Mimo że ból jest za sprawą House’a obecny w każdej niemal scenie serialu (już choćby ból towarzyszący House’owi przy chodzeniu), pozostaje on prawdopodobnie najmniej zbadanym aspektem całego widowiska. Jak to jest ciągle odczuwać ból? W jaki sposób ból wpływa na postrzeganie, nastrój, interakcje społeczne? James Gilmer ma wiedzę z pierwszej ręki i opisuje kontekst, dzięki któremu możemy lepiej zrozumieć House’a i to, jak radzi sobie z bólem.
CZY BÓG KULEJE? James Gilmer
Świat Zachodu, a w szczególności Ameryka, ma specyficzny stosunek do bólu. Być może wypływa to z judeochrześcijańskiej koncepcji, że cierpienie jest dobre dla duszy, z domieszką purytańskiej etyki pracy na dokładkę: cierpienie Adama i Ewy, po tym jak opuściła ich łaska Pana. Ciekawa jest też relacja świata zachodniego do profesji medycznych: lekarze przedstawiani są jako postaci autorytarne i wszechwiedzące, które roztaczają boski dar wiedzy i uzdrawiają, stojąc wprost przy łóżku agonalnie ściskającego prześcieradło pacjenta.
Prowadzi nas to wprost ku postaci doktora Gregory’ego House’a – uzależnionego od pigułek geniusza, który przeżuwając vicodin, rozwiązuje kolejne medyczne zagadki; powiew świeżości w formule dramatu medycznego. House radzi sobie z bólem dzięki kombinacji hydrokodonu i acetaminofenu, występującej w Stanach pod handlową nazwą vicodin. Hydrokodon powoduje rozdrażnienie, jest to półsyntetyczny opioid uzyskiwany z kodeiny i tebainy.
Tak więc w naszym społeczeństwie, w którym cierpiącego od uśmierzenia bólu dzieli tylko gabinet lekarski (jak przekonują nas reklamy), nagonka na ten akurat lek wydaje się zastanawiająca. Dlaczego tyle szumu robi się wokół tego, że House, który funkcjonuje na nim dobrze, zażywa go po to, by sprawnie działać i wykonywać swoje zadania? Dlaczego jego najlepszy przyjaciel próbuje namówić go na inne terapie lecznicze? Dlaczego tenże przyjaciel, onkolog stykający się z bólem cierpiących na różne postacie raka pacjentów, ciągle walczy z House’em i namawia do odstawienia środka? Czy przy całej swojej inteligencji i wiedzy House nie jest czasem doktorem z kompleksem Boga, okaleczonym bogiem politeistycznego panteonu, który cierpiał ludzkim cierpieniem, lecz wyniósł je wysoko ponad ludzkie masy? A może jedynie bystrym doktorem, który cierpi na straszną przypadłość?
HOUSE: Mówiłem już, że jestem uzależniony. Ale nigdy nie mówiłem, że mam z tym jakiś problem („Detox” – Detoks, 1/11).
Prawdopodobnie nic nie powie nam ogólna informacja, że zachowanie House’a przy łóżku pacjenta nie zdradza specjalnej pogody ducha. Nie jest to efekt zażywania vicodinu, jak zapewnia nas jego była dziewczyna, Stacy. Więc dlaczego wszyscy wydają się zaniepokojeni faktem zażywania przez House’a tych pigułek? Co to za hałas o ten lekki narkotyk?
Ktoś powiedział narkotyk? Ano właśnie, i od razu mamy pod ręką gotowe skojarzenia: zapuszczone meliny heroinistów, gęste od dymu ze skrętów. Tymczasem narkotyki są wykorzystywane w każdym amerykańskim szpitalu w leczeniu pacjentów uskarżających się na przewlekły i ostry ból.
Termin „narkotyk” początkowo odnosił się do środków, które uzyskiwano z maku lekarskiego, ale zgodnie z postanowieniami ustawy o substancjach kontrolowanych na liście narkotyków znajdują się również inne substancje, niewywodzące się z opium.
Vicodin, jedna z handlowych nazw, pod którymi sprzedawany jest hydrokodon, jest jednym z najszerzej znanych i najczęściej przepisywanych leków przeciwbólowych w Ameryce. Osoba nieodczuwająca chronicznego bólu po zażyciu tego leku byłaby na haju, jako że jednym z jego skutków ubocznych jest euforia, jak również redukcja napięcia, zmniejszenie niepokoju i złagodzenie agresji.
Czy ten opis przypomina House’a? A może House nie żyje jednak w świecie bezustannej euforii? No cóż, oto haczyk: osoby cierpiące chroniczny ból – tak jak doktor House – nigdy nie zaznają tego przyjemnego uczucia. Gdyby House chciał zażyć większą dawkę, niż jest potrzebna do tego, by uśmierzyć ból, mógłby to zrobić, jednak widzimy, że nadal kuleje, a z jego twarzy nie schodzi grymas bólu. Ani śladu euforycznego otępienia. Owszem, kilka razy zdarzyło nam się widzieć House’a po przedawkowaniu, kiedy porusza się i reaguje w zwolnionym tempie, ale widzieliśmy również, że kiedy jest wzywany do przypadku, powstrzymuje się przed zażywaniem nadmiernej dawki leku (jak wtedy, kiedy już miał wstrzyknąć sobie potajemnie działkę morfiny, ale zadzwonił telefon i House został wezwany do szpitala, dokąd karnie udał się, powłócząc chorą nogą).
[...]
HOUSE: Nie ma niczego takiego! Nasze ciała psują się, czasem kiedy mamy dziewięćdziesiątkę, czasem zanim jeszcze przyjdziemy na świat, ale to dzieje się zawsze i nie ma w tym za grosz godności. Nieważne, czy możemy chodzić, czy widzimy, czy możemy podcierać sami tyłek. To zawsze jest niesmaczne – bez wyjątku. Z godnością można tylko żyć, ale nie umierać („Pilot”, 1/1).
Ileż to osób powtarza, że chciałoby odejść we śnie, szybko i bezboleśnie. Łatwiej nam zaakceptować niesienie ulgi umierającym niż ulgę w cierpieniu dla żywych. Ból i śmierć często idą ze sobą w parze. W trzecim sezonie, w odcinku „One Day, One Room” (Jeden dzień, jeden pokój, 3/12), Cameron miała przypadek bezdomnego, który życzył sobie umrzeć w agonii przekonany o tym, że cierpienie nada jego życiu sens. Dla wielu ludzi ból musi coś znaczyć. Wilson często mówi House’owi, że jego ból to dobry znak, że może on oznaczać regenerację komórek nerwowych. Jednak dla samego House’a, niezależnie od tego, jaka jest jego przyczyna, jest to wciąż tylko ból.
Nie ma godności w umieraniu, jak elokwentnie ujął to w pilotażowym odcinku serii House. Nie chcę tu umniejszać śmierci ani agonalnych cierpień, ani powiedzieć, że jeden typ cierpienia jest gorszy od drugiego, ale raczej że wszystkie są podobne. Ból to ból, ale postaci serialu rozwodzą się na temat odchodzenia w godności, spychając na dalszy plan kwestię, czy podobne traktowanie nie należy się również House’owi.
W toku serialu niemal każdy z lekarzy miał okazję wygłaszać kazania w kwestii praw swoich pacjentów do śmierci albo dyskutować na temat gotowości pacjentów do przejścia na tamten świat. Człowiek na wylocie dostaje bilet do morfinowego raju, ale jeśli przyszło mu żyć z bólem, to powinien to życie od początku do końca przeboleć.
Fizykoterapia, akupunktura, chiropraktyka, akupresura, masaż, terapia psychologiczna, przyczepianie elektrod na plecach i przepuszczanie prądu w celu zablokowania impulsów przenoszących informację o bólu, bezpośrednie naświetlanie promieniami rentgenowskimi, hormonalne zastrzyki w rdzeń kręgowy… do tego wszystkiego posuwają się ludzie i lekarze, zamiast zgodzić się na niewielką białą tabletkę.
Masz bóle? To je sobie rozchodź. Bez pracy nie ma kołaczy. Ból to lęk opuszczający twoje ciało.
[...]
HOUSE: Nie martwcie się, bo w przypadku większości z was moją robotę mogłaby wykonywać małpa z butelką motrinu. _À propos_, jeśli zdarzy wam się szczególnie mnie zirytować, możecie być świadkami, jak sięgam po to. To vicodin… Nie, nie mam problemu z radzeniem sobie z bólem… Choć kto wie? Może i się mylę. Może jestem zbyt nawalony, żeby móc to ocenić. A więc, kto pierwszy? („Occam’s Razor” – Brzytwa Ockhama, 1/3)
Zwykle House wydaje się bardziej szczęśliwszy po zażyciu vicodinu. Wszyscy muszą umierać z ciekawości, czy to dzięki przytłumieniu nieustępliwego bólu. Czy to przypadek, że kiedy House nie zażywa vicodinu, nie jest w stanie sprawnie myśleć? I o ile wiąże się to częściowo z oczyszczaniem organizmu z toksyn, to z pewnością odgrywa tu też rolę nieuchronnie powracający ból. Jego przełożona, Cuddy, wręczyła mu raz receptę na vicodin, stwierdzając przy tym otwarcie, że lepiej pracuje, kiedy go zażywa.
Dla House’a ból staje się centrum jego świata. Ból więzi go. Zachłannie pożera wszystkie myśli. Zapomnijmy o vicodinie, który powoduje lekkie zaćmienie umysłu. Pomyślmy o bólu przeszywającym na wskroś wszystkie kości. Wyobraźmy sobie borowanie młotem prosto w krzyż albo rozpalone ostrza powoli zatapiające się w nodze. Ciągnące się nieprzespane noce, kiedy co pół godziny wyrywa nas ze snu fala nadpływającego bólu.
Podejście Wilsona do bólu, jakiego doświadcza jego przyjaciel, jest zadziwiające. Z jednej strony, łamiąc prawo, chętnie zwija jointy dla potrzebujących pacjentów, a drugiej utrzymuje, że ból House’a ma charakter psychogenny i że vicodin nie jest mu do niczego potrzebny. Zapewne House mógłby obejść się bez narkotyków, ale nie zapominajmy, że jego ból jest prawdziwy. Tym bardziej niezrozumiałe jest zachowanie Wilsona, który robi wszystko, żeby uśmierzyć ból u pacjentów, tylko House’a traktuje wyjątkowo. Zdaniem Wilsona, House powinien zaakceptować swój ból i pozwolić, by ten odmienił go na lepsze. Czy to nie brzmi znajomo? Cierpienie jako transformacja? Cierpienie jako odkupienie?
Mogliśmy zauważyć, jak dobrze to się sprawdzało w sezonie trzecim, kiedy House tymczasowo odzyskał władzę w nodze i zaczęły nachodzić go skurcze, zwiastując prawdopodobny powrót bólu. Bez vicodinu ból zyskał na sile, a House nie mógł skupić się na sprawie, aż do chwili, kiedy nie spadł na niego deszcz endorfin po biegu, do jakiego się zmusił. Zaryzykował leczenie, co do którego nie miał żadnych sprawdzonych przesłanek, które podpowiadał mu jedynie instynkt. Nie przypadkiem rozwiązanie problemu przyszło do niego waśnie po wysiłku, kiedy wydzielają się endorfiny i uaktywniają naturalne mechanizmy kontrolowania bólu.
HOUSE: Głęboko w sercu Wilson wierzy, że jeśli wystarczająco będzie się starał, to nigdy nie będzie musiał umrzeć („Son of Coma Guy” – Syn gościa w śpiączce, 3/7).
Wilson raz jeszcze postanowił dać House’owi lekcję. Kiedy początkowo odrzucone przez Cuddy leczenie przepisane przez House’a doprowadziło do wyzdrowienia pacjenta, Wilson kazał przysiąc Cuddy, że mu o tym nie powie. Chciał dać House’owi nauczkę, pokazać mu, że nie jest Bogiem i że czasami on też może się mylić.
W tym samym odcinku stało się jasne, że ból w nodze powraca, i kiedy House poprosił Wilsona o receptę, ten wykpił go i odmówił. Pod koniec odcinka zmusiło to House’a do włamania się do gabinetu Wilsona w celu podrobienia recepty.
W kolejnym odcinku Wilson i House odbyli poważną rozmową, w trakcie której Wilson, zawsze pomocny przyjaciel, tłumaczył, że po prostu martwił się o House’a. „Na co liczyłeś? Że pod wpływem porażki spokornieję, przewartościuję swoje życie, zmienię pogląd na prawdę i dobro i stanę się Cameron?”, pyta House. Wilson odpowiada, że chciał pomoc, i porównuje House’a do Ikara – do jego topiących się pod wpływem promieni słonecznych skrzydeł. House odpowiada, że Bóg nie kuleje.
[...]
Podsumowując, nie ma łatwych odpowiedzi. Każdy odczuwa ból inaczej. Każdy musi żyć z własnym bólem, niezależnie od tego, czy otacza go pomocny krąg przyjaciół i rodziny, czy nie. Ból staje się stałym elementem życia.
Ból jest też osią, wokół której zorganizowane jest życie House’a i serial. Ból jest niemal jak ukryta postać i często staje się pretekstem do zawiązania akcji odcinka. A House, mimo całego swojego geniuszu i ciętego języka, jest wobec swojego bólu.
Niewielka biała tabletka może dać House’owi odrobinę godności, ale jest to postrzegane jako uchylanie się od kary zesłanej przez Boga. Wyjątkowość serialu tkwi w tym, że traktuje ból jako czynnik humanizujący. Nie utożsamiamy się z House’em ani za jego ludzkie ciepło, ani ze względu na jego humanizm i niewinność, ale właśnie przez ból i cierpienie. Inaczej niż zimni wszechwiedzący lekarze z wcześniejszych seriali medycznych House odsłania przed nami wykrzywioną grymasem bólu ludzką twarz – jedyny słaby punkt, który łączy go z nami, śmiertelnikami.
przełożył Bartłomiej Reszuta
James Gilmer jest radiologiem w Regionalnym Centrum Medycznym im. Sparrowa oraz w szpitalu Level 1 Trauma w Michigan. W wolnym czasie pisze książki.