Wprowadzenie
Matka moja bardzo się starała zaszczepić we mnie wiarę. Posyłała mnie na lekcje religii. Kupowała mi papierowe laleczki-zakonnice, jak gdyby niewyszukana zabawa polegająca na zamianie welonu karmelitanek na biały szkaplerz benedyktynek mogła zainspirować mnie do gorliwej modlitwy. Najchętniej wspominam, jak czytała mi Biblię. Każdego wieczoru, kiedy leżałam już pod kołdrą, omawiała ze mną rozdział lub dwa, pokazując mi w stosownych momentach kolorowe reprodukcje przypowieści i cudów. Pękające mury Jerycha. Jezus spacerujący po spienionych falach z wyciągniętymi ku górze dłońmi. Wskrzeszenie Łazarza – przedstawione w Biblii mojej matki jako coś w rodzaju podróbki Borisa Karloffa, opatulonego jak mumia i podnoszacego się z katafalku w nienaturalnie sztywny sposób. Nie byłam w stanie uwierzyć, że te wszystkie rzeczy zdarzyły się naprawdę, ponieważ inny bóg, bóg, który nosił laboratoryjne gogle i wiedział, jak używać suwaka logarytmicznego chciał wiedzieć jak to możliwe, w kategoriach nauki, że te rzeczy się
wydarzyły. Wiara nie padała na podatny grunt, bo nauka bez przerwy stawiała ją w niezręcznej sytuacji. Czy to dźwięk trąb spowodował, że mury runęły, czy może sprawiło to trzęsienie ziemi, które przyszło w momencie, gdy kapłani trąbili? Czy to możliwe, że Jezus wykorzystał przybrzeżny atol, którego grań znajdowała się parę centymetrów pod powierzchnią wody? Czy Łazarz to zwykły przypadek człowieka przedwcześnie pogrzebanego? Wcale nie twierdziłam, że to się nigdy nie zdarzyło. Mówiłam tylko, że czułabym się lepiej, dysponując jakimiś dowodami.
Oczywiście nauka nie jest wcale niezawodna w głoszeniu prawd. Jest tak samo ułomna jak ludzie, którzy się nią zajmują. Nauka ma odpowiedź na każde pytanie, jakie można zadać. Niemniej jednak, rezerwuje sobie prawo do zmiany opinii, w przypadku pojawienia się nowych danych. Po raz pierwszy, nauka zdradziła mnie we wczesnych latach osiemdziesiątych, kiedy dowiedziałam się, że brontozaur żył na terenach suchych i skalistych. A przecież ilustrowany podręcznik z mojego dzieciństwa przedstawiał brontozaura zanurzonego po pas w mętnych wodach, z bagiennym zielskiem zwisającym mu z pyska. Były tam też tyranozaury trzymające się prosto, jak bywalcy bankietów i stąpający dostojnie jak Godzilla, podczas gdy w rzeczywistości, o czym nas poinformowano później, śmigały one jak strusie pędziwiatry, z płasko pochylonym kręgosłupem i ogonem zadartym ku górze. Nauka wciskała nam zdrowotne korzyści związane z upuszczaniem krwi, leczeniem melancholii arszenikiem, a epilepsji gęsimi bobkami. Do dzisiaj dużo się nie zmieniło:
terapia hormonalna dosłownie z dnia na dzień przestała być cudem, a stała się szarlatanerią. Tłuszcze przez lata były wcielonym złem, potem rolę tę przejął cukier. Kiedyś pisałam krótkie felietony pod tytułem „Powtórna opinia”, do których przygotowywałam się, przeglądając literaturę medyczną, szukając w niej badań dokumentujących, powiedzmy, lecznicze właściwości zwęglonego mięsa lub tragiczne konsekwencje leczenia ran aloesem. Nigdy nie miałam problemów z materiałem na tekst.
Jednakże nauka, pomimo swoich ułomności, pozostaje najbardziej solidnym bogiem, jakiego kiedykolwiek miałam. I dlatego właśnie zdecydowałam się zasięgnąć jej opinii w sprawie życia po śmierci. Wiem już, co na ten temat mówi religia i wprawia mnie to w konsternację. Nie proponuje ona bowiem żadnego prawdopodobnego, spójnego oraz naukowo sensownego scenariusza. Religia mówi, że dusza twoja idzie do nieba, ewentualnie do rajskich ogrodów, albo reinkarnuje się w nowym ciele, albo też, że leżysz sobie w swoim trumiennym wdzianku czekając na powtórne przyjście Mesjasza. I, rzecz jasna, tylko jedna z tych opcji może być prawdziwa. A to z kolei oznacza, że dla milionów ludzi religia okaże się kiepską gwarancją na życie wieczne. Wygląda na to, że lepiej postawić na naukę.
Na temat większości z tych rewelacji, nauka ma do powiedzenia jedno: tak, jasne. Jeśli istniałaby jakaś dusza, coś, co po opuszczeniu ciała żyłoby dalej, niezależnie od mózgu, my naukowcy wiedzielibyśmy o tym. Nieżyjący już Francis Crick, współodkrywca struktury DNA oraz autor dzieła Zdumiewająca hipoteza czyli Nauka w poszukiwaniu duszy powiedział kiedyś: „Ty, Twoje radości i smutki, Twoje wspomnienia i ambicje, Twoje poczucie tożsamości i wolna wola, nie są w rzeczywistości niczym innym niż sposobem, w jaki zachowuje się ogromny zbiór komórek nerwowych i związanych z nimi cząsteczek”.
Ale czy potrafi pan to udowodnić, doktorze Crick? Jeśli nie, znaczy to dla mnie to samo co boskie manifesty w Starym Testamencie. To zwyczajna opinia, chociaż uczona, jeszcze jednego siwowłosego, wszystkowiedzącego staruszka. A ja potrzebuję dowodów. Czegoś, co pokaże mi, że jakieś formy bezcielesnej świadomości rzeczywiście trwają nadal, po tym jak ciało zakończy już swoją ziemską działalność. Albo nie trwają.
Dowód to rzecz niezwykle uspokajająca. Kiedy byłam mała, często martwiłam się, że pewnego dnia niewidzialne siły, które trzymają mnie na ziemi bez ostrzeżenia, przestaną działać i pofrunę w przestworza jak urodzinowy balonik, unosząc się wyżej i wyżej, aż w końcu zamarznę albo eksploduję, albo uduszę się, albo wszystko naraz. Potem dowiedziałam się o grawitacji, godnym zaufania przyciąganiu bardzo małych obiektów przez bardzo duże. Dowiedziałam się, że jej istnienie jest naukowo udowodnione i nie ma powodu, ażebym przejmowała się tym, że kiedyś odlecę. Więc zaczęłam się z kolei przejmować swoimi wągrami i tym, czy Pat Stone śni o mnie po nocach i innymi dylematami, na które nauka nie mogła już nic poradzić.
Byłoby dla mnie szczególnie uspokajające, gdybym wierzyła, że znam odpowiedź na pytanie: co dzieje się z nami po śmierci? Czy po prostu gaśnie światło i zapadamy w drzemkę trwającą miliony lat? Czy też jakaś cząstka mojej osobowości, jakaś cząstka mnie, żyje nadal? Jak to się odczuwa? Jak będzie wyglądał mój dzień? Czy będę mogła gdzieś tam podłączyć się z moim laptopem?
Większością kwestii, o których będę mówić, nauka w jakimś momencie zajmowała się, lub nadal zajmuje. Rozumiem przez to, że są ludzie, którzy prowadzą na ten temat badania z użyciem naukowych metod, a dzieje się to na szanowanych uniwersytetach i w poważnych instytucjach. Interesują mnie główne technologia i prawa fizyki. Nie interesują mnie z kolei filozoficzne debaty na temat duszy (prawdopodobnie dlatego, że nie jestem w stanie ich zrozumieć). Nie będę też przytaczać anegdotycznych opowiastek o osobistych doświadczeniach duchowych. Anegdoty są ciekawe, czasami przykuwające uwagę, ale nie stanowią żadnego dowodu. Nie jest to jednak książka demaskatorska. Rzesze sceptyków i demaskatorów mitów robią dobrą robotę w tej dziedzinie, ale ich wysiłki zawsze mniej lub bardziej zmierzają do łatwych do przewidzenia wniosków. Ja z kolei bardzo się staram nie robić założeń ani nie mieć z góry określonego planu.
Mówiąc prosto, ta książka jest dla ludzi, którzy bardzo by chcieli uwierzyć w duszę oraz czekające ją życie wieczne, ale mają kłopot z przyjęciem tego wszystkiego jedynie na wiarę. To wesoły, po części przypadkowy oraz kompletnie przyziemny atak na najbardziej ciążące nam pytania bez odpowiedzi. Jeśli w swojej osiedlowej księgarni znajdziecie tę książkę w dziale New Age, znaczy to, że zaszła totalna pomyłka i lepiej będzie jak ją od razu odłożycie. Jeśli zaś traficie na nią, szperając w dziale Ogrody lub Łodzie i Statki, znaczy to, że również zaszła pomyłka, ale może jednak wam się spodoba.
6 sierpnia, 1978, niedziela, Święto Przemienienia Pańskiego. Był wieczór; papież Paweł VI leżał umierający w swoim łożu. Towarzyszył mu lekarz oraz dwóch jego sekretarzy Monsignore Pasquale Macchi oraz ojciec John Magee. O 21.40, w następstwie rozległego zawału serca, Jego Świątobliwość wyzionął ducha. Dokładnie w tym samym momencie, budzik stojący na stoliczku obok łóżka zaczął dzwonić. Relacje z tego zdarzenia nazywają wspomniany zegar „ukochanym polskim budzikiem” papieża. Kupił go w Warszawie w roku 1924 i od tego czasu praktycznie się z nim nie rozstawał. Prawdopodobnie otaczał go podobną sympatią, jak farmerzy kochają swoje stare, otępiałe psy, a dzieci swoje kocyki. Niezmiennie, włączając w to dzień ostatni, budzik nastawiony był na 6.30.
Po raz pierwszy spotkałam się z tą historią w głupiutkim i egzaltowanym zbiorze rzekomych dowodów na istnienie życia po śmierci. Nie pamiętam tytułu tej książki (chociaż tytuł rozdziału na temat komunikacji z duchami – „Stosunek z trupem” – najwyraźniej z jakichś powodów zapadł mi w pamięć). Książka opisywała historię głośnej śmierci papieża, jako dowód na to, że duch Jego Świątobliwości w jakiś sposób zahaczył o papieski budzik w momencie opuszczania ciała. Pontyfikat, popularna biografia Pawła VI autorstwa Gordona Thomasa i Maksa Morgana Wittsa, relacjonuje to zdarzenie z podobnie tandetnym dramatyzmem: „W tym właśnie momencie, ostry dźwięk starego budzika, który dzwonił już o szóstej trzydzieści tego ranka i który od tamtego czasu nie był ponownie nakręcany, przeciął ciszę…”.
W książce pióra Petera Hebblethwaite’a Paweł VI: Pierwszy nowoczesny papież spotykamy się z nieco innym poglądem na rozwój wypadków. Rankiem swojego ostatniego dnia papież śpi. Kiedy się budzi, pyta o godzinę: jest 11.00. „Paweł VI powoli odwraca się i patrzy na swój polski budzik: pokazuje 10.45. ‘Spójrz’, mówi, ‘mój stary zegareczek jest tak samo zmęczony jak ja’. Macchi próbuje go nakręcić, ale myli pokrętła”. Według tej wersji, budzik zaczął dzwonić w momencie śmierci papieża, ponieważ to Monsignore Macchi przypadkowo nastawił go na ten moment.
Osobiście skłaniam się ku relacji Hebblethwaite’a, ponieważ (a) jego książka zawiera obszerne przypisy, a także (b) Hebblethwaite nie lukruje swoich zapisów na temat papieskiego życia. Na przykład, w ostatnim rozdziale mamy scenę, w której papież Paweł VI leży w łóżku i ogląda telewizję. Nie chodzi tylko o to, że najwyższy rangą ziemski katolik, Świętość Świętości ogląda western klasy B, to jeszcze ma kłopoty z jego zrozumieniem. Hebblethwaite cytuje ojca Magee, który był tego świadkiem: „Paweł VI nie mógł zrozumieć niczego z toczącej się akcji i co rusz pytał mnie ‘Który to jest ten dobry? Który jest zły?’. Rozpromieniał się jedynie przy scenach z końmi”. Tak to właśnie przedstawia Hebblethwaite.
Dla pewności zdecydowałam się namierzyć człowieka, który pomylił, albo nie, pokrętła budzika: Pasquale’a Macchi. Zadzwoniłam do Konferencji Biskupów Katolickich Stanów Zjednoczonych, oficjalnego przedstawicielstwa Kościoła Katolickiego w USA, gdzie połączono mnie z ówczesną archiwistką organizacji, Anne LeVeque. Anne okazała się bardzo przychylnie nastawionym źródłem wszelkich związanych w katolicyzmem ciekawostek, jak choćby osobliwego faktu, że ledwie co zmarłych papieży uderza się po trzykroć w czoło, za pomocą specjalnego, srebrnego młotka. LeVeque znała kogoś w organizacji, kto rozmawiał z grupą księży, którzy spotkali się z Macchim krótko po śmierci Pawła VI, i dała mi jego numer. Człowiek ten zgodził się opowiedzieć mi swoją historię, ale nigdy nie dowiedziałam się jego nazwiska. „Lepiej będzie jak pozostanę dla pani Głębokim Gardłem”, powiedział, na zawsze kojarząc w mojej głowie Konferencję Biskupów Katolickich Stanów Zjednoczonych z filmami porno, którego to skojarzenia z pewnością za wszelką cenę
chcieliby unikać.
Głębokie Gardło potwierdził podstawową historię. „Opisano mi to nie jako równoczesne zdarzenia, ale bardziej na zasadzie pięć, cztery, trzy, dwa, jeden …i po mniej więcej takim odliczaniu budzik zaczął dzwonić”. Dowiedział się też, że wbrew temu, co mówili inni, budzik jednak nie był nastawiony na moment, w którym umarł Paweł VI. „Przekonanie było raczej takie”, powiedział, „że był to znak, że dusza Pawła VI właśnie opuściła jego ciało”. Potem odnalazł dla mnie adres Macchiego w czymś, co nazywał Papieską Książką Telefoniczną. Miałam ochotę zapytać czy znajdują się w niej również Papieskie Żółte Strony, z papieskimi czyścicielami purpurowych obić czy papieskimi agencjami towarzyskimi, ale oczywiście nie zapytałam.
Macchi jest obecnie emerytowanym arcybiskupem. Za pośrednictwem mojego znajomego z Włoch, udało mi się przekazać mu liścik z zapytaniem o incydent z budzikiem. Arcybiskup Macchi odpisał bardzo szybko i uprzejmie, tytułując mnie „Szanownym Uczonym”, pomimo tego, że ja zwróciłam się do niego „Wasza Eminencjo” (co sugeruje jedynie kardynalstwo), podczas gdy jest on albo „Waszą Ekscelencją”, albo „Waszą Miłością”, zależy, na którym podręczniku etykiety się oprzeć. („Wasza Świątobliwość”, zarezerwowana wyłącznie dla papieża, przebija wszystko, może za wyjątkiem „Waszych Gigantów z San Francisco”, mojego rodzinnego miasta). Macchi załączył kopię swojej własnej biografii Pawła VI, z zakładką na stronie 363. „Rankiem tego dnia”, pisał, „zauważywszy, że budzik stanął, chciałem go nakręcić i przez nieuwagę przestawiłem wskazówkę budzenia na 9.40”. Wygląda więc na to, że informatorzy Głębokiego Gardła też coś musieli pokręcić.
Jak na złość natrafiłam jeszcze na trzecią wersję historii z budzikiem, tym razem opowiedzianą przez pewnego księdza, który nie krył urazy wobec Pawła VI. Człowiek ten utrzymywał, że historia z budzikiem została sfabrykowana przez Watykan, ażeby uprawdopodobnić rzekomo fałszywą godzinę śmierci papieża. Zrobiono tak po części po to, aby ukryć pewne niedociągnięcia w papieskich powinnościach, co mogło postawić go w złym świetle, jako nie dość pobożnego.
Morał z tej historii jest taki, że dowód to nierzadko rzecz ulotna, a zwłaszcza, kiedy chce się udowodnić coś z natury nieuchwytnego. Jeśli nawet udałoby mi się ustalić, że budzik rzeczywiście, bez żadnej ewidentnej mechanicznej przyczyny, rozdzwonił się w momencie śmierci papieża, nie będzie to dowodem, że uruchomiła go dusza, która właśnie opuszczała ciało. A niestety nie da się skłonić budzika do złożenia adekwatnych zeznań.
Im dalej zagłębiasz się w podobne tematy, tym trudniej trzymać się wyłącznie pewnego gruntu. Z mojego doświadczenia wynika, że często najbardziej zatwardziałe poglądy oparte są na niewiedzy i przyjętych z góry dogmatach, nie zaś na starannie zebranych i przeanalizowanych faktach. Im więcej odkrywasz okoliczności i zawiłości konkretnej sytuacji, tym wszystko staje się mniej oczywiste.
Ale także, o czym jestem przekonana, o wiele ciekawsze. Czy znajdę dowody, których szukam? Zobaczymy. Ale mogę przynajmniej obiecać wam wesołą wycieczkę, niezależnie od tego, gdzie przyjdzie nam skończyć.
1
To znowu ty
Z wizytą w ojczyźnie reinkarnacji
Nie pamiętam, w jakim byłam nastroju tego ranka, kiedy się urodziłam, ale wydaje mi się, że w nie najlepszym. Jacyś ludzie gapili się na mnie, wydając dziwne odgłosy i mając na sobie przedmioty niejasnego przeznaczenia. Wszystko było za głośne i trudno było doszukać się w tym sensu.
Mniej więcej tak samo czuję się w tej chwili. Moje wygodne życie przedstawicielki amerykańskiej klasy średniej skończyło się dwa dni temu w Międzynarodowym Porcie Lotniczym im. Indiry Gandhi. Urodziłam się powtórnie: stałam się znowu niczego nieświadomą, wymachująca rączkami istotką, która nie jest w stanie jeść jak należy czy poradzić sobie w łazience.
Przyjechałam do Indii na tydzień. Moim przewodnikiem jest Kirti S. Rawat, dyrektor Międzynarodowego Centrum Badań nad Przetrwaniem (od przetrwania duszy) oraz Reinkarnacją, któremu towarzyszę w jego badaniach terenowych. Dr Rawat jest emerytowanym profesorem filozofii z Uniwersytetu w Radżastanie i jednym z garstki naukowców, którzy myślą o reinkarnacji nie tylko w kategoriach metafory czy koncepcji religijnej. Tych sześciu czy siedmiu badaczy bierze na serio słowa małych dzieci, opowiadających o postaciach i zdarzeniach z poprzedniego życia. Odwiedzają takie dziecko w domu – zarówno w tym, w którym aktualnie mieszka, jak i, jeśli to możliwe, w tym rzekomo z poprzedniego życia – rozmawiają z rodziną oraz świadkami, katalogują dowody i rozbieżności, i generalnie starają się dojść do ładu z tym, co zaszło. Na ich nieszczęście, społeczność naukowa w najlepszym razie ignoruje ich wysiłki, a w najgorszym, otwarcie potępia.
Osobiście skłaniałabym się raczej ku tej drugiej reakcji, gdyby w dziedzinę tę nie wprowadził mnie opublikowany w naukowym czasopiśmie artykuł autorstwa amerykańskiego doktora medycyny Iana Stevensona. Stevenson przez ostatnie trzydzieści lat przebadał około osiemset przypadków, równocześnie pracując na posadzie profesora Uniwersytetu w Wirginii oraz publikując w takich czasopismach specjalistycznych jak JAMA czy Psychological Reports. University of Virginia Press wydało cztery książki Stevensona, zawierające analizy przypadków reinkarnacji, a akademickie wydawnictwo Praeger wypuściło ostatnio jego liczące dwa tysiące stron dzieło pod tytułem Biologia i Reinkarnacja. Muszę się przyznać, że referencje Stevensona oraz ogrom jego pracy uwiodły mnie. Jeśli Ian Stevenson uważa, że wędrówki dusz są warte badań, to może faktycznie coś w tym jest.
Stevenson obecnie przekroczył już osiemdziesiątkę i raczej rzadko zdarza mu się prowadzić badania w terenie. Kiedy się z nim skontaktowałam, polecił mi swoją współpracowniczkę w Bangalore, w Indiach, jednocześnie ostrzegając, że ona prawdopodobnie na nic się nie zgodzi przed osobistym spotkaniem ze mną – najlepiej w Bangalore, które niestety jest zdecydowanie za daleko, aby umawiać się tam na niezobowiązującą pogawędkę. Seria emaili bez odpowiedzi ostatecznie potwierdziła te przypuszczenia. W tym samym czasie napisałam również email do Kirti Rawata, z którym Stevenson pracował nad wieloma ze swoich indyjskich przypadków z lat siedemdziesiątych. Dr Rawat akurat znajdował się w Kalifornii, godzinę drogi ode mnie, składając wizytę swojemu synowi oraz synowej. Przyjęłam ich zaproszenie na kawę. Spotkanie było przeurocze, i dr Rawat i ja ustaliliśmy, że przyjadę do niego do Indii na tydzień lub dwa, aby przyjrzeć się jego pracy, jeśli akurat pojawią się jakieś interesujące przypadki.
Ten Kirti Rawat, z którym spotkałam się na lotnisku nie był już w tak dobrym nastroju. Wcześniej pokłócił się z kierownictwem hotelu, w którym zarezerwowałam pokój; poszło o jakieś kwestie związane z obsługą. Następnego ranka spakowaliśmy nasze rzeczy i przenieśliśmy się na drugi koniec Delhi do hotelu Alka („Luksus w Rozsądnej Cenie”), gdzie zwykle zatrzymywali się ze Stevensonem. Wykładziny były lepkie od brudu, a deska klozetowa dawała ci klapsa w tyłek przy wstawaniu. Do tego dochodziła winda wielkości budki telefonicznej. Ale dr Rawat gustował w tamtejszych wegetariańskich kolacjach; czujność i usłużność obsługi była natomiast wręcz groteskowa. Boye hotelowi w skrzących się marynarkach i kapciach z zadartymi noskami stojący po dwóch stronach drzwi wejściowych otwierali nam je zawsze, kiedy wchodziliśmy, jakbyśmy byli zagranicznymi dygnitarzami, lub Paris Hilton w przerwie między zakupami.
Jest 9 rano i właśnie wyruszamy na nasz pierwszy rekonesans. Kierowca czeka na zewnątrz. Wiem, że brzmi to może dość ekstrawagancko, ale wierzcie mi, że wygląda zupełnie inaczej. Samochód to Ambassador z 1965 roku, z jedną działającą wycieraczką. Dr Rawat zdaje się nie zwracać na nic uwagi. Wszystko, co udaje mi się z niego wyciągnąć na temat starych ambasadorów, sprowadza się do konkluzji, że „powoli wychodzą z mody”. A to, co najbardziej lubi w tym konkretnym samochodzie, to kierowca. „Jest posłuszny”, mówi dr Rawat, kiedy odbijamy od krawężnika. „Generalnie lubię ludzi, którzy są posłuszni”. O mój Boże.
Przypadek w tym tygodniu dotyczy chłopca z wioski Chandner, która znajduje się trzy godziny drogi od Delhi. Dr Rawat wykorzystuje ten czas na zapoznanie mnie ze sprawą, ale trudno mi się skupić. Stajemy w korku zaraz za miastem. Nie ma tutaj zwykłych pasów ruchu; pojazdy poruszają się w przeciwne strony bez ładu i składu, jak kości do gry zamieszane w kubku i rozrzucone po asfalcie. Co parę metrów, pojawia się kolejne stado krów, wyglądające jak wklejone photoshopem: przechadzają się środkowym pasem lub polegują nieprawdopodobnie spokojne na podwójnych liniach. Senne piżama-party na samym środku ruchliwej drogi. Szarpiąc, wjeżdżamy w kalejdoskopowe rondo. W oku tego cyklonu w betonowej budce stoi policjant i macha ręką. Trudno powiedzieć, czy kieruje ruchem, czy po prostu się wachluje.
Zastanawiam się na głos, gdzie ci wszyscy ludzie jadą. „Każdy zmierza ku swojemu przeznaczeniu”, pada odpowiedź. Takie wstawki są typowe dla dr. Rawata. Jedno z jego magisteriów oraz doktorat są z filozofii, a jest ona także jego pasją – razem z hinduską muzyką religijną oraz poezją. To największy marzyciel wśród naukowców. Poprzedniego wieczora, w samym środku hałaśliwej, dusznej drogi do domu w brudnej taksówce, rozparł się wygodnie na siedzeniu i spytał, „Czy nie miałabyś ochoty posłuchać moich wierszy?”.
Dr Rawat informuje mnie, że sprawa, którą będziemy się zajmować jest dość typowa. Chłopiec o imieniu Aishwary, w wieku około trzech lat zaczął opowiadać o ludziach z poprzedniego życia. Dziewięćdziesiąt pięć procent dzieci przebadanych przez Stevensona zaczynało opowiadać o poprzednim życiu między drugim, a czwartym rokiem życia, a do piątego o wszystkim zapominało.
„Typowa jest również nagła, gwałtowna śmierć PO”
„Przepraszam – po czym?”
„Poprzedniej osobowości”. Zmarłej osoby, co do której przypuszcza się, że wcieliła się w kogoś innego. „Dla wygody nazywamy ją PO”. Aha.
Rodzina Aishwary uważa, że wcielił się w niego były robotnik o imieniu Veerpal, pochodzący z nie tak bardzo oddalonej wioski, który zginął porażony prądem na krótko przed narodzinami Aishwary. Dr Rawat otwiera swoją walizeczkę, z której wyjmuje kopertę ze zdjęciami zrobionymi miesiąc wcześniej, kiedy zaczynał swoje badania. „Tutaj widać tego chłopca, Aishwary, na urodzinach jego ‘syna’”. Aishwary na fotografii ma cztery lata. Jego „syn” właśnie kończy dziesięć. I jakby ta cała szopka związana z wiekiem nie był już wystarczająco przewrócona do góry nogami, kapelusz urodzinowy „syna” wyposażony jest, z niezrozumiałych przyczyn, w długą białą brodę na gumce. Tego ranka, kiedy przeglądałam teczkę z korespondencją dr. Rawata, natrafiłam na list zawierający takie oto zdanie: „Bardzo się cieszę, że mogłeś ożenić się ze swoją córką”. Byłam przekonana, chociaż nie do końca, że nadawca miał na myśli „ożenić swoją córkę”.
„A tu widzimy chłopca i Rani”. Rani to wdowa po robotniku. Ma dwadzieścia sześć lat. Na zdjęciu chłopiec spogląda czule, a jeśli spędziło się zbyt dużo czasu w Indiach w towarzystwie badaczy reinkarnacji, można nawet powiedzieć, że lubieżnie, na swoją rzekomą żonę z poprzedniego życia. Pomyślałam sobie, że to chyba najbardziej nieprawdopodobna i dziwaczna rzecz, jaką widziałam w życiu, a potem spojrzałam przez okno samochodu na ruchliwą delhijską autostradę, po której majestatycznie przechadzał się słoń.
Dla mieszkanki Kalifornii, gdzie dopuszczalna reinkarnacja zdaje się dotyczyć jedynie arystokracji i rodów królewskich, zreikarnowany robotnik stanowi pewną ekstrawagancję. Dr Rawat mówi, że tutaj to typowe: „To zwykli ludzie, którzy wspominają zwykłe życie”. Ale są też wyjątki. W ostatnim spisie, doliczono się sześciu rzekomych reinkarnacji Nehru oraz ośmiu Gandhich.
W przypadku Aishwary, jego rzekomo poprzednia postać pochodzi z równie biednej rodziny, jak i on sam. Dr Rawat twierdzi, że uwiarygodnia to sprawę, gdyż nie wchodzą tu w grę żadne motywy finansowe. Czasami zdarza się bowiem, że biedne rodziny wymyślają historie powtórnych narodzin, w nadziei, że rodzina „poprzedniej postaci” – wybiera się takie, które mają pieniądze – poczuje się finansowo związana z nową rodziną swojego zmarłego krewnego. Dr Rawat opowiedział mi także o innym ciekawym zastosowaniu lewej reinkarnacji: zerwanie niesatysfakcjonującego małżeństwa. Lata temu badał przypadek kobiety, która zachorowała i zaraz potem ogłoszono ją martwą – a następnie zmartwychwstała, posiadając już nową duszę. Argumentowała, że w sytuacji, gdy powtórnie się narodziła, jako ktoś inny, nie może już mieszkać i dzielić łoża ze swoim byłym mężem. (Rozwód ciągle spotyka się w Indiach ze społecznym potępieniem). Dr Rawat przeprowadził również wywiad z lekarzem, który ją badał. „To nie był żaden lekarz. To był jakiś
znachor.” Nastawiacz kości. A ona oczywiście nigdy nie umarła. „Ten człowiek powiedział mi ‘Ale miała bardzo słaby puls’”.
Kiedy dr Rawat sobie przysnął, zabrałam się za przeglądanie jego książki Reinkarnacja: jak mocne są dowody naukowe na jej istnienie? Zostawmy na razie „mocne” i skupmy się na „naukowych”. Jak większość teorii psychologicznych i filozoficznych, reinkarnacji nie da się udowodnić w laboratorium. Nie można uchwycić momentu, kiedy się dokonuje, a biologia nie podsuwa też żadnych koncepcji, które wyjaśniałyby jej działanie. Techniki badawcze ludzi zajmujących się reinkarnacją, przypominają techniki policyjnych śledczych. To wyczerpująca i wymagająca zaangażowania pogoń za faktami, które da się, niezależnie od siebie, weryfikować. Badacze kontaktują się z rodzicami danego dziecka, a potem odwiedzają ich na miejscu. Zadają masę szczegółowych pytań, starając się jak najdokładniej odtworzyć bieg wydarzeń: słowo po słowie, szczegół za szczegółem – co powiedziało dziecko, gdy po raz pierwszy zaczęło wspominać ludzi i miejsca z przeszłości, które w jasny sposób nie miały nic wspólnego z jego teraźniejszym życiem. Potem
szukają wiarygodnych świadków słów dziecka i również długo z nimi rozmawiają.
Zanim w domu dziecka pojawią się badacze, rodzice zazwyczaj mają już prawdopodobnego kandydata na poprzednie wcielenie. Większość hinduskich wieśniaków przyjmuje reinkarnację jako fakt, a wieść o dziecku pamiętającym poprzednie życie przemieszcza się szybko z wioski do wioski. Poprzednie wcielenie oczywiście nie może zostać przesłuchane, z uwagi na to, że nie żyje, ale jego czy jej rodzina jak najbardziej. Jeśli dziecko rzekomo rozpoznaje swój poprzedni dom czy szczegóły miejscowości, albo członków poprzedniej rodziny, badacze przesłuchują świadków, którzy byli obecni na wspominanych spotkaniach lub są w stanie w jakiś sposób potwierdzić trafność słów dziecka.
Najbardziej rzetelnymi danymi są zanotowane przez rodziców wypowiedzi z okresu kiedy dziecko po raz pierwszy zaczęło opowiadać o swoim poprzednim życiu – zanim jeszcze doszło do spotkania z byłą rodziną czy znajomymi. (To zdarza się niezmiernie rzadko: wśród wszystkich przypadków badanych przez Stevensona jedynie dwadzieścia zawiera jakiekolwiek pisemne dane). Z braku notatek, badacze zmuszeni są polegać na pamięci rodziców. To jest zazwyczaj niepewny grunt – nie z powodu nieuczciwości wieśniaków, ale dlatego, że ludzka pamięć jest niestety zawodna. Trudno jedynie na niej polegać, jako że fakty łatwo ulegają zniekształceniom pod wpływem indywidualnych przekonań czy pragnień. Czy chłopiec rzeczywiście wspominał o porażeniu prądem, zanim jego rodzice zaczęli rozmawiać o śmierci Veerpala, czy mógł to po prostu usłyszeć od nich? Czy faktycznie powiedział, że zabił go prąd elektryczny, czy może jego mama, kiedy dowiedziała się o wypadku, zreinterpretowała w taki sposób początkowo niejednoznaczne wypowiedzi? Być
może chłopiec wspomniał coś o sznurze? Może miał na myśli linę, ale matka, która wiedziała, co zaszło, wyobraziła sobie od razu jakiś kabel? I tego typu sprawy.
Większość z opisanych przez Stevensona przypadków zawiera tabelę podsumowującą wypowiedzi dziecka na temat rzekomego poprzedniego życia oraz ludzi, których niby rozpoznaje. Każdej z tych wypowiedzi przyporządkowani są świadkowie, jeśli akurat tacy są, oraz ich komentarze. Zwykle tabela zajmuje od ośmiu do dziesięciu stron, przełamując początkowy sceptycyzm czytelnika tym ogromnym nagromadzeniem zgrzytliwie brzmiących nazwisk, wystukanych drobną czcionką. Przeglądając prace Stevensona, na pierwszy rzut oka trudno dojść do innego wniosku niż ten, że reinkarnacja istnieje.
Sceptycy zwykle odrzucają prace Stevensona a priori; tylko nieliczni podjęli dyskusję, badając każdy przypadek z osobna. Jednym z nich był Leonard Angel, wówczas profesor nauk humanistycznych w Douglas College w Kolumbii Brytyjskiej. Pochylił się mianowicie nad przypadkiem druzyjskiego chłopca z Libanu, Imada Elawara, który Stevenson uważał za jeden z najrzetelniej udokumentowanych. Ze wszystkich przypadków, w których istnieją notatki sporządzone jeszcze przed zlokalizowaniem poprzedniego wcielenia, ten jest jedynym, w którym notatki są autorstwa samego Stevensona – co wyklucza ewentualne fałszywki dodane już po fakcie. Angel narzeka, że Stevenson nigdzie nie przedstawia zapisanych wypowiedzi dokładnie tak, jak sformułował je sam chłopiec. Pisze po prostu, że rodzice „przekonani byli, że [chłopiec] nazywał się przedtem Mahmud Bouhamzy z Khriby, który miał żonę o imieniu Jamilah [Mahmud i Jamilah to imiona, które chłopiec wymieniał najczęściej i od samego początku] i który został śmiertelnie potrącony przez
ciężarówkę, po tym jak pokłócił się z jej kierowcą”.
Stevenson towarzyszył rodzinie chłopca podczas ich pierwszej wizyty w Khriby. Nie udało mu się znaleźć dokładnie pasującego Mahmuda Bouhamzy, jednakowoż popytał po okolicy i natrafił na Ibrahima Bouhamzy, który miał kochankę imieniem Jamilah. Ibrahima co prawda nie przejechała ciężarówka, ale za to przejechała jego krewnego Saida, chociaż żadna wcześniejsza kłótnia z kierowcą nie miała miejsca. Stevenson stwierdził, że to rodzice chłopca wyciągnęli fałszywe wnioski na podstawie jego słów – ale, jako że notatki badacza nie przytaczają dokładnych słów chłopca, w zasadzie nie wiadomo, co o tym myśleć. Nie da się wytłumaczyć, dlaczego chłopiec najczęściej wymieniał imię Mahmud. Pantofelek pasował na Ibrahima, więc Stevenson podjął ten trop.
Ani ja, ani Leonard Angel nigdy nie byliśmy w Khriby. Coś jednak musiało przekonać Stevensona, że przypadek Imada Elawara bez dwóch zdań wskazuje na reinkarnację. Czy były to jakieś fakty, czy uprzednie nastawienie? Trudno powiedzieć.
Wybrałam się zatem do Indii poszukać odpowiedzi. Chcę wziąć udział w badaniu jednego pełnego przypadku, spotkać się z rodzinami, posłuchać, co mówią i poobserwować ich wzajemne relacje.
W międzyczasie zdałam sobie sprawę, że w Indiach odpowiedzi nie zawsze pasują do pytań. Dzisiaj przy śniadaniu zapytałam kelnera, jaki ser dodaje się do omletu masala.
„Pokrojony”, odpowiedział.
Mam nadzieję, że jutro pójdzie mi lepiej.