Teraz również Baranek i Strzelec wpatrywały się intensywnym wzrokiem w Charliego. Chłopiec miał wrażenie, że chcą mu coś powiedzieć. Jednak jedynym sposobem, aby zrozumieć, o co im chodzi, było zbudzenie śpiącego na górze przyjaciela.
Trzy pary złotych oczu odprowadzały wychodzącego z kuchni Charliego. Idąc na górę po schodach, wciąż czuł na plecach ich świdrujący wzrok.
– Billy! Billy, obudź się! – Charlie delikatnie potrząsnął za ramię chłopca o białych włosach.
– Co takiego? Co się dzieje? – Billy otworzył okrągłe, rubinowe oczy.
– Ciiiii! Płomyczki tu są. Chciałbym, żebyś zszedł na dół i z nimi porozmawiał.
Billy ziewnął:
– Och. W porządku – ciągle nie do końca rozbudzony, wygramolił się z łóżka.
– Musisz być cicho – ostrzegł go Charlie – bo inaczej babka Bone nas usłyszy.
Billy skinął głową i sięgnął po swoje okulary.
Billy miał osiem lat i był o głowę niższy od Charliego. Potrafił porozumiewać się ze zwierzętami, ale tylko jeśli mu na to pozwoliły. Zawsze trochę się bał Płomyczków. Wiedziały, kiedy kłamał.
– No chodź – ponaglił go szeptem Charlie.
– Muszę znaleźć okulary – wyjaśnił Billy – bo inaczej się wywrócę. A, tutaj są – włożył je na nos i cichutko podreptał za Charliem.
Koty obserwowały, jak dwaj chłopcy wchodzą do kuchni. Trzy pary uszu zastrzygły w stronę Billy’ego, który usiadł po turecku pod piecykiem, schludny i czujny. Charlie zamknął drzwi i usadowił się obok młodszego kolegi.
– Możesz zaczynać – powiedział.
Z gardła Billy’ego wydobył się dźwięk – łagodne, melodyjne miauczenie: „Chcecie nam coś powiedzieć?”.
Baranek odpowiedział pomrukiem, który brzmiał najpierw cicho, a potem coraz głośniej. Pozostałe dwa koty również zaczęły mówić i Charlie zastanawiał się, czy Billy zrozumie coś z nawału informacji, które docierały do niego w postaci miauczenia i zawodzenia trzech różnych głosów.
Billy milczał. Z łokciami podpartymi na skrzyżowanych nogach i podbródkiem opartych na zaciśniętych w pięści dłoniach słuchał uważnie. Charlie z niepokojem zerkał na drzwi. Nie śmiał uciszyć kotów, ale martwił się, że babka Bone usłyszy hałas.
Koty kontynuowały swą melodyjną, niespokojną opowieść, a Billy zmarszczył brwi. Gdy wreszcie umilkły, oczy chłopca były szerokie ze strachu. Odwrócił się do Charliego:
– Chcą nas ostrzec.
– Ostrzec? – powtórzył Charlie. – Przed czym?
– Baranek mówi, że coś może zostać zbudzone, jeżeli nie będą potrafiły nie dopuścić... eee... nie dopuścić, żeby jakaś inna rzecz została odnaleziona. A Strzelec mówi, że jeżeli tak się stanie, musisz bardzo uważać, Charlie.
– Ale na co mam uważać?
Billy się zawahał:
– Chodzi o kobietę, tak myślę. O twoją... – ostatnie słowo uwięzło mu w gardle.
– O moją...? – ponaglił go Charlie.
– O twoją... matkę.
– O moją... – Charlie utkwił wzrok w Billy’m, a potem w kotach. – Dlaczego? – głos miał ochrypły z trwogi. – Czy ona może zniknąć... jak mój ojciec?
Billy zadał pytanie kotom, a Lew odpowiedział mu przepraszającym gruchaniem.
– Lew mówi, że nie może powiedzieć nic więcej – przetłumaczył Billy. – Ale pomoże ci na nią uważać.
Lew miauknął głośno kilka razy.
– Mówi, że gdy cień się poruszy, będzie to znak, że to coś zostało odnalezione.
– Co zostało odnalezione? – błagał Charlie, szarpiąc swoje niesforne włosy. – Czy nie mogą mówić odrobinę jaśniej?
W tym momencie drzwi się otworzyły i rozległ się głos:
– Czy można prosić o wyłączenie światła?
Charlie podskoczył do wyłącznika i – gdy tylko lampa nad stołem zgasła – do kuchni wszedł wysoki mężczyzna w czerwonym szlafroku. Trzymał w ręku zapaloną świecę w mosiężnym świeczniku.
– Widzę, że masz gości – wuj Charliego, Paton, skinął głową w stronę kotów. – Dzień dobry, Płomyczki.
Koty zaświergotały na powitanie, a Charlie zapytał:
– Czy to już naprawdę ranek?
– Jest druga po północy – powiedział wuj Paton, który nie wydawał się wcale zaskoczony widokiem Charliego i Billy’ego na dole o tak wczesnej porze. – Przekąsiłbym coś – przeszedł przez kuchnię i otworzył lodówkę. – Wyczuwam tu jakąś tajemnicę. Co się dzieje?
– Płomyczki przyszły mnie ostrzec – wyjaśnił Charlie wujowi. – Chodzi o mamę.
– O twoją matkę? – wuj Paton odwrócił się od lodówki, marszcząc brwi. – Powiedziałeś, że chodzi o twoją matkę?
– Tak.
– I o cień – dodał Billy.
Wuj Paton przyniósł z lodówki talerz z serem i postawił go na kuchennym stole, obok świecznika.
– Chcę wiedzieć więcej – powiedział.
– Billy, powiedz kotom, żeby nam to wyjaśniły – poprosił Charlie. – Zapytaj je, co to za cień.
Ale koty chciały już iść. Przeciągnęły się, po czym podbiegły do drzwi.
– Czekajcie! – zawołał Charlie. – Nie opowiedziałyście mi jeszcze o cieniu.
Baranek zamiauczał głośno, a Lew zaczął drapać w drzwi. Charlie nie miał wyboru, musiał je wypuścić. Koty natychmiast znalazły się na zewnątrz i długimi susami przemierzyły hol.
– Co to za cień? – nie dawał za wygraną Charlie, biegnąc za kotami.
Strzelec zamruczał. Charlie nie wiedział, czy była to odpowiedź, czy też ponaglenie, by otworzył im drzwi.
– Nie zatrzymuj ich, Charlie – Billy podbiegł i wypuścił koty za zewnątrz. – Spieszą się w pewne miejsce. Muszą sprawdzić, czy ta rzecz została odnaleziona.
Płomyczki niespodziewanie rozśpiewały się na swój koci sposób, po czym puściły się pędem przez drzwi i w górę ulicy – trzy jaskrawe iskierki połknięte przez wirujący śnieg.
– Nic nie wyjaśniły – zmartwił się Charlie. – Już nigdy się nie dowiem.
– Wyjaśniły – powiedział Billy. – One...
Zanim zdążył powiedzieć coś więcej, ze szczytu schodów rozległ się wrzask:
– A co to ma znaczyć?
Babka Bone nawet w swoich najlepszych momentach nie stanowiła przyjemnego dla oka widoku, jednak po północy wyglądała zdecydowanie najgorzej. Jej chude ciało owinięte było włochatym, szarym szlafrokiem, a wielkie stopy tkwiły w pantoflach w zieloną, szkocką kratę. Przez ramię przewieszony miała długi, siwy i cieniutki warkocz, a ziemista twarz upstrzona była plackami białego kremu.
– Dzień dobry, babciu – powiedział Charlie, próbując w miarę możliwości ratować sytuację.
– Nie bądź bezczelny – babka Bone nie lubiła ludzi zachowujących dobry humor w środku nocy. – Czemu nie jesteście w łóżkach?
– Byliśmy głodni.
– Bzdury – babka Bone traktowała każde słowo wypowiedziane przez Charliego jako potencjalne kłamstwo. – Słyszałam koty.
Zaczęła schodzić w dół.
– Były na zewnątrz, babciu – wyjaśnił szybko Charlie.
Babka zatrzymała się i utkwiła wzrok w niewielkim okienku ponad frontowymi drzwiami:
– A co to za śnieg? Nie wygląda normalnie.
Miała rację. W tych wirujacych płatkach było coś dziwnego, choć Charlie nie potrafił wytłumaczyć dokładnie co.
– Jest zimny, biały i wilgotny – powiedział wuj Paton, wyłaniając się z kuchni. – Czego więcej chcesz?
– Ty! – warknęła babka Bone. – Czemu nie odesłałeś tych chłopaków do łóżek?
– Ponieważ byli głodni – wyjaśnił jej brat pełnym wyższości tonem. – Wracaj do łóżka, Gryzeldo.
– Nie będziesz mi mówił, co mam robić.
– Jak sobie życzysz – Paton spokojnie wycofał się do kuchni.
Przez chwilę babka Bone stała na schodach, mierząc z góry Charliego gniewnym spojrzeniem.
– Napiję się wody, babciu, a potem idziemy prosto do łóżek – Charlie spojrzał na Billy’ego. – Prawda, Billy?
– O, tak – dla sieroty takiej jak Billy dziwna i skłócona rodzina Charliego była nieskończonie fascynująca. Chłopiec pokiwał energicznie głową w stronę starszej kobiety i dodał – Słowo.
Babka Bone wydała z siebie pełne powątpiewania prychnięcie, po czym wróciła do siebie na górę.
Charlie wciągnął Billy’ego z powrotem do kuchni i zapytał szeptem:
– Co powiedziały, Billy? Płomyczki. Co powiedziały o cieniu?
– Powiedziały tylko jedno słowo – odpowiedział Billy. – Coś jakby „plac handlowy”. Nie, coś innego, słowo, którego się kiedyś używało na plac targowy.
– Jarmark? Targ? – podpowiedział wuj Paton.
– O, właśnie, coś jakby targ.
– To nie brzmi jak imię, drogi chłopcze – wuj Paton wbił zęby w kawałek Cheddara. – Być może się przesłyszałeś.
– Brzmiało bardzo podobnie – odpowiedział Billy z powagą w głosie.
W tej chwili koty zdążyły już przemierzyć miasto i stąpały właśnie lekko po nagromadzonych pod murami Akademii Bloora zaspach. Minęły dwie wieże stojące po obu stronach schodów prowadzących do wejścia i szły dalej, wzdłuż budynku, aż dotarły do miejsca, gdzie zaczynał się wysoki, kamienny mur. Pradawne kamienie oplecione były bluszczem, więc koty wspięły się po pnączach, po czym miękko wylądowały z drugiej strony na pokrytym śniegiem polu.
Po drugiej stronie pola można było dostrzec ciemnoczerwone mury ruin zamku. Koty starały zachowywać się ostrożnie. Stąpały uważnie przez białe pole, nasłuchując uważnie, czy z ruin nie dobiega jakiś dźwięk. Usłyszały krzyk.
– Dobrze wiem, co knujecie – wrzeszczała jakaś kobieta – ale nie uda wam się mnie powstrzymać, głupcy. Myśleliście, że śnieg mi przeszkodzi? Owszem, utrudnia mi to trochę sprawę, ale mnie nie powstrzyma.
Koty podkradły się bliżej. Przez wielki łuk prowadzący do zamku dostrzec mogły zgiętą w pół ciemną postać, z rękami aż po łokcie zakopanymi w śniegu. Kiwała się do przodu i do tyłu. Szarpała za coś i ciągnęła to, jęcząc z wysiłku. Wreszcie z nagłym, głębokim jękiem zdołała oderwać z ziemi wielki, płaski kamień, który odrzuciła na bok. Kobieta pochyliła się i zaczęła rozgrzebywać dłońmi ziemię. Z okrzykiem triumfu podniosła coś i trzymała wysoko nad głową w poranionych i krwawiących rękach.
– Mam! Jest moje!
Ziemia zatrzęsła się lekko – był to ruch niedostrzegalny dla ludzi, a jednak przerażający dla stworzonek i żyjątek z całej okolicy. Ptaki obudziły się i zaczęły krzyczeć; małe, oszalałe ze strachu gryzonie rozpaczliwie biegały w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia; a powietrze pełne było żałosnego wycia psów.
Błyszczącymi z niepokoju oczami koty patrzyły, jak kobieta, potykając się, opuszcza ruiny. Brzeg jej czarnego płaszcza był ciężki od śniegu, a lampka, którą miała ze sobą kołysała się na lodowatym wietrze. Dotarła do drzwi ogromnego, szarego budynku – Akademii Bloora – i zniknęła w jego wnętrzu. Kilka minut później w wysokim oknie pojawiło się migoczące światełko.
Koty wpatrywały się w to okno. Obawiały się najgorszego.
Kobieta stała przed oprawionym w złotą ramę portretem Czerwonego Króla. Jej lampka oświetlała grubą, popękaną warstwę farby.
– Mam to – wyszeptała. Jednak nie zwracała się do Króla. Wolną ręką wyjęła z fałdów płaszcza przedmiot. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na nierówny krążek z zardzewiałego metalu, o średnicy nie większej niż sześć cali. Trzymała ten przedmiot za grubą, owalną rączkę.
Król spoglądał z portretu ciemnymi, magnetycznymi oczami. Na jego czarnych włosach lśnił złoty okrąg, a czerwona peleryna robiła wrażenie utkanej z prawdziwego aksamitu.
Gdy kobieta obróciła metalowy krążek, odbiły się w nim promienie lampki i nagły, jasny blask oświetlił malowidło. Za ramieniem Króla pojawił się cień. Z każdą chwilą był coraz wyraźniejszy, jego zarys stawał się ostrzejszy i jaśniejszy.
– Zbudź się, mój panie – ponagliła go kobieta głosem nabrzmiałym tęsknotą. – Odnalazłam Zwierciadło Amoret.
Cień powoli się poruszył. Wyślizgnął się zza króla i ruszył do przodu – był coraz bliżej i bliżej.
Kobieta westchnęła w uniesieniu. Odetchnęła głęboko i się zachwiała. Jej lampka zakołysała się, krążek zalśnił – światło zatańczyło i rozbłysło na malowidle. Nagle rozległ się ogłuszający huk – portret spadł na podłogę i roztrzaskał się w drobne kawałki. Kobieta krzyknęła.
Cień powstał z ramy i ruszył w jej stronę.
_Miasto bez zwierząt_
Bicie zegara na katedrze rozniosło się echem po mieście. Stojący na wzgórzu chłopiec opuścił ramiona.
– Pierwsza – westchnął, po czym szeroko ziewnął. – Myślę, że już wystarczy.
Obłok topniejących płatków śnieżnych odpłynął od wzgórza. Burza śnieżna powoli zamarła. Po kilku minutach niebo było przejrzystą taflą czarnego aksamitu, wyhaftowaną milionem gwiazd.
Tancred przechylił głowę na bok i przyjrzał się rezultatom swojej pracy – białym dachom; cichym, wypełnionym śniegiem ulicom oraz przewodom wysokiego napięcia rozciągniętym nad miastem jak roziskrzona pajęcza sieć.
– Całkiem nieźle, jak na pierwszy raz – powiedział do siebie radośnie. Potrząsnął rękawami i ostatnie płatki śniegu poszybowały w dół i miękko wylądowały na jego kapciach. Po kilku sekundach zniknęły.
Tancred poszedł za kotami zaledwie w połowie rozbudzony. Nie zauważył nawet, jak jest zimno. Teraz, zupełnie nagle, zadrżał. Gdy biegł z powrotem do domu wąską uliczką, od czasu do czasu podskakiwał i klaskał w powietrzu stopami, jak to ostatnio miał w zwyczaju, gdy chciał rozbawić przyjaciół.
Kiedy dotarł do swojego samotnie stojącego i zwieńczonego trzema wieżami domu, usłyszał burzowe pochrapywanie ojca, które brzmiało jak pomruki budzącego się do życia wulkanu. Obaj Torssonowie potrafili wywoływać różne zjawiska atmosferyczne i Tancred nie mógł się doczekać, kiedy porozmawia z ojcem o śniegu.
– Ciekawe, czy kiedyś tego próbował? – powiedział Tancred do siebie, gdy wchodził do środka. Otrzepał buty na wycieraczce. – Muszę opowiedzieć wszystko Sanderowi – mruknął – i Charliemu.
– O czym im musisz opowiedzieć? – pani Torsson nie mogła spać, więc raczyła się w kuchni gorącą herbatą.
– O śniegu – wyjaśnił Tancred.
– Ach. Więc to byłeś ty, tak? Zastanawiałam się, gdzie jesteś.
Pani Torsson przywykła już do niezwykłego zachowania syna. „Są pewne rzeczy, które chłopak po prostu musi zrobić” – powtarzał jej mąż. – „Szczególnie jeśli chodzi o pogodę”.
– Oj, ale tata hałasuje – Tancred strzepnął mokrą pelerynę i powiesił ją na drzwiach.
Pani Torsson w roztargnieniu wsypała do herbaty trzecią łyżeczkę cukru, a następnie nalała filiżankę dla Tancreda. Chłopiec usiadł naprzeciwko niej i łapczywie wypił. Przywoływanie śniegu było męczącym zajęciem. Miał nadzieje, że w najbliższym czasie nie będzie musiał się tym zajmować.
– Płomyczki tutaj były – wyjaśnił matce. – Chciały śniegu, nie pytaj mnie dlaczego. Mam przeczucie, że w mieście coś dzieje się nie tak, jak trzeba.
– Twój ojciec powiedział, że ma złe przeczucie. Nie sypia ostatnio dobrze – pani Torsson potrząsnęła głową. – Czasami zastanawiam się, czy nie powinniśmy się stąd wyprowadzić. Mógłbyś chodzić do normalnej, miłej szkoły i...
– Nie mógłbym – powiedział Tancred z naciskiem. – Moje miejsce jest tutaj. Podobnie jak miejsce Charliego i Sandera i Gabriela i... i Emmy. To tutaj żył Czerwony Król, a my jesteśmy jego dziećmi. Musimy się trzymać razem. Przecież o tym wiesz, mamo.
– Tak, wiem – westchnęła matka.
Pani Torsson nie była jedyną matką, która wolałaby z całą swoją rodziną znaleźć się daleko od tego miasta. Matka Charliego Bone’a marzyła, żeby uciec od przerażającego życia, które wiodła w nienależącym do niej domu, w mieście, rozbrzmiewającym echem szeptów straszliwej przeszłości, w którym jej syn zmuszony był uczęszczać do szkoły prowadzonej przez złego, starego człowieka.
Jednak Amy Bone nie miała ani pieniędzy, ani pomysłu, gdzie mogłaby uciec. Poza tym Charlie był tutaj całkowicie szczęśliwy. Nic nie było w stanie zepsuć mu humoru. Był niezwykle optymistycznym chłopcem. Nic nie mogło zachwiać jego pewnością, że jego ojciec ciągle żyje i że – pewnego dnia – Charlie go odnajdzie. Amy przestała już na to liczyć.
Był sobotni poranek, godzina ósma. Oprócz matki Charliego wszyscy mieszkańcy domu pod numerem dziewiątym przy ulicy Leszczynowej pogrążeni byli we śnie. Nawet matka Amy, Maisie, pochrapywała jeszcze leciutko, gdy Amy na paluszkach przemknęła koło drzwi jej sypialni.
Po pospiesznym śniadaniu Amy wyszła z domu i udała się do oddalonego o dziesięć minut spacerkiem zieleniaka, w którym pracowała. Po nocnym śniegu nie pozostał nawet ślad. Powietrze było chłodne, a chodnik ciągle wilgotny, jednak nikt by nie zgadł, że jeszcze kilka godzin temu miasto było ukryte pod kilkucalową warstwą śniegu.
– Pani Bone! Pani Bone!
Amy szybko się odwróciła. Wołał ją stojący po drugiej stronie ulicy chłopiec. Czy to mógł być...? Czy to możliwe, żeby to był...?
– Benjamin! – zawołała Amy, biegnąc z powrotem w stronę numeru dziewiątego. – To naprawdę ty!
Chłopiec spojrzał w lewo i w prawo, po czym popędził przez ulicę.
– Och, Benjaminie, tak się cieszę, że cię widzę – Amy mocno go uścisnęła. Nigdy przedtem tak się nie zachowywała, więc Benjamin nie bardzo wiedział, co o tym mysleć.
– Wszystko w po... w porządku, pani Bone? – zapytał Benjamin, jąkając się z zakłopotania i braku tchu. – To znaczy, czy u wszystkich wszystko w porządku?
– Charlie ma się dobrze – uspokoiła go Amy. – Jeszcze śpi, ale wpuszczę cię do środka i zrobisz mu niespodziankę.
Podbiegła po schodkach, otworzyła kluczem drzwi numeru dziewiątego, po czym je otwarła.
– Wiesz, gdzie jest jego pokój. Muszę już lecieć, bo inaczej spóźnię się do pracy. Ale ty wejdź do środka – delikatnie wepchnęła Benjamina do wewnątrz i zamknęła za nim drzwi.
Benjamin rozejrzał się po cichym holu i z zadowoleniem stwierdził, że nic się tu nie zmieniło. Był małym chłopcem o jasnych włosach, który zawsze wyglądał, jakby się właśnie zgubił. W tym momencie był nieco zmęczony po długiej podróży, ale nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy Charliego i Groszka, psa, którego zostawił pod opieką przyjaciela.
Benjamin zajrzał do kuchni. Nie było tam psiego koszyka ani miski. Oczywiście, przecież Groszek na pewno śpi w pokoju Charliego.
Gdy wchodził po schodach, usłyszał nad sobą kroki, a po chwili na półpietrze pojawiła się babcia Charliego, ta miła. Miała na sobie jasnoróżowy szlafrok.
– Benjamin Brown! Jak miło cię widzieć!
Benjamin po raz kolejny został wyściskany aż mu brakło tchu. Maisie Jones była okrągłą osóbką z głową pełną loczków i roziskrzonymi oczami, więc jej uścisk niemalże doprowadził Benjamina do bolesnego upadku ze schodów.
– Mój ty kochany, normalny chłopcze – powiedziała Maisie – bez żadnych magicznych darów. Żadnego aktorzenia, wygrywania na fletach ani zwierzęcych pochrząkiwań. Charliemu przyda się taki przyjaciel. Idź do niego na górę!
– Dziękuję – wybąkał Benjamin, któremu znowu zabrakło tchu.
Tymczasem Maisie już była w drodze na dół, nie przestając ani na chwilę mówić:
– Zrobię tosta i filiżankę pysznej herbaty. Płatki śniadaniowe? Podejrzewam, że teraz jesz tylko makaron i makaron. Czy w Hong-Kongu na śniadanie jedzą makaron?
– Pani Jones, gdzie jest mój pies? – zapytał Benjamin, ale Maisie już znikła w kuchni.
Benjamin podszedł do drzwi sypialni Charliego. Stanął pod drzwiami, nasłuchując. Jednak z drugiej strony nie dochodził go żaden dźwięk. Benjamin uchylił drzwi. Zobaczył Charliego, śpiącego smacznie w swoim łóżku. Po drugiej stronie pokoju stało nowe łóżko, w którym Benjamin dostrzegł kilka wystających spod kołdry białych kędziorków. Billy Raven. Za to ani śladu Groszka.
Benjamin stał zaraz koło drzwi i nie wiedział, co robić dalej. Jego blada, poważna twarzyczka była teraz pełna niepokoju. Co się stało z Charliem, kiedy jego nie było? Oczyma wyobraźni widział najlepszego przyjaciela otoczonego wszystkimi tymi dziwacznymi dzieciakami z Akademii Bloora. Muzycy, aktorzy i artyści; burzowy chłopiec, hipnotyzer i wszystkie te osobliwe rzeczy. Być może to dlatego Maisie i Amy Jones były tak zadowolone na jego widok. Ponieważ Benjamin był – odwrotnie niż biedny Charlie – normalny.
Tymczasem wzrok Benjamina przykuł nagły ruch na łóżku Charliego. Nad kołdrą trzepotała skrzydełkami biała ćma. Benjaminowi zawsze mówiono, że ćmy to szkodniki. Skoczył więc naprzód i nakrył ćmę dłonią.
Trzy rzeczy wydarzyły się na raz. Charlie gwałtownie usiadł i krzyknął. Billy stoczył się z łóżka, a ćma ugryzła – tak, ugryzła – Benjamina, który wrzasnął i zdjął z niej rękę.
– Benjamin! – krzyknął Charlie.
– Charlie! – krzyknął Benjamin. – Ugryzła mnie ćma!
– To moja różdżka – wyjaśnił Charlie.
– Twoja różdżka?
– Manfred ją spalił, a ona zamieniła się w ćmę. Nie zabiłeś jej, prawda?
Benjamin potrząsnął głową.
– Siedzi na szafie. Przepraszam.
Benjamin nigdy nie mówił rzeczy typu: jakim cudem różdżka może zamienić się w ćmę? Charlie zdał sobie sprawę, jak bardzo brakowało mu przyjaciela.
– Naprawdę super znów cię widzieć, Ben.
– Ciebie też super znowu widzieć. A gdzie Groszek?
– Ach – Charlie położył stopy na podłodze. – Nie ma go tutaj.
– Zauważyłem.
Billy Raven jęknął i usiadł. Sięgnął ręką na nocny stolik, po omacku szukając okularów.
– Co Billy tutaj robi? – zapytał Benjamin.
– Doktor Bloor wypuszcza mnie teraz na weekendy – Billy znalazł okulary i nałożył je na nos.
– No to gdzie jest mój pies? – Benjamin zwrócił się do Charliego, nie mając zamiaru dać za wygraną.
Charlie podrapał się po rozczochranej głowie. Tyle miał do powiedzenia Benjaminowi, że nie wiedział, od czego zacząć. Posadził przyjaciela na łóżku i, ubierając się, wyjaśnił, że babka Bone usiłowała uśpić Groszka za pomocą środków owadobójczych. Widząc przerażenie na twarzy Benjamina, Charlie szybko dodał:
– Ale pan Onimous dotarł tutaj pierwszy. Zabrał Groszka dla Kawiarenki Zwierzaczków, a ja zaglądam tam co weekend i zabieram go na spacer.
– Tylko raz na tydzień? – zapytał Benjamin oskarżycielskim tonem. – On potrzebuje spaceru codziennie.
– Ale przecież nie ucieknę ze szkoły, nie? – Charlie zniżył głos. – To nie moja wina, że cały tydzień muszę spać w Akademii, nie?
– Nie twoja. Przepraszam. Super znowu cię widzieć, Charlie.
– Ciebie też – powtórzył Charlie.
Gdy tylko Billy i Charlie się ubrali, wszyscy troje zeszli na dół, gdzie Maisie poczęstowała ich obfitym gorącym śniadaniem. Benjamin ponuro wpatrywał się w jedzenie. Nie był w stanie nic przełknąć. Żołądek miał jakby zawiązany w supełek ze strachu. Musiał zobaczyć swojego psa. A jeśli ktoś go ukradł?
– Pan Onimous nigdy by do tego nie dopuścił – Maisie po-klepała krzepiąco Benjamina po głowie. – Groszek ma się dobrze. Zobaczysz.
Billy i Charlie przełknęłi szybko śniadanie i dogonili Benjamina, który był już przy drzwiach.
– Gdzie się podział śnieg? – powiedział Benjamin, gdy tak pędzili w górę ulicy Leszczynowej. – W nocy było go tak dużo, że prawie nie mogliśmy przejechać.
– Płomyczki miały z tym coś wspólnego – wymamrotał Charlie.
– To znaczy to nie był prawdziwy śnieg?
– Sam nie wiem – odpowiedział Charlie.
Gdy dotarli do Kawiarenki Zwierzaczków, pwitała ich dyn-dająca na drzwiach tabliczka z napisem „Zamknięte”. Charlie przycisnął twarz do okna. Krzesła były poukładane na stołach, a lada świeciła pustka. Jednak z kuchni, zza naszywanej paciorki zasłony sączyło się miękkie światło.
Charlie zapukał do drzwi.
W pierwszej chwili myślał, że nikt go nie usłyszał. Już miał zapukać ponownie, kiedy za ladą pojawiła się drobna postać pana Onimousa. Chłopcy zamachali i pan Onimous pospiesznie minął stoły, by im otworzyć.
– Czyżby odwiedził nas Marco Polo we własnej osobie? – powitał ich, zapraszając do środka.
– Jaki Marco? – dopytał Benjamin.
– Średniowieczny podróżnik, Ben – pan Onimous zamknął drzwi na klucz. – Człowiek, który popłynął do Chin w czasach, gdy większość ludzi nie miała pojęcia, że taki kraj w ogó-le istnieje.
– Ja byłem w Hong Kongu – ponuro powiedział Benjamin. – I niewiele mam wspólnego ze Średniowieczem. Czy może mi pan powiedzieć, gdzie jest mój pies?
– Ach – pan Onimous pogłądził się po nieogolonym podbródku. – Lepiej chodźmy do kuchni.
– Gdzie on jest? – Benjamin obiegł ladę i wpadł za zasłonę. Pan Onimous wyglądał na skrępowanego. Wzruszył ramionami i wyszeptał:
– Pies zniknął, Charlie. Bóg jeden wie, gdzie teraz jest.
– Zniknął? – Charlie i Billy pospieszyli za Benjaminem.
W kuchni pana Onimousa chłopcy zobaczyli Emmę Tolly, siedząca na jedynym tutaj fotelu. Miała czerwone oczy i mokre policzki.
– Emma, wszystko w porzadku? – zapytał Charlie i natychmiast poczuł się głupio, ponieważ było całkiem jasne, że nie wszystko jest w porządku.
– Straciłam kaczkę – odpowiedziała Emma żałosnym głosem i zaniosła się szlochem.
– Co? – wykrzyknął Charlie. – Już, już, już. Musimy się uspokoić – powiedziała pani Onimous, cudem unikając oparzenia, gdy wylewała czajnik wrzątku do gigantycznego imbryka. – Siadajcie, chłopcy, i częstujcie się ciastem.
– Raczej nie będę w stanie nic przełknąć – Benjamin odsunął krzesło i ciężko na nie opadł. – Po prostu chcę zobaczyć swojego psa. Czekałem na tę chwilę siedem długich miesięcy.
– Cóż, będziesz musiał poczekać jeszcze chwilę – powiedziała pani Onimous nieco rozdrażnionym głosem. – Mieliśmy tutaj masowy eksodus. Wszystkie zwierzęta odeszły i...
– Nawet Rembrandt? – pisnął Billy.
– Wszystkie znaczy wszystkie, nawet szczury, Billy – wyjaśnił mu pan Onimous. – Jednak jestem pewien, że można to w prosty sposób wytłumaczyć. Musimy zachować spokój, żeby nie stracić jasności myślenia. Nalej herbaty, Onorio, moje kochanie. Herbatka pomoże nam dojść do siebie.
Emma dołączyła do chłopców przy stole, a państwo Onimousowie zasiedli u jego szczytu. Goście zostali poczęstowani herbatą i ciastem, jednak tylko Charlie skosztował deseru. Martwił się losem zwierząt, ale nie zdołało mu to zepsuć apetytu. Przecież nie mogły wszystkie zniknąć. Rozglądnął się po przytulnej kuchni, wypatrując jakiegoś znaku życia – myszy, pająka, zabłąkanej muchy. Jednak nic nie poruszało się na miedzianych rondlach, wiszących mu nad głową ani na półkach, na których tłoczyły się słoiki, puszki i pomalowana w jaskrawe kolory porcelana stołowa. Wreszcie jego wzrok padł na przykryty pokrywą kosz w kącie.
– A błękitny boa? – zapytał.
– Kochane stworzonko odeszło... – powtórzyła pani Onimous smutnym głosem. – Musiały uciec zeszłej nocy, gdy szalała burza śnieżna. O świcie zeszłam na dół, żeby sobie zrobić filiżankę herbaty, a tutaj był całkiem pusto. Nikt nie szczeka na powitanie, nikt radośnie nie tupta w moją stronę, nikt się wesoło nie ślizga... – pani Onimous wydmuchała swój bardzo długi nos z odgłosem przypominającym trąbienie.
– Przydarzyło mi się to samo – niebieskie oczy Emmy na nowo wypełniły się łzami. – Nancy jest zawsze, zawsze, zawsze w swoim domku na podwórku. Ale dziś domek był pusty.
Billy chrząknął cichutko:
– Płomyczki przyszły nas ostrzec, ale nic nie mówiły o znikających zwierzętach.
– A co dokładnie mówiły, kochanie? – pani Onimous ochoczo pochyliła swoje chude ciało w stronę Billy’ego.
– Powiedziały, że Charlie musi uważać na swoją matkę i że cień budzi się ze snu. Cień, który nazywa się Targ.
– Targ? – pan Onimous podniósł i opuścił swoje krzaczaste brwi. Lekko włochatą ręką podrapał się po bujnym bokobrodzie, po czym powiedział:
– Nic mi to nie mówi.
– Co to było? – pani Onimous wyprostowała się gwałtownie, wyciągając długą szyję w kierunku drugiego końca kuchni.
– Drapanie – powiedział Billy.
Teraz już wszyscy to słyszeli – bardzo, bardzo odległe drapanie.
Billy skoczył na równe nogi i ruszył w kierunku drzwi prowadzących do spiżarni.
– Billy, nie... – pan Onimous zgarnął z półki latarkę, po czym skoczył za Billy’m, wołając – Wracaj, Billy! Słyszysz mnie?
– To Rembrandt – powiedział Billy słabym głosem.
Charlie ruszył za panem Onimousem długim pomieszczeniem wypełnionym półkami z jedzeniem dla psów, a następnie w dół ciemnym korytarzem z podłogą z ubitej ziemi i ścianami z nagiej skały. Sufit znajdował się zaledwie kilka cali nad głową Charliego, a było tak ciemno, że chłopiec z trudem dostrzegał pędzącego przed nim drobnymi kroczkami pana Onimousa.
Kawiarenka Zwierzaczków wbudowana była w starożytny mur okalający miasto. W tym momencie podążali podziemnym korytarzem, który wiódł do samego serca zamku Czerwonego Króla. Gdy Charlie wreszcie dogonił pana Onimousa, Billy był już przy niewielkich drzwiczkach na końcu korytarza. Zanim pan Onimous zdołał go powstrzymać, Billy szarpnięciem otwarł drzwiczki i skoczył w rozciagającą się za nimi czeluść. Znalazł się w pieczarze, której nierówne ściany wypełnione były ogromnymi skrzyniami i niekształtnymi worami.
Pan Onimous ostrożnie wsunął się do pieczary, a Charlie podążył za nim. W snopie światła padającym z latarki pana Onimousa Charlie zobaczył Billy’ego trzymającego wielkiego, czarnego szczura.
– Och, Rembrandt, gdzie się podziewałeś? – dopytywał go Billy za pomocą serii wysokich pisków oraz dziwnych pomruków.
Szczur w odpowiedzi pisnął kilka razy, co Billy przetłumaczył jako:
– Przeżył prawdziwą przygodę. Poszedł przez... och – przerwał, bo kiedy się odwrócił, zobaczył, jak pan Onimous zamyka maleńkie drzwiczki. Choć były czarne i zniszczone ze starości, nadal idealnie pasowały do ziejącego w ścianie otworu.
– Wow! A tędy gdzie można dojść? – zapytał Billy, wpatrując się w drzwiczki.
– To tylko dziura – szybko odpowiedział mu Charlie.
Pan Onimous pochylił się i podniósł z podłogi maleńki mosiężny kluczyk.
– Zwierzaki – mruknął pod nosem, wkładając kluczyk do maleńkiej dziurki w prastarych drzwiach. – Jakby wszystkie rozumy pozjadały. Jak sądzę, to ty otworzyłeś te drzwi, szczurze Rembrandcie.
Schował klucz do kieszeni.
– Tak, to on – potwierdził Billy. – Ale dokąd prowadzą te drzwi?
– Billy, chcę, żebyś mi coś obiecał – wesoła, okolona bokobrodami twarz pana Onimousa przybrała prawie surowy wyraz. – Przyrzeknij, że nigdy, przenigdy nie powiesz nikomu o tym pomieszczeniu ani o tych drzwiach.
– Och – przez chwilę Billy w milczeniu wpatrywał się w drzwi, po czym nagle na jego ożywionej twarzyczce pojawiło się zrozumienie. – To sekretne przejście, prawda? – wyszeptał. – Prowadzące do zamku?
– Czekam na twoją obietnicę, Billy – przypomniał pan Onimous surowo.
– Przyrzekam, że nigdy, przenigdy nie powiem nikomu o tym pomieszczeniu ani o tych drzwiach – powiedział cicho Billy.
Na ustach pana Onimousa wreszcie pojawił się uśmiech.
– Nie potrzebujesz wiedzieć nic więcej. Zapomnij o tym. Zrozumiano?
– Tak – wyszeptał w odpowiedzi Billy. Ale jakże by mógł zapomnieć o tak ekscytującym miejscu?
Szczur znowu zaczął popiskiwać i wszyscy razem pomaszerowali z powrotem do kuchni, żeby tam wysłuchać, co ma do powiedzenia.
– Wiecie coś o Groszku? – dopytywał Benjamin. – A tak przy okazji, jest z wami jakiś szczur.
– Ma na imię Rembrandt – powiedział Charlie. – Chyba ma nam coś do powiedzenia. Rembrandt został posadzony na środku stołu i gdy wszyscy zajęli już swoje miejsca, Billy zachęcił go delikatnym mruknięciem. Rembrandt rozglądnął się wokół po oczekujących twarzach. Był szczurem o towarzyskiej naturze i najwyraźniej sprawiało mu przyjemność, że znajduje się w centrum zainteresowania. Za pomocą popiskiwań, przerw, pomrukiwań i kwilenia rozpoczął swoją historię. Dźwięki stopniowo zaczęły układać się w pewien wzór, który w uszach Charliego brzmiał prawie jak język. Billy siedział z podbródkiem opartym na skrzyżowanych ramionach, wpatrując się w Rembrandta i uważnie wsłuchując się w jego głos. Gdy było jasne, że szczur wydał już z siebie ostatni pisk, Billy podniósł go i posadził sobie na kolanach. Wykończone stworzonko zwinęło się w kłębek i zasnęło.
– Szybciej, Billy – ponaglił zniecierpliwiony Benjamin. – Co powiedział?
– Część z tego jest raczej trudna do wytłumaczenia – powiedział Billy.
– Spróbuj – zachęcił go Charlie.
– Więc... powiedział, że zeszłej nocy coś tak jakby... obudziło się ze snu... I... i ziemia zadrżała...
– My tam nic nie zauważyliśmy, prawda? – pani Onimous spojrzała na męża.
– My nie jesteśmy zwierzętami, kochanie – przypomniał jej. – Nie do końca, w każdym razie.
– Proszę – jęknął Benjamin. – Pozwólcie mu dokończyć!
Pani Onimous potrząsnęła swoimi gładkimi, lekkimi jak puch włosami, po czym zwróciła swój długi nos w stronę Benjamina:
– Jakże mi przykro, że przeszkadzam – powiedziała cierpko.
Skruszony Benjamin schylił głowę, po czym poprosił cichutko:
– Po prostu chciałbym dowiedzieć się czegoś o moim psie.
Billy głęboko zaczerpnął tchu i mówił dalej:
– Tak czy siak, Rembrandt mówi, że byli bardzo wystraszeni: on i boa, i Groszek. Instynkt kazał im odejść... w jakieś inne miejsce. Więc Rembrandt zdobył klucz – Billy przerwał na moment. – Wydaje mi się, że powiedział, że znalazł go w pańskiej sypialni, panie Onimous.
– Mały diabeł – wymamrotał pan Onimous.
– I to on otworzył te drzwi – szybko dodał Billy. – I wtedy wszyscy weszli do tunelu i... i przeszli przez ruiny zamku; i wszystkie te myszy i wiewiórki, i ptaki, i króliki, i wszystkie inne zwierzęta, które tam mieszkały też z nimi poszły i... i właśnie tutaj nie do końca zrozumiałem. Myślę, że chodzi o to, że zeszły na dół klifem, tam gdzie rzeka jest najbardziej porywista i przeszły przez most.
Billy zdjął okulary, które zaszły parą. Wytarł je o rękaw i włożył z powrotem na nos. – Tylko sobie wyobraźcie te wszystkie zwierzęta przechodzące przez most.
– Może niektóre przepłynęły rzekę – zasugerował Charlie.
– A inne mogły ją przefrunąć – dodała Emma.
– Tak, ptaki mogły lecieć – Billy zerknął na Benjamina, który już zaczynał marszczyć brwi i pospiesznie podjął opowieść. – A po jakimś czasie znalazły bezpieczne miejsce. I właśnie tam teraz są: Groszek, błękitny boa i, jak sądzę, twoja kaczka też, Emmo.
– Gdzie? – rozłożył ręce Benjamin.
– Przecież nie wiem – odpowiedział mu Billy. – To znaczy, Rembrandt nie wymienił żadnej nazwy. Wrócił tutaj, ponieważ chciał, żebym wiedział, co się wydarzyło. Ale myśli, że inni tam zostali.
Benjaminowi odebrało mowę. Właściwie to wszyscy siedzieli w milczeniu, które wreszcie przerwała Emma:
– Dlaczego? Dlaczego chcą tam zostać?
Billy pogłaskał lśniące futerko szczura.
– Rembrandt chyba próbował mi powiedzieć, że to coś w rodzaju... sanktuarium.
– Sanktuarium? Nigdy nie słyszałam, żeby w mieście było jakieś sanktuarium – zauważyła pani Onimous.
– Ale to nie jest w mieście. Poza miastem, po drugiej stronie rzeki – Billy zapatrzył się gdzieś ponad ich głowami w utkany z wyobraźni raj, unoszący się gdzieś w przestrzeni.
– Billy, brachu, po drugiej stronie rzeki nie ma nic – powiedział pan Onimous. – To zupełna dzicz.
Z okrzykiem rozpaczy Benjamin ukrył twarz w dłoniach.