ROZDZIAŁ 1
Gdy byłem dzieckiem, znałem pewien dom – z szarą fasadą, ze stromo opadającym ku morzu trawnikiem, z widokiem na cały kornwalijski port. Dom stał z dala od wioski, otoczony pierścieniem wiązów. Ze wzgórza widać było wierzchołki rosnących w dole drzew i wykutą w granicie przystań, która zakręcała koliście, dając schronienie podskakującym na wodzie niczym korki kutrom. Dalej zatoka się rozszerzała, a dwa porosłe sosnami cyple tworzyły coś na kształt bramy wiodącej ku otwartemu morzu.
Przed domem rosła strzelista araukaria. Jedynie na samym wierzchołku miała gałęzie, które wyrastały prosto z pnia, tworząc koronę w kształcie głowy Meduzy. Drzewo to zostało posadzone przed stu pięćdziesięciu laty przez pewnego kapitana. Jego ostatnią misją na morzu było zawiezienie jednego z członków portugalskiej rodziny królewskiej na wygnanie do Ameryki Południowej. W nagrodę za wykonanie zadania kapitan dostał szkatułkę złota i worek nasion araukarii. Złotem opłacił budowę domu, nasiona zasadził przed gankiem. Dom nazwał „Braganza”.
Każdego roku wyjeżdżaliśmy na kilka tygodni do wioski, która leżała u stóp Braganzy. Było to w sierpniu, na zamglonej zatoce kołysały się białe żagle. Nie ustawał krzyk mew. Trawnik w Braganzie, dokąd chodziliśmy na niedzielną herbatę, wysychał jak pustynia.
Przez całe lata Kornwalia była jedyną zagranicą, jaką znałem. Gdy przez stary kamienny most, przypominający kolorem skórę słonia, przejeżdżaliśmy rzekę Tamar, zamykałem oczy i wyobrażałem sobie, że przeprawa trwa dwa dni. Kiedy ponownie otwierałem powieki, byłem pewien, że za chwilę ujrzę nie-znaną, tajemniczą wyspę. Nigdy się to jednak nie sprawdziło. Nawet jeśli Kornwalia różniła się od Anglii, to nie była prawdziwą zagranicą.
Wiedziałem już przecież, jak powinna wyglądać zagranica; powinna być jak Braganza. Tam wszystko było inne – dźwięki, jedzenie, zapachy. Głosy, które dochodziły z półpiętra, zza uchylonych drzwi, brzmiały obco. Niesamowite rzeczy ozdabiały ściany – skóry wilków i niedźwiedzi, noże myśliwskie, ikony oraz muszkiety, których kolby pokryte były aksamitem. Na schodach wisiały kolorowe rysunki, dziwne drzeworyty, przedstawiające szewców i żniwiarzy przy pracy, a na wysokich marmurowych cokołach stały, niczym zadziorne koguciki, szeregi srebrnych samowarów.
Braganza była dużym domem i chociaż niektórych jej części nigdy nie widziałem, czułem, że w tych odległych zakamarkach mieszka jakiś olbrzymi smutek. Jednakże nie smutek w wydaniu angielskim – wyciszony, każący trzymać się na dystans. To był szlachetny rodzaj smutku, taki, który nie ukrywa się wstydliwie po kątach, który świadomy jest własnej głębi, ma swój początek w prawdzie i potrafi przemienić się w wielką radość.
Nie znałem imienia tego smutku, ale czułem, że musi mieć coś wspólnego z fotografiami, które stały na komodzie w saloniku; ze zdjęciami kobiety o surowym spojrzeniu, jej synów z niesfornymi czuprynami i zawadiacko podkręconymi wąsami, ze sceną rodzinnego pikniku w lesie. Fotografie te miały też coś wspólnego z obrazem przedstawiającym długi, parterowy dom i rosnący przy nim modrzew. Przede wszystkim jednak smutek dotyczył kobiety, która tam mieszkała.
Zofia była Polką. Mówiła po angielsku z miękkim akcentem, którego nigdy się nie pozbyła. Wymawiała moje imię „Fiiilip”, a jej głos był tak słodki, że czasami zapominałem, o czym Zofia mówi, wsłuchując się jedynie w balsamiczne brzmienie słów. Uwielbiałem jej opowiadania, nieobecne spojrzenia, blade, jakby półprzezroczyste oczy. Uwielbiałem jej smutek.
W roku, w którym się urodziłem, Zofia skończyła czterdzieści lat. Jej mąż był właścicielem dwóch hoteli, położonych nie-opodal portu. Zatrudniał w nich pochodzących z południa Włoch kelnerów, którzy wdawali się w bójki i obdarowywali potomstwem okoliczne dziewczęta. Kiedy miałem pięć lat, Zofia nachyliła się nade mną i zapytała szeptem:
– Filipie, czy zostaniesz moim przyjacielem?
– Tak! – zgodziłem się z ochotą.
– Mój mąż, syn i moje dwa psy to czterej bliscy przyjaciele, których już mam – wyznała. – Ale i ty, Filipie, musisz koniecz-nie zostać jednym z nich. Chciałbyś?
Potem już co roku na Boże Narodzenie przychodził pocztą jakiś niespodziewany prezent – jajko z onyksu, stara kartka pocztowa z napisem „Wilno”, polski banknot, długopis.
– Ten długopis jest magiczny – powiedziała Zofia – i będzie pisał dla ciebie magiczne rzeczy.
Moja przyjaciółka sama pisała magiczne rzeczy: dowcipne, liryczne wiersze o zakochanych jednorożcach, umiejących mówić homarach i osobliwych dżentelmenach, którzy przyjeżdżali do jej hoteli.
Zawsze w sierpniu Zofia zabierała mnie i mojego brata do jednego z pensjonatów na obiad. Musieliśmy wtedy zakładać krawaty i tweedowe marynarki, które jednego roku były za du-że, a następnego już za małe. Zofia przywoływała włoskich kelnerów (zwykle myliła ich imiona) i zamawiała dla nas skomplikowane potrawy, jak krewetki czy ostrygi. Gdy nie patrzyła, ukradkiem upychaliśmy je po kieszeniach. Przy deserze ulegała jednak naszym gustom i prosiła o pudding ryżowy, którego angielska nazwa, „rice pudding”, brzmiała w jej ustach jak „Rasputin”.
Po posiłku szliśmy na taras, gdzie Zofia opowiadała różne historie – wspaniałe polskie historie. Fale uderzały o mur leżącego u naszych stóp nabrzeża, po zatoce tam i z powrotem pływały łodzie. Zofia pochylała się do przodu, jej głos zmieniał się w szept i wyczarowywał dla nas o wiele bardziej niezwykłe obrazy – ciemny las otulony śniegiem, wycie wilków, wycie wiatru, samotny człowiek w kącie drewnianej chaty, który słucha, słucha: „uuuuuch” – wyje wiatr, „auuuuu” – wyją wilki...
Zofia bardzo przekonująco naśladowała dźwięki; byliśmy tam, w tej drewnianej chacie, z samotnym człowiekiem, z wyją-cym wiatrem i z wilkami – zasłuchani...
Czasem zdarzało się, że nagle Zofia grzmotnęła dłońmi w stół i krzyknęła. Wszyscy wybuchaliśmy śmiechem, my z bratem zaskoczeni, ona ucieszona, że udał się jej figiel. Sztywni Anglicy przy sąsiednim stoliku unosili brwi ze zdumienia – jak ta kobieta, ta cudzoziemka, właścicielka hotelu, zachowuje się z synami w publicznym miejscu.
Zofia miała małą łódź, która nazywała się „Memory”, z siedemnastką na grocie. W chwili ucieczki z Polski Zofia miała siedemnaście lat. Był wtedy siedemnasty września 1939 roku.
Nie znałem gorszego od Zofii żeglarza. Nie będąc w stanie opanować elementarnych podstaw żeglowania – halsowania, robienia zwrotów, przerzucania żagla – uciekała się do technik, które rozumiała, tych, które dotyczą jazdy konnej. Traktowała więc szoty jak wodze, a fały jak uzdę. Psy Zofii płynęły wzdłuż łodzi i pomagały swej właścicielce utwierdzać się w przekonaniu, że żeglowanie – z wiatrem we włosach, kiedy się rozmyśla nad problemami ludzkości – nie różni się wcale od konnej przejażdżki po polskich lasach.
Język żeglarski nieustannie wprawiał Zofię w zakłopotanie. Za każdym razem, gdy miała wiosłować do „Memory”, najpierw pytała na przystani Jimmy’ego Greena: – Jimmy, teraz jest przypływ czy odpływ?
– Przypływ, proszę pani – odpowiadał. Albo: – Odpływ. Zanim Zofia dopłynęła do jachtu, zapominała już, co powiedział Jimmy. Nie była też wcale pewna, dlaczego to jest ważne. Czasami, zwykle po jakimś rejsie, który zakończyć się mógł katastrofą, zwracała się do starego Charliego Ferrisa (zwanego Brodaczem z powodu wielkiej, białej brody)
z prośbą, aby na-uczył ją żeglować. Brodacz przypływał wtedy na pokład „Memory” i wskazując na szoty, knagi, rufę, dziób, lewą oraz prawą burtę, objaśniał, jak szukać wiatru i jak stawiać żagle. Zofia udawała, że rozumie. Pewnego razu jednak lina wyślizgnęła jej się z rąk i fał uciekł na sam wierzchołek masztu. Gdy Brodacz wdrapywał się, aby go ściągnąć, broda uwięzła mu w bloczku. Stracił sporą kępkę włosów, próbując się uwolnić. Nie chciał się już potem zbliżać do „Memory”.
Pewnego sierpniowego wieczoru Zofia zadzwoniła do naszej willi i poprosiła mnie do telefonu. Miałem wtedy dziesięć i pół roku.
– Filipie – powiedziała głębokim głosem, którym mówiła tyl-ko o przygodach – płynę na „Memory” do ujścia rzeki, żeby zobaczyć łabędzie. Będziesz mi towarzyszył?
Tuż nad wodą rosły dęby. Z ich konarów, jak włosy czarownic, zwieszały się wodorosty. Mijając pierwsze zakole, zobaczyliśmy szczątki opuszczonego statku, ale łabędzi ani śladu. Za-nim dotarliśmy do drugiego łuku, nad opustoszałą zatoczką za-padł wieczór. Zofia zamruczała: – Czyż tu nie jest pięknie, Fili-pie?
Naprawdę było. Tak bardzo, że nie spostrzegliśmy, jak słonawą pianę na wodzie, a wraz z nią gałązki i glony, zaczął unosić prąd odpływu. Niezauważone płynęły ku morzu wzdłuż kadłuba „Memory”, gdy tymczasem lekki wietrzyk popychał łódź w przeciwnym kierunku. Nagle poczuliśmy szarpnięcie i „Me-mory” osiadła na mieliźnie.
– Ojej! – zawołała Zofia.
Nie było innego wyjścia, jak opuścić żagle i czekać na przypływ. Zofii wcale to nie przeszkadzało. Zrobiło się ciemno, wzeszedł księżyc. Nad rozlewiskiem krzyczał jakiś ptak, na pokładzie zasnęły psy. Noc pełna była łagodnych dźwięków.
Najpierw milczeliśmy, potem Zofia zaczęła śpiewać. Śpiewała głębokim, modulowanym głosem, w którym dało się słyszeć słowiańską ironię. Była to białoruska piosenka o księdzu i martwym psie. Zofia próbowała nauczyć mnie słów, ale nie mogłem wymówić tych dźwięków. Potem opowiedziała historię o parze kochanków, promie na rzece Niemen i morderstwie. Prosiła, żebym zdecydował, kto był winny.
– Mężczyzna?
– Może...
– Kobieta?
– Może...
– Przewoźnik?
Zaśmiała się, jej śmiech niósł się echem po zatoczce.
Oparta o fałdy żagla, Zofia analizowała po kolei każdego z podejrzanych. Tłumaczyła mi, że w prawdziwym świecie, dorosłym świecie, każdy może być winny – albo nikt. Patrząc w gwiazdy, westchnęła i zacytowała jeden ze swych wierszy, w którym poetka zazdrości strachowi na wróble: „Chciałabym, by nie było we mnie myśli, / głowa pełna myśli męczy mnie.”
Mijały godziny, a rytmiczny monolog Zofii przerywał tylko krzyk nocnych ptaków. Mówiła o dawnym życiu we wschodniej Polsce – o wsiach, polowaniach na wilki, o ludziach silniejszych od życia. Niczym cudowne kryształki rosy opadały na opuszczoną łódź kolejne obrazy: kondukty pogrzebowe w śniegu, martwe ciała w rzece, smutny duch, który siadał na łóżku i skarżył się na swój los, dragon, który nago, ale w butach z cholewami, galopował wzdłuż rzeki.
A potem ucieczka – rosyjskie czołgi wyłaniające się z lasu, pędzące wozy, trucizna w buteleczce, którą matka nosiła przy sobie, wreszcie ostatni akt dramatu na litewskiej granicy, gdy koło uszu świstały kule.
Ze wszystkich historii, które opowiedziała mi tego wieczora Zofia, najbardziej utkwiła w moim chłopięcym umyśle ta o za-kopanym srebrze. Prawdziwy skarb, przed ucieczką zabrany do lasu w koszykach na grzyby, zakopany głęboko pośród młodych drzewek, pozostawiony własnemu losowi w chwili, gdy dwie najbardziej niszczycielskie armie, jakie świat kiedykolwiek widział, z łoskotem szły ku sobie przez las.
– Czy on tam ciągle jest, Zosiu?
– Może.
– Dlaczego nie pojedziesz sprawdzić?
– Nie pozwolą mi.
– Ale kiedyś ci pozwolą, prawda?
– Tak.