Trwa ładowanie...
03-02-2017 13:33

Druk - diabelski wynalazek

Druk nie był jedynie nowinką techniczną. Stworzył nowy porządek umysłu. I jego nowy chaos. 

Druk - diabelski wynalazekŹródło: Domena publiczna
d2dx1s4
d2dx1s4

Druk nie był jedynie nowinką techniczną. Stworzył nowy porządek umysłu. I jego nowy chaos.

Francis Bacon, filozof angielski doby późnego renesansu i jedna z najbardziej tajemniczych postaci swoich czasów, pisał w dziele „Novum Organum", wydanym w 1620 r.: „Warto dalej zwrócić uwagę na moc, wydolność i następstwa wynalazków, co w niczym nie występuje tak wyraźnie jak w tych trzech odkryciach, które były nieznane starożytnym, a którym początki, chociaż niedawne, są nieznane i nikomu nie przyniosły sławy; mamy na myśli wynalazek druku, prochu strzelniczego i busoli morskiej. Te trzy bowiem wynalazki zmieniły całkowicie oblicze rzeczy i stosunki na świecie". Nieprzypadkowo pisarz i myśliciel, któremu przypisywano autorstwo dzieł Szekspira, wymienił druk na pierwszym miejscu. Był wszak przedstawicielem epoki, która bez tej rewolucyjnej zmiany w historii książki nie mogłaby zaistnieć. A jednak należał do nielicznych, którzy wówczas, a również w kolejnych stuleciach, zdawali sobie sprawę z wagi wynalazku druku, uważnego powszechnie po prostu za nowatorską metodę powielania tekstu i udostępniania go
czytelnikom. Dopiero w XX w., gdy w życie codzienne na masową skalę wkroczyły jeszcze bardziej zaawansowane technicznie nośniki myśli, doceniono rolę, jaką druk odegrał w rozwoju doktryn religijnych, ekonomii, wyobrażeń o człowieku i wiedzy o rzeczywistości. I to już w początkowym okresie swego istnienia, kiedy drukarze przypominali odkrywców z powieści awanturniczych, którzy z odwagą bliską arogancji wyruszali na podbój nieznanych terytoriów. A początki te, w rzeczy samej, miały wymiar sensacji.

Był rok 1568. Adriaen de Jonghe, lekarz z Haarlemu i kronikarz Holandii, zapisał w swojej pracy intrygującą historię opowiadaną przez mieszczan: to właśnie tutaj, w prastarym mieście nieopodal Amsterdamu, jeszcze przed 1440 r. niejaki Laurent Janszoon, zwany Costerem, pełniący funkcję zakrystianina, człowiek o twórczym umyśle, miał wynaleźć nowy typ odlewanej z metalu ruchomej czcionki i metodę jej składania pozwalającą na szybkie odbijanie tekstu na wielu kartach papieru. Tajemnicę produkcji powierzył tylko najbliższym współpracownikom. Popełnił błąd. Jeden z zaufanych ludzi – jak głosi ta opowieść, był to Johann Fust – okazał się chciwym wiarołomcą. Uciekł ze swoją wiedzą do Moguncji i tam miał podzielić się nią ze złotnikiem nazwiskiem Johannes Gensfleisch, który przeszedł do historii jako Jan Gutenberg. Fust, który, jak się wydaje, nie pomnożył skarbca kultury europejskiej, za to pomnożył znacznie zawartość skarbca prywatnego, pozbył się wkrótce za pomocą wymiaru sprawiedliwości również Gutenberga, gdy
ten już udoskonalił wynalazek do ówcześnie osiągalnych granic wydajności i sprowadził z Paryża byłego studenta tamtejszego Uniwersytetu, Petera Schoeffera, aby uczynić go głównym drukarzem i swoim wspólnikiem. Sam zajął się stroną handlową przedsięwzięcia, działając m.in. wśród paryskich sprzedawców ksiąg rękopiśmiennych. Spotkanie z kolegami z branży zostało później opisane następująco: „Kiedy spostrzegli, że sprzedaje jedną Biblię po drugiej, porażeni widokiem obcego z takim niesłychanym bogactwem książek, szybko wezwali straże, wygłaszając kompetentną opinię, że taki skład książek mógł się znaleźć w posiadaniu jednego człowieka tylko z diabelską pomocą".

Nie wiemy, co w tych przekazach jest prawdą – wiarygodnych świadectw przetrwało zbyt mało, nawet dokumenty źródłowe, powstałe w szacownych instytucjach, jak sądy, zawierają w dużej mierze relacje bohaterów tych miejskich legend, a ci z oczywistych względów nie bywali obiektywni w swoich zeznaniach. Jeśli chodzi o najbardziej być może poszkodowanego mieszczanina z Haarlemu, nie możemy być pewni nawet tego, że istniał rzeczywiście (aczkolwiek jego pomnik zdobi miejski plac do dzisiaj). Wiemy natomiast, że Fust, Schoeffer, a przede wszystkim Gutenberg uznawani są, i jest to przekonanie w pełni uzasadnione, za twórców europejskiego przemysłu wydawniczego. A co może ważniejsze, wiemy, jak dopracowany przez Gutenberga „diabelski" wynalazek i proces wytwórczy książki drukowanej przyczyniły się do narodzin nowoczesności w takim kształcie, jaki jest nam dany obecnie.

d2dx1s4

Na zdjęciu: według tradycji Marcin Luter ogłosił swoje 95 tez przybijając je do drzwi kościoła zamkowego w Wittenberdze

(img|713986|center)

Reformacja bez druku?

I tak zapewne wstrząsnęłaby Europą – temperatura religijnych sporów i dyskusji wokół koncepcji, roli i władzy Kościoła była już na początku XVI w. zbyt wysoka, aby wystąpienia Lutra i Kalwina przeszły bez echa. Z pewnością jednak ruch reformatorów nie zdobywałby poparcia daleko od swoich źródeł tak skutecznie i z takim impetem. Zanurzmy się jeszcze głębiej w przeszłość. Oto w 1415 r. pod murami Konstancji został spalony na stosie Jan Hus, czeski bohater narodowy, duchowny i uczony, zwolennik reform w łonie Kościoła katolickiego. Poglądom Husa daleko było do śmiałości tez Lutra, jednak jego starania nie przyniosły rezultatu, a jego zwolennicy nie byli w stanie ocalić mu życia. Za jedną z istotnych przyczyn tragicznego finału można uznać fakt, że religijna batalia Husa, choć z historycznego punktu widzenia niezwykle ważna, miała jednak ówcześnie charakter lokalny – rektor Uniwersytetu Praskiego zyskał poparcie swoich rodaków, znalazł też sympatyków w Polsce (krajanie Husa brali udział w bitwie pod Grunwaldem u
boku polskich chorągwi, a sam Hus po wiktorii grunwaldzkiej wystosował do Jagiełły list gratulacyjny) oraz wśród Niemców, ale na zachód kontynentu jego postulaty nie dotarły. Nie było medium, które mogłoby przyczynić się do ich upowszechnienia.

Luter zaś miał do dyspozycji druk. I rychło uświadomił sobie potencjał tego narzędzia. Kopie obwieszczenia ze słynnymi tezami, które zawiesił na drzwiach kościoła w Wittenberdze 31 października 1517 r., rozlały się po niemieckich miastach z siłą żywiołu. Po kilkunastu dniach cytowano je już wszędzie, gdzie dominował język niemiecki, a w ciągu paru miesięcy znała je – i niewiele w tym retorycznej przesady – cała Europa. W ślad za tezami na murach, wrotach miejskich, drzwiach budynków świeckich i sakralnych pojawiły się afisze, odpisy z bulli papieskich, pamflety i fałszywki, drukowane zarówno przez propagatorów idei luterańskich, jak i przez ich zaciekłych przeciwników. Na ulicach europejskich miast wybuchła pierwsza wojna propagandowa.

d2dx1s4

Druki jednorazowe, ulotne, były tylko jednym z jej przejawów. Wydawcy posłużyli się orężem znacznie potężniejszym – drukowanym w ogromnych nakładach Pismem Świętym. Czytanie Biblii było wcześniej przywilejem hermetycznym, z którego korzystali niemal wyłącznie duchowni, uczeni (co oznaczało na ogół tych samych ludzi, gdyż wybór stanu duchownego był najprostszą i akceptowaną społecznie drogą zdobycia wykształcenia) oraz możnowładcy i przedstawiciele elit dworskich. Wynikało to po części z prostego faktu, że rękopiśmienny egzemplarz, owoc pracy klasztornych kopistów, był dobrem niezwykle rzadkim – bywało, że w skryptorium grupa kopistów i iluminatorów całymi latami pracowała nad jednym tomem – a zatem i drogocennym. Tymczasem drukarnie zasilały rynek książki nawet kilkutysięcznymi nakładami, jeśli wydawca był przekonany, że tytuł się sprzeda. A Biblia należała do edycji najbardziej poszukiwanych.

Na zdjęciu: pracownia drukarska, ok. 1550

(img|713988|center)

d2dx1s4

Zdarzyło się jednak przy tej okazji coś jeszcze, co nieodwracalnie wpłynęło na egzystencję i świadomość mieszkańców Starego Kontynentu, a co można nazwać językowym sprzężeniem zwrotnym. Drukarze mianowicie, aby ich wysiłki przyniosły należyty zysk, musieli sprzedać jak najwięcej egzemplarzy. Ale najpopularniejsze wśród czytelników teksty religijne zostały napisane po łacinie, podczas gdy już w późnym średniowieczu liczba znających języki starożytne, w tym również łacinę, była skromna i malała. By zatem rozszerzyć krąg czytelników, właściciele drukarskich manufaktur zamawiali tłumaczenia. Sam Luter przełożył najpierw Nowy, a potem Stary Testament. Do 1535 r. przekład Nowego Testamentu na język wysokoniemiecki miał 87 wydań, a przetłumaczony Stary Testament do połowy stulecia w całości lub we fragmentach miał ich kilkaset, co należy przemnożyć przez sięgającą każdorazowo kilku tysięcy liczbę woluminów. Europa stała się ziemią ksiąg.

Lektura, zwłaszcza w ułatwiającym zrozumienie języku narodowym, nieuchronnie prowadziła do wiedzy. Nie zawsze była to wiedza pożądana, tolerowana przez ośrodki władzy czy nawet przez społeczeństwo. Niemniej krąg zdobywających wiedzę i równocześnie spectrum źródeł wiedzy się rozszerzały, by w końcu stworzyć solidne fundamenty, na których wyrósł konstytutywny dla nowożytności nurt intelektualny, etyczny i estetyczny.

Renesansowy humanizm

Nie starczyłoby stron tego numeru, by taki temat przedstawić szczegółowo, pozwolę sobie zatem na uproszczenie, które nie będzie przekłamaniem. Otóż pierwsze drukarnie – przedsięwzięcia niezwykle kosztowne i wymagające profesjonalnego przygotowania – były prawdziwymi laboratoriami potrzeb, gustów i horyzontu poznawczego Europejczyków, a ich właściciele mogli uchodzić za wielkich eksperymentatorów. Oferowali nowy produkt nowym w większości, a w każdym razie rozrastającym się w imponującym tempie, środowiskom odbiorców, stając wobec problemów, które ujawniały się na bieżąco i tak też należało je rozwiązywać. Na bardzo długiej liście braków, z którymi musieli się oni borykać, wśród tych oczywistych, jak brak odpowiednio zamożnych czytelników czy też zwyczajnie odbiorców umiejących czytać (to książka drukowana wymusiła kształcenie się przynajmniej w tak podstawowym zakresie), jeden może się wydać zaskakujący: brakowało również autorów i tekstów oryginalnych, które można byłoby wydawać.

d2dx1s4

Na początku potrzeby odbiorców zaspokajała literatura religijna, zdecydowanie dominująca wśród wydawnictw. Wkrótce jednak rynek został nią nasycony, a coraz liczniejsza społeczność wykształconych świeckich domagała się poszerzenia repertuaru. Sięgnięto więc do zasobów eksploatowanych już w średniowieczu i dzięki wysiłkom światłych umysłów tej rzekomo mrocznej epoki ocalonych, ale wciąż tylko w niewielkim stopniu wykorzystanych: do piśmiennictwa antycznego. Schemat się powtórzył. Najpierw do rąk czytelników trafiały dzieła autorów znanych już wcześniej, niebudzące zastrzeżeń natury religijnej i służące głównie rozrywce. Z czasem wydawcy zaproponowali, nie bez oporu ze strony potencjalnych nabywców książek i autorytetów społecznych, pozycje reprezentujące bogactwo starożytnej literatury pięknej i nauki. Wszyscy, którzy byli tym zainteresowani i posiadali środki finansowe (nie tak poważne zresztą jak w czasach inkunabułów, czyli pierwszych druków, bo książki powoli, ale systematycznie stawały się coraz tańsze),
mogli znaleźć wśród nowych wydawnictw dzieła z zakresu astronomii, historii, filozofii, fizyki, algebry i geometrii, nauk przyrodniczych, prawa i medycyny.

Co ciekawe, obok starannych edycji tekstów oryginalnych pojawiały się w wielkiej liczbie ich opracowania, streszczenia i skróty dla nieco słabiej wyedukowanych – jak widać, popularyzacja za pomocą wersji „for dummies" nie jest patentem współczesności. Publikacje te stały się instrumentem edukacji elementarnej, przygotowaniem do spotkania z wiedzą, z nowymi przestrzeniami poznania i zrozumienia. Kształtowały umysły: zawarte w książkach nauki porządkowały rzeczywistość metaforycznie, nadając jej przejrzystą strukturę i odsłaniając dziedziny dotychczas nierozpoznane, i dosłownie, bo druk przez swoją formę narzucał linearny ład postrzegania (czyli logikę, łańcuch przyczyn i skutków, chronologię, wnioskowanie, historyczny model rozumienia przeszłości i prognozowania przyszłości). Przynosiły też szczególny rodzaj chaosu, budziły bowiem głód wiedzy pogłębionej i pozwalały pojąć, jak wiele jest jeszcze do zbadania. Zmuszały w końcu do refleksji, również nad swoim własnym bytem, uczyły myślenia analitycznego,
krytycyzmu i interpretacji. W tym sensie słynna sentencja Kartezjusza „myślę, więc jestem", zapisana w jego „Rozprawie o metodzie", wydanej w 1637 r., była kwintesencją doświadczeń intelektualnych kilku pokoleń wychowanków kultury druku.

Na zdjęciu: Mikołaj Kopernik

d2dx1s4

(img|713989|center)

I książka drukowana wywiązała się z tego zadania. Zmieniała style myślenia, poszerzała granice świata jeśli nie znanego, to w każdym razie wartego poznania. Świadczą o tym fakty z jej dziejów. Gdy w 1543 r. ukazało się w Norymberdze przełomowe dzieło Mikołaja Kopernika „O obrotach sfer niebieskich" (rzecz jasna, po łacinie), nie znalazło uznania ani zainteresowania wśród czytelników. Wydane ponownie po 23 latach cieszyło się już znacznie większą popularnością, mimo że uczeni tej epoki, poza wyjątkami, odnieśli się do zawartych w nim teorii z dystansem. Nie od razu zainteresowały odbiorców relacje z pierwszych wielkich wypraw geograficznych – nawet wydania relacji Kolumba w pierwszej połowie XVI w. znajdowały nabywców tylko w gronach specjalistów. Ale już w drugiej połowie tego stulecia temat odkryć geograficznych tak bardzo rozpalał wyobraźnię Europejczyków, że drukarze wręcz zabiegali o nowe, szczegółowe sprawozdania tych, którzy mieli okazję postawić stopę na odległych, stanowiących obietnicę lądach. Wraz
z lekturami przychodziło zrozumienie. Kolejna generacja była już lepiej przygotowana na przyjęcie nowin ze świata niż poprzednia.

Do najbardziej pożądanych gatunków należały jednak książki prawnicze, historyczne oraz... romanse. W zasadzie nie powinno to dziwić: kiedy książka stała się już domeną świecką, najliczniejszą grupę odbiorców stanowili mieszczanie, jako ci, którzy ze słowem pisanym mieli do czynienia na co dzień. Ostatecznie pismo zrodziło się niegdyś w miastach na użytek kupców i strażników świątynnych majątków. A dla mieszczan posługiwanie się prawem było formą współżycia w ich społeczności. Jeśli chodzi o historię – odczytywaną w pierwszym okresie druku z dzieł starożytnych, pism Herodota, Plutarcha czy nawet Juliusza Cezara, którym dorównali wkrótce popularnością autorzy kronik współczesnych – skoro mieszczańska Europa uznała już za obowiązującą kartezjańską koncepcję „ja", to „ja" domagało się pełnej tożsamości, odpowiedzi na pytanie „skąd pochodzę", a więc zakorzenienia w przeszłości, w historii. Niekoniecznie zresztą historii prawdziwej. Niezwykle popularne były publikowane teorie o starożytnym pochodzeniu całych
narodów, zwłaszcza tych, które w europejskim tyglu zdobywały poczucie własnej odrębności dosyć późno. Natomiast popularności romansów rycerskich i podobnej fikcji literackiej tłumaczyć chyba nie trzeba. Tutaj dopiero otwierały się wrota do uniwersum wyobraźni, a ich przekraczanie stało się najbardziej przystępną przygodą intelektualną i sposobem na kreowanie własnego, osobnego świata. Nie trzeba w tym przypadku szukać przyczyn w wiekach minionych – wszak i dzisiaj najpopularniejszym gatunkiem wydawniczym jest powieść.

d2dx1s4

W tym miejscu należy zaakcentować jeszcze dwie, sygnalizowane już wyżej, konsekwencje pojawienia się książki drukowanej. Jedną z nich był ściśle powiązany z humanizmem europejskim indywidualizm. Czytanie książki to czynność wyłączająca z ludzkiej wspólnoty; książka jest zaborcza, wchodzi z czytelnikiem w relację bezpośrednią i wykluczającą osoby trzecie. Niezależnie od poczytności i nakładu jest adresowana do jednostki.

Na zdjęciu: pracownia drukarska z połowy XIX wieku

(img|713992|center)

Po drugie, nie wolno zapominać, że książka drukowana, niezależnie od głębi sformułowanych na jej kartach idei, rozległości wiedzy i uświęconego czasem charakteru treści, była produktem wytwarzanym w cyklu produkcyjnym na masową – w kontekście epoki – skalę. W rozważaniach o druku i jego wpływie musi zostać należycie podkreślony aspekt ekonomiczny wynalazku.

Drukarskie manufaktury

Przyzwyczailiśmy się do tego, by książki traktować z namaszczeniem, jako dobro duchowe, byt niemal pozbawiony materialności, szczególnie w kulturze polskiej, która w najtrudniejszych momentach historycznych karmiła się literaturą podniesioną do rangi narodowego sacrum. Aż trudno uwierzyć, że Fust i Gutenberg procesowali się o pieniądze.

A jednak. Od zarania drukarstwo było przemysłem, a obrót książkami działalnością handlową, w pewnym stopniu współtworzyło wręcz wzorcowy model przedsiębiorstwa i rynku powielany potem w erze wczesnego kapitalizmu. Dajmy popracować fantazji i zajrzyjmy do manufaktury drukarskiej. Jeśli warsztat jest dużym autonomicznym przedsiębiorstwem, można tu zobaczyć przy pracy giserów, topiących metal lub stop, z którego odlewają następnie czcionki w matrycach przygotowanych na przykład z piasku. Któryś z pracowników układa gotowe czcionki w kaszcie, szufladzie drukarskiej, do osobnych przegródek składa justunek, czyli „materiał ślepy", metalowe elementy niezawierające znaków, wstawiane między czcionki na formie w celu uzyskania odstępów między wyrazami. Młodszy czeladnik przygotowuje arkusze papieru. To papier czerpany, pozyskiwany ze szmat lnianych, produkowany w młynach papierniczych poza drukarnią, jeden z najkosztowniejszych składników procesu drukarskiego. Starszy czeladnik za pomocą specjalnych tamponów ze skóry,
wykończonych filcem, nanosi na gotową formę farbę drukarską – to zajęcie, wbrew pozorom, wymaga sporej wprawy i pewnej ręki (w późniejszych czasach pracę bardzo usprawniał wałek do rozprowadzania farby po formie, pozwalający równocześnie kontrolować grubość nakładanej warstwy). W innej części pomieszczenia zecerzy w ciszy i skupieniu przygotowują kolejny skład. W centrum znajduje się na ogół prasa lub kilka pras, zależnie od rozmiaru pracowni. Przy niej stoi pracownik obdarzony siłą fizyczną, a na ogół też mistrz drukarski. Gdzieś w tle dostrzeglibyśmy również korektora. Pracownicy drukarni właściwie musieli umieć pisać i czytać, często w więcej niż jednym języku.

Na zdjęciu: londyńska drukarnia w 1950 r.

(img|713991|center)

Ta krótka wizyta w manufakturze pozwala stwierdzić, że drukarnie były nowoczesnymi zakładami przemysłowymi prowadzącymi złożoną działalność wytwórczą, wymagającą znacznych nakładów finansowych. Drogi był sprzęt drukarski – niektóre drukarnie wynajmowały prasy, bo ich właścicieli nie było stać na zakup tego kosztownego urządzenia. Jeszcze droższe były materiały. Te niezbędne do wykonania edycji jednego tytułu w znaczącym nakładzie pochłaniały niejednokrotnie sumy przewyższające wartość całego warsztatu. A do tego należy dodać wykwalifikowanych specjalistów, w drukarni obowiązywał bowiem wyraźny podział pracy. Dobry personel nie był tani, choć pracownicy drukarni rzadko należeli do fachowców najlepiej opłacanych. Jeśli drukarz był jednocześnie wydawcą, brał na swoje barki ryzyko finansowe związane z rynkowym powodzeniem danego tytułu. Korzystniejsze było pozyskanie wpływowego i majętnego sponsora. Plantin, XVI-wieczny drukarz z Antwerpii, znalazł protektora w osobie króla Hiszpanii. Dzięki temu zyskał monopol
na wydawanie dzieł religijnych rozprowadzanych na terytorium tego królestwa i zabezpieczenie finansowe wprost z królewskiego skarbca. Wkrótce stał się posiadaczem największej manufaktury wydawniczej swoich czasów, w której 100 osób pracowało przy ponad 20 nieustannie działających prasach. Ale taki mecenat miał swoją pozakapitałową cenę – drukarz musiał drukować to, czego żądał płatnik. Gdy mistrz typograf miał ambicje drukowania dzieł szczególnych, dobieranych według własnego uznania, musiał sam zadbać o odpowiednie środki. Szukał więc tytułów, które gwarantowałyby sukces rynkowy, oraz form wydawniczych tańszych w produkcji, a chętnie nabywanych przez czytelników. Z tego między innymi powodu Aldus Manutius Starszy (lub bardziej współcześnie: Aldo Manuzio) z Wenecji, założyciel jednego z najsławniejszych rodów drukarskich, wynalazł prostą, a zarazem elegancką kursywę, na cześć ojczyzny drukarza zwaną italikiem, a także wymyślił książkę w formacie kieszonkowym, łatwym do przechowania, transportu i użycia w
każdych okolicznościach.

Rolę książki drukowanej w rozwoju kultury europejskiej trudno przecenić. Za jej sprawą narodziło się społeczeństwo ludzi typograficznych: myślących racjonalnie, nawykłych do zdobywania i gromadzenia wiedzy, otwartych na rozwój technologiczny, zafascynowanych ideą postępu. Indywidualistów skupionych na samorealizacji, zarazem jednak pielęgnujących etos obywatelski. I zakochanych w książkach, znających ich zapach, fakturę papieru, kroje czcionek, dumnych ze swoich domowych bibliotek. Wielokrotnie już wróżono koniec epoki druku, do którego miały się przyczynić nowe medialne wynalazki. Przedwcześnie. Korzystamy codziennie z jeszcze młodszej generacji maszyn elektronicznych, a mimo to jesteśmy wciąż, by przywołać znaną formułę Marshalla McLuhana, mieszkańcami galaktyki Gutenberga.

Agnieszka Niemojewska

d2dx1s4
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2dx1s4

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj