Trwa ładowanie...

Dwunastu odważnych: odtajniona historia konnych żołnierzy. Amerykanie w walce z Al-Kaidą próbowali wszystkiego

Po zamachach z 11 września 2001 r. Amerykanie wysłali do Afganistanu oddział specjalny, by wspólnie z siłami Sojuszu Północnego walczyć z talibami. Przybysze musieli pokonać nie tylko wzajemną nieufność i bariery kulturowe, ale także nauczyć się od walczących konno mudżahedinów trudnej sztuki przetrwania w pustynnych realiach.

Dwunastu odważnych: odtajniona historia konnych żołnierzy. Amerykanie w walce z Al-Kaidą próbowali wszystkiegoŹródło: Materiały prasowe
d1gosve
d1gosve

Nieznany epizod z historii walki z terroryzmem stał się tematem książki "Dwunastu odważnych" Douga Stantona, która trafiło niedawno do polskich księgarń. Dzięki uprzejmości wydawnictwa Napoleon V publikujemy jej fragment.

Jeźdźcy

Dehi, Afganistan

16 października 2001 r.

(…) W obozie Dostuma Amerykanie przedstawili się jako "Baba Daud", co znaczy Brat Dave (czyli po prostu Dave Olson), był to wysoki, barczysty mężczyzna, który obnosił się z rzadką, długą brodą; "Baba J.J." ( J.J. Sawyer), miał siwiejący zarost i jakby błędne, zaniepokojone spojrzenie, wyglądał na nieco starszego; oraz "Baba Mike" (Mike Spann), który sprawiał wrażenie najmłodszego – miał krótkie blond włosy, był szczupły, blady, muskularny i na pierwszy rzut oka silny.

d1gosve

Jak dowiedział się Mohakek, ci trzej mężczyźni pracowali dla amerykańskiej CIA. Generał poczuł zawód, że nie ma wśród nich żołnierzy; mieli broń, ale nie byli wojskowymi, to wiedział na pewno. Zauważył, że spędzają wiele czasu przy komputerach podłączonych do małych, składanych czarnych anten, które wyglądały jak pajęczyny z plastiku. Mieli ze sobą także pliki dolarów wielkości cegły, schowane w nylonowych workach; Mohakek zgadywał, że to część zapłaty dla Atty Muhammada Nura, podwładnego Fahima Chana. Atta miał kupić za nie żywność i amunicję dla swoich ludzi. Sam Chan obozował w swej siedzibie ponad 340 km na południe, we wsi Barak niedaleko Kabulu.

Dwa dni wcześniej człowiek o nazwisku Gary Schroen, szef innego zespołu CIA, który niedawno dotarł do wioski Chana, przekazał opornemu wodzowi 1,3 mln dol. w gotówce. (W Afganistanie działały dwa odrębne zespoły CIA; zespół Baby J.J. i Baby Davida z Dehi odpowiadał przed Schroenem). Schroen rzucił pieniądze zawinięte w nylonowy worek na stół, ale żaden z ludzi Chana nie wyciągnął po nie ręki, jak gdyby gotówka nie miała dla nich żadnego znaczenia.

Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Kiedy jeden z ludzi Chana w końcu podszedł je zabrać, otworzył szeroko oczy ze zdumienia, bowiem okazało się, że nie docenił ciężaru worka i musiał porządnie się zaprzeć, żeby go unieść. Schroen spojrzał na gospodarzy z rozbawieniem w oczach.

d1gosve

Chan miał niskie mniemanie o amerykańskich żołnierzach; po kilku dekadach walk u boku Masuda nie wierzył, że Amerykanie mogą nauczyć Afgańczyków czegoś nowego jeżeli chodzi o zabijanie i zwalczanie najeźdźców, którzy zalali ich kraj. Niemniej pieniądze skłonią go do zmiany zdania. Nurowi zależało z kolei na amerykańskich pociskach, kocach i bombach, ale przede wszystkim pragnął szacunku ze strony amerykańskiego wojska.

Na początku października, gdy na cały Afganistan zaczęły spadać amerykańskie bomby (które trafiały jedynie w piasek i od czasu do czasu w jakiś talibski bunkier), Atta wpadł w taką wściekłość, że ogłosił, iż ze skutkiem natychmiastowym przerywa wszelkie działania wojenne, dopóki Amerykanie nie przedyskutują z nim swoich zamiarów.

Atta wiedział, że niecelne bombardowania jedynie wzmacniają morale talibów. Słyszał, jak szydzili z Amerykanów przez radio. Równocześnie jego ludzie zaczynali wątpić, czy Stany Zjednoczone podchodzą do całej sprawy na poważnie.
Część jego żołnierzy, należących do tadżyckich sił podlegających wcześniej Masudowi na północy, stacjonowała we wsi trzydzieści kilometrów od Mazari Szarif. Atta był przekonany, że zdołaliby opanować miasto, gdyby tylko Amerykanie zrzucili bomby na wskazane przez nich cele. Ale Pentagon zignorowała Attę Muhammada Nura i jego ludzi.

d1gosve

Na początku października USA ograniczały się wyłącznie do kampanii lotniczej. Jako że Pentagon nie miał w terenie ludzi, którzy mogliby wiarygodnie identyfikować i namierzać talibskie pozycje, nie zamierzał polegać na słowie jednego tadżyckiego bojownika. W pewnym momencie pozbawione wsparcia powietrznego oddziały Atty zostały rozbite i pięciu jego ludzi wpadło w ręce talibów. Pobito ich, narzucono im pętle na szyje, a następnie przywiązano do zderzaka półciężarówki i ciągnięto aż skonali. Atta, człek bogobojny, który modlił się do Allaha pięć razy dziennie, był przybity z powodu ich śmierci i uważał, że dałoby się jej uniknąć, gdyby Amerykanie zapewnili mu wsparcie. Był zażenowany, że nie zdołał nakłonić USA, aby zwróciły swą potęgę przeciwko wrogom jego umęczonych żołnierzy.

Niemniej kilka dni wcześniej otrzymał wieści, które poprawiły mu nastrój. Rząd Stanów Zjednoczonych postanowił przerzucić do Afganistanu znakomicie wyszkolonych ludzi, biegłych w działaniach na tyłach wroga. Uznał, że będą potrafili naprowadzać lotnictwo na talibskie cele. Atta pragnął spotkać się z nimi osobiście.

Jednakże przez kolejne nowiny wpadł w szał: okazało się, że nie będzie mu dana współpraca z tymi ludźmi. Miast tego mieli oni trafić do obozu Dostuma. Od ponad dwudziestu lat, od czasu radzieckiej inwazji w 1979 r., Dostum był jego zaprzysięgłym wrogiem. Atta uważał Uzbeka za najzwyklejszego oportunistę.

d1gosve

W czasie sowieckiej okupacji Dostum nawet walczył dla Rosjan, bowiem strzegł złóż ropy i gazu w rodzinnym Szeberganie przed atakami partyzantów. Dostum kochał alkohol, kobiety i taniec; nie był bogobojnym muzułmaninem. Ateizm komunistów w najmniejszym stopniu mu nie przeszkadzał. Wierzył w siłę. Uważał, że w tym pełnym niepewności, brutalnym regionie, tylko z niej wyrastają bezpieczeństwo i pomyślność.

Gdy Dostum zrozumiał, że zbliża się nieuchronny koniec marionetkowego rządu popieranego przez Sowietów, porzucił swoich patronów i razem z Masudem podniósł broń przeciwko walącej się władzy w Kabulu. Teraz, gdy Atta dowiedział się, że nie otrzyma amerykańskiej pomocy w walce z talibami, zagroził, że siłą przejmie zrzucane przez lotnictwo zaopatrzenie przeznaczone dla sił Dostuma. Atta traktował tę groźbę absolutnie poważnie, choć wiedział, że może przypłacić ten atak życiem.

Gorące swary pomiędzy watażkami nieustannie wprawiały Babę J.J. w Alamo i jego szefa, Gary’ego Schroena, w konsternację. Próbując ratować sytuację Dostum, urodzony dyplomata, zapewnił Attę, że podzieli się z nim połową wszelkiej pomocy otrzymanej od Amerykanów.

d1gosve

Atta wziął jego słowa za dobrą monetę. Jego nerwy ukoiła też paczka sprezentowana przez J.J., w której wdzięczny obdarowany znalazł ćwierć miliona dolarów amerykańskich. Ogłosił, że pieniądze zostaną spożytkowane na jedzenie, odzież i broń dla jego ludzi.

Dodał również, że odwoła atak na amerykańskie zrzuty z zaopatrzeniem. Miał walczyć z Dostumem, ale ramię w ramię, przeciwko talibom.

Tymczasem mniej więcej czterysta kilometrów dalej na północ, w bazie K2 na terenie Uzbekistanu, pułkownik John Mulholland zwołał zespół Mitcha Nelsona (dwunastu posępnych, krzepkich facetów ubranych w mundury w jasnobrązowym kamuflażu i dokerki) przy śmigłowcu i zakomunikował:

d1gosve

– Możecie nie wrócić z tej misji żywi.

Nelson po prostu cieszył się z faktu, że opuszcza K2, które wraz z chłopakami z zespołu uważał za jedno wielkie szambo. Obok jego namiotu, który zalało podczas ostatniego deszczu, połyskiwały kałuże wielobarwnej mazi, na przykład rdzawy płyn przeciwko zamarzaniu, ozdobiony plamami zimnej kawy. Grunt w bazie dosłownie wypluwał na powierzchnię zanieczyszczenia odziedziczone po Sowietach. (Ktoś w dowództwie powie później, że część tych zanieczyszczeń miała "promieniotwórczy charakter", co oznaczało, że miejsce było najprawdopodobniej radioaktywne). Cały obóz trzeba było podnieść kilkanaście centymetrów nad ziemię i osuszyć.

Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Gdy pułkownik Mulholland ostrzegał żołnierzy, że mogą nie wrócić żywi, patrzył im prosto w oczy i cały zespół Nelsona to docenił. "Przynajmniej ma jaja, żeby przyznać, że to może być samobójcza misja", pomyślał sanitariusz Scott Black. "Bez pieprzenia i bez żartów". Dziadek Blacka służył podczas II wojny światowej jako spadochroniarz w 101. Dywizji Powietrznodesantowej, słynnej dzięki serialowi Kompania braci emitowanemu w telewizji w Fort Campbell akurat, gdy Black wylatywał do Afganistanu. Zastanawiał się, czy mieszkający obecnie w południowym Michigan dziadek zrobił kiedyś coś tak zuchwałego jak to – czy lądował na terenie wrogiego państwa z garstką kolegów, gotowy walczyć przez całą zimę… Wiedział, że odpowiedź brzmi: tak. Gdy Black rozmawiał z dziadkiem, miał wrażenie, że odnalazł pomost wiodący w przeszłość. Czuł również, że sam stąpa po cienkiej linie prowadzącej w przyszłość.

Stojący obok helikoptera Mulholland poprosił żołnierzy, żeby pochylili głowy i zmówili modlitwę. Był 19 października 2001 roku. Początek misji.

Kapelan, wysoki, małomówny dzieciak, świeżo upieczony absolwent Wake Forest, wydukał kilka słów, prosząc Boga o ochronę i pomoc w rozgromieniu wroga, zachowaniu honoru w godzinie walki i bezpiecznym powrocie do domu. Wielebny przytaszczył do obozu pudła pełne Biblii, Koranów, Talmudów, a nawet tekstów buddyjskich, żeby jak najlepiej służyć ludziom powierzonym jego pieczy. Jak do tej pory prowizoryczna kaplica – obryzgany błotem namiot z amboną z dykty – pozostawała pusta. Ale teraz żołnierze się modlili.

Cal Spencer sięgnął za pazuchę swej czarnej, ocieplanej kurtki i wyciągnął zawieszony na srebrnym łańcuszku medalion. Święty Michał, patron spadochroniarzy. Wyrecytował swój ulubiony ustęp z Biblii:

– Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich – po czym pozwolił medalionowi opaść z powrotem za kurtkę. Gdy kapelan skończył, Spencer zwrócił się do pozostałych – No dobra, bracia!
Następnie, trzymając karabin M-4 w jednej dłoni, drugą chwycił burtę śmigłowca i wszedł do środka po tylnej rampie. Wewnątrz było ciemno, śmierdziało starym płótnem, gumą i paliwem lotniczym; czuł pomruki kręcących się nad jego głową wirników, które przenikały do niego przez cienki kadłub zimnymi, metalicznymi falami.

Spencer wyprostował się w ciasnym wnętrzu, słabo oświetlonym kilkoma gołymi żarówkami w drucianych osłonach. Nad jego głową ciągnął się labirynt przewodów hydraulicznych oraz czerwonych i zielonych kabli elektrycznych, oplatających helikopter na całej długości. Wnętrze mierzyło około dziewięciu metrów długości i prawie dwa i pół szerokości. Ściany, dla izolacji, wyłożono szarym ociepleniem. Wzdłuż obu ścian zamontowano siedzenia z siatki, po sześć z każdej strony. Izolacja nie wygłuszała ryku zwiększających obroty silników. Cała maszyna grzechotała i trzęsła się pod nogami Spencera.
Cal zaczął kręcić się wokół sprzętu ustawionego pośrodku metalowego pokładu – grubych plastikowych skrzynek, wypełnionych amunicją, dodatkową żywnością, radiostacjami i zimową odzieżą. Każda ważyła około sześćdziesięciu kilogramów. Stosy skrzyń sięgały mu do piersi. Umieszczone w nich zapasy miały pozwolić im działać w terenie, dopóki Spencer nie skoordynuje zrzutów zaopatrzeniowych.

Jedzenie, odzież oraz broń dla jego zespołu miały pochodzić z magazynów materiałów wojennych na terenie Niemiec. Tam personel Sił Powietrznych pakował żywność oraz wyposażenie do skrzyń wielkości Volkswagena "Garbusa" i wysyłał je do bazy Incirlik w Turcji, gdzie z kolei trafiały na pokład samolotu o napędzie turbośmigłowym MC-130 Combat Talon. Z Turcji zaopatrzenie leciało siedem godzin nad górami, a nad Afganistanem zrzucano je z pułapu ponad sześciu kilometrów, do stref zrzutu wielkości boiska futbolowego. Spencerowi wydawało się, że sześć kilometrów to strasznie wysoko jak na zrzucanie czegokolwiek, co ma trafić w środek tarczy, ale schował tę obawę pośród wielu innych, które w tym momencie kłębiły mu się w głowie. Najbardziej troszczył się o to, żeby przetrwać sam przerzut śmigłowcem do Afganistanu.

Dane wywiadowcze nie mówiły, czego można oczekiwać po drodze. Tempo amerykańskich bombardowań, które rozpoczęły się 7 października, było tak wysokie, że CIA nie zdążyła przekazać pilotom ze 160. SOAR żadnych informacji odnośnie dotychczasowej skuteczności kampanii powietrznej. Spencer wiedział, że talibowie posiadają pociski Stinger naprowadzane na strumień ciepła pozostawiany przez lecącą maszynę. Do zadań zespołu należało między innymi rozejrzenie się za tą bronią i odkupienie jej od przyjaznych Afgańczyków lub przekupnych watażków, którzy nie odpuszczą okazji, by trochę zarobić.

Wojna rozpoczęła się tak szybko, że poza tym CIA nie miała Spencerowi oraz pilotom nic więcej do powiedzenia. Planiści z Pentagonu wyszli z założenia, że Spencer i jego ludzie spędzą surową zimę na szkoleniu niezdyscyplinowanych żołnierzy Sojuszu Północnego przed wiosenną ofensywą, która miała ruszyć dopiero siedem miesięcy po ich lądowaniu w Afganistanie. Mulholland nie wierzył, żeby przed odwilżą udało się opanować więcej niż dwa miasteczka. Czas i pogoda sprzyjały talibom. Gdyby w ciągu zimy udało im się zabić dość żołnierzy, to Amerykanie mogliby nawet stracić zapał do całego przedsięwzięcia. Spencer znalazłby się w czymś na kształt oblężenia, musiałby jeść gotowane kozy, grzać się nad odchodami bydła i zmagać z zamieciami śnieżnymi. Operacja opierała się na założeniu, że zanim upadnie Kabul, wojna potrwa jakieś półtora roku.

Spencerowi nie uśmiechała się zima w tak surowych warunkach, ale wiedział, że najpewniej będzie musiał pogodzić się z tą perspektywą. Namiot planistyczny jego zespołu stał naprzeciwko zadbanej budy oficerów CIA, ale nawet jeżeli posiadali oni jakieś cenne informacje, to widocznie nie mieli zgody na przekazanie ich Spencerowi. Tak więc zasadniczo musiał lecieć ze swoim zespołem do Afganistanu na ślepo. Sanitariusz Scott Black uznał, że to tak samo jak chłopaki w Normandii, którzy lądowali nie mając pojęcia o stanowiskach niemieckich karabinów maszynowych na wzgórzach otaczających plaże.

Spencer doszedł do wniosku, że jeżeli mają zostać zestrzeleni przez Stingera, to i tak nie są w stanie nic na to poradzić. Zamartwianie się nie powstrzyma wystrzelonej z ziemi rakiety przed wytropieniem i dopadnięciem śmigłowca, jak ściganego przez psy myśliwskie królika.

Wkrótce zaczął się obficie pocić pod polipropylenową bielizną, bo wchodząc do śmigłowca wziął więcej sprzętu niż inni. Wszyscy siedzieli w milczeniu. Dało się słyszeć jedynie zsynchronizowane ponure chrząknięcia i szuranie butami o pokład.

Na szczycie sterty skrzynek, w osobnym worku, leżało sześć butelek wódki dla generała Dostuma. Spencer i reszta żołnierzy już dziesięć lat wcześniej, podczas szkolenia Sił Specjalnych, poznali wartość przypochlebienia się lokalnemu wodzowi, z którym przyjdzie im współdziałać. Wieźli również kilkanaście nylonowych worków z owsem, najwyraźniej dla zwierząt generała. "Konie?", pomyślał Spencer. "A nich mnie jasna cholera. Konie".

Spojrzał na worki z paszą, po czym odwrócił wzrok i przestał o nich myśleć.

Starszy sierżant Pat Essex, kolega Spencera z zespołu, spodziewał się, że zginie zaraz po lądowaniu, jako ofiara jakiejś kuli lub pocisku moździerzowego. Brał już udział w niebezpiecznych zadaniach polegających na infiltracji terenu wroga. Podczas pewnej misji szkoleniowej widział, jak piloci Nightstalkers wycinają sobie lądowisko, wykorzystując wirniki w roli wielkich sekatorów. Przyszło im lądować w lesie sosnowym, a on nie mógł wyjść z podziwu, że śmigłowiec siada na wyciętej własnymi łopatami polanie – konary, szyszki i kora sosen fruwały po całej kabinie. Teraz pogodził się z faktem rychłej śmierci z zadziwiającą rezygnacją, choć w zasadzie z jego rozważań wynikało, że zamierza przeżyć lądowanie. Był więc niczym ci wojownicy kung-fu z puszczanych nocami filmów, których nie da się zabić, bo przecież spisali już swoje życie na straty.

Nie zmienia to faktu, że Essexa wkurzała myśl o postrzale zaraz po wyjściu ze śmigłowca. Jeżeli zginie, to nie będzie miał okazji zatrudnić się jako strażnik w Służbie Parków Narodowych, co, poza żołnierką, należało do jego głównych życiowych ambicji. Do wojny podchodził w sposób prosty. Lubił mawiać: "Mamy co postawić na stole, mamy dach nad głową, mamy co na siebie włożyć", w ten sposób tłumaczył znaczenie kariery wojskowej dla jego rodziny.

Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe

Poza tym nie oceniał jej. Twierdził, że to zadanie historii. Wiedział jedno: nie będzie zachwalał swoim dzieciom życia w Armii. Chciał, żeby mogły spędzać więcej czasu w domu i nie musiały oglądać świata zza muszki i szczerbinki.

Ta beztroska postawa maskowała jego pełne determinacji dążenie do stałego podnoszenia swoich kompetencji. Essex miał niemal fotograficzną pamięć, potrafił szybko nauczyć się szczegółów minionych walk, życia rodzinnego, zatargów, sukcesów i cech lokalnych watażków. Ze swoją wystającą, kwadratową szczęką, prostymi blond włosami i okularami w złotej oprawce, emanował pozytywnym nastawieniem do wyzwań, ale nie wychodził przy tym na przemądrzałego. Nie uważał, że ma autorytarny charakter, lecz potrafił skłonić ludzi, żeby dla niego pracowali i żeby w niego wierzyli. Był po trochu dziennikarzem, dyplomatą i aniołem śmierci. Potrafił przelotnie spojrzeć na mapę topograficzną jakiegoś terenu i szybko wskazać, gdzie znajdują się punkty dogodne do obrony i gdzie można spodziewać się zasadzek. Nie musiał oglądać jej po raz drugi.

Prawdę mówiąc fakt, że zespół dostał tę misję, a co za tym idzie siedział właśnie w brzuchu tego śmigłowca, należało w dużej mierze przypisać jego uporowi. W pewnym momencie usłyszał, że robota może przypaść innemu zespołowi z K2, a jego ekipie grozi podział, co zdarzyło się już kiedyś w Fort Campbell. Wtedy każdy z nich – Nelson, Spencer, Diller, dosłownie każdy – zostałby odesłany do obowiązków oficerów łącznikowych, gryzipiórków siedzących za biurkami i operatorów zszywaczy.

Essexa i jego zespół oddelegowano do kopania rowów łopatami i kilofami, stawiania namiotów i zwożenia żwiru do wysypywania dróg na terenie bazy. Niedługo po przylocie do K2 ich zadanie poszukiwawczo-ratunkowe zostało odwołane. Pewnej nocy najsroższa burza piaskowa od półwiecza porwała i w iście biblijnym stylu porozrzucała namioty po całej okolicy. A gdy nie wiało pyłem, to lało. Przez sklejkowe podłogi namiotów, które uginały się pod ciężarem ludzi i sprzętu, przelewała się głęboka po kostki breja. Komputery, drukarki, radiostacje – wszystko trzeba było trzymać na stolikach, żeby potop nie wywołał zwarcia. Przez chwilę wydawało się, że cała ich rola ograniczy się do budowy dróg i użerania się z namiotami, podczas gdy amerykańskie bombowce latały sobie na pułapie czterech i pół tysiąca metrów i obrzucały cały kraj bombami, z rzadka trafiając przy tym jakiegoś taliba.

Gdy Essex dowiedział się, że pierwszy zespół spaprał szansę i nie dowiódł swej "wartości przedbojowej" podczas krótkiej narady z pułkownikiem Mulhollandem, a wszystko przez narzekania na ryzyko i niepewność związane z misją, wkroczył do pokoju szefa niemalże z wypiętą piersią. Przez cały dzień stawiał namioty, wbijał śledzie i rozsupływał kilometry linek. Miał tego gówna po dziurki w nosie.

Pierwszy zespół wytypowany do zadania skarżył się Mulhollandowi, że "plan komunikacji na potrzeby tej misji jest do bani". I mieli rację: brakowało radiostacji dla całego zespołu. Łączność miała być "niepewna" – czasami miało jej w ogóle nie być. W efekcie, gdyby ktoś wpadł w tarapaty, to nie miałby jak wezwać pomocy.

– No i jak mamy ruszać w teren z takim planem? – jęczeli.

Mulholland szybko wyprosił ich z namiotu. Gdy do przełożonego przyszedł Essex, od razu powiedział:

– Komunikacja stanowi problem, sir. Doprowadzimy ją do ładu.

Wiedział również, że pierwszy zespół usłyszał pytanie:

– Wzywaliście kiedyś bliskie wsparcie powietrzne B-52?

Essex pomyślał sobie: "Noż jasna cholera. Nikt nigdy nie wzywał bliskiego wsparcia B-52, nawet Siły Powietrzne, bo B-52 to bombowiec strategiczny". Powiedział więc Mulhollandowi:

– Jasne, że potrafię wezwać bliskie wsparcie B-52. Czy już to robiłem? Nie. Ale czy dam rady to zrobić? Pewnie.
Pułkownik docenił tę postawę. Póki co kampania lotnicza okazywała się niewypałem, a w prasie już zaczęły pojawiać się wątpliwości, czy USA odniosą sukces.

Z każdym dniem, w którym amerykańskie samoloty zrzucały bomby, ale nie zabijały talibów (a przynajmniej zabijały ich za mało), miejscowi irytowali się coraz bardziej i coraz bardziej lekceważyli Amerykanów, których przecież ściągano do cieplutkiego domu z miejsc takich jak Wietnam czy Somalia, gdy tylko do Stanów zaczęło wracać zbyt wielu martwych i rannych żołnierzy.

Około trzech kilometrów od obozu, za wysokim na dziewięć metrów obwałowaniem, które miało chronić bazę przed wrogami, leżało miasto Karszy-Chanabad. A wrogów w pobliżu nie brakowało. W okolicy operowały komórki terrorystyczne Islamskiego Ruchu Uzbekistanu (IMU), których celem było przekształcenie dawnej republiki radzieckiej w fundamentalistyczne państwo islamskie. Amerykanom zabroniono wypuszczać się poza obwałowanie i nawiązywać kontakty z miejscowymi robotnikami oraz dostawcami przyjeżdżającymi i wyjeżdżającymi z K2 w furgonetkach dostawczych. W obozie dało się wyczuć strach przed atakiem moździerzowym.

W przeciągu kilku tygodni wymieniono instalacje elektryczne i odświeżono starą wieżę kontroli lotów, zbudowano szpital, żywność, odzież i amunicję umieszczono w nowych magazynach, a na namiotach komunikacyjnych zakwitły bukiety anten satelitarnych. (W ciągu niecałego miesiąca sześćdziesiąt samolotów transportowych C-17 rozładuje tam kilka tysięcy ton zaopatrzenia). Baza przypominała "miasteczko z okresu gorączki złota", jak ujął to historyk Armii.

Cały obóz liczył około osiemset metrów długości i czterysta szerokości. Przejście z ubitej drogi dojazdowej do lądowiska, na którym czekały Chinooki, zajmowało jakieś pięć minut. Obok Chinooków stały Black Hawki – ich ochroniarze, uzbrojeni po zęby w rakiety oraz karabiny maszynowe w bocznych drzwiach. W brązowawym świetle wieczorów i poranków śmigłowce wyglądały niczym starożytna armia owadów na popielisto-czarnych nogach.

Centrum Operacji Połączonych (Joint Operations Center, czyli JOC, wymawiane "Jock") pułkownika Mulhollanda składało się z dwudziestu namiotów z grubego zielonego winylu. Każdy rozmiarem przypominał podwójny garaż. Były ze sobą połączone tworząc długi, oświetlony jarzeniówkami tunel. Żołnierze nazwali go "wężem". Roiło się tam od nowoczesnego sprzętu – urządzeń do łączności satelitarnej, komputerów, monitorów, kilometrów kabli i setek mrugających lampek. Wszystko to zasilano dzięki rzędom wysokich, dieslowskich generatorów, których buczenie przez całą dobę wypełniało obóz.

JOC sąsiadowało z lądowiskiem oraz betonowymi bunkrami, w których mieszkali piloci 160. SOAR. Spencer uważał, że to jeszcze posępniejsza siedziba od kwater jego zespołu.

Podczas inwazji na Afganistan Rosjanie używali tych betonowych schronów w roli hangarów dla samolotów. Miały one pochyłe, dzwonowate dachy, wykorzystywane przez personel, pilotów i żołnierzy jako prowizoryczne siłownie. Wkładali na ramiona plecaki wypełnione prawie trzydziestoma kilogramami kamieni i wspinali się na nie, dopóki mięśnie nóg nie odmówiły posłuszeństwa. Zrobili ciężary z pięciogalonowych plastikowych kubłów przytwierdzonych do kijów od szczotek i wyciskali bez opamiętania pomiędzy odprawami. A gdy kubłów nie dźwigali, to, raz w tygodniu, wykorzystywali je jako prysznice. Pomalowali kubły na czarno i wystawiali na słońce, dzięki czemu woda w środku choć trochę się podgrzewała. Przyczepiali do nich gumowe szlauchy, z których na ich brudne głowy spadał cienki strumień chłodnawej wody. Za wspólną latrynę służyła zwykła dziura wykopana na środku burego kawałka ziemi. Należało nad nią po prostu kucnąć. "Toalety" nie otaczały żadne, zapewniające osłonę drzewa czy choćby zasłonki z desek.

Gdy do K2 przyleciał dowódca Nightstalkers John Garfield, pierwszym widokiem, jaki ukazał się jego oczom po wyjściu z samolotu, był żołnierz kucający pośrodku pola i beztrosko zaczytujący się w jakimś czasopiśmie. "Przeniosłem się do epoki kamienia", pomyślał wtedy. "Pewnie zaraz będę musiał ubić jakąś zwierzynę na obiad". (…)

Materiały prasowe
Źródło: Materiały prasowe
d1gosve
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1gosve