CZĘŚĆ PIERWSZA ###JONATHAN Zebraliśmy się [o zmierzchu](https://ksiazki.wp.pl/o-zmierzchu-6147710119036545c) na ciemnozielonej murawie. Miałem pięć lat. Powietrze było przesycone zapachem świeżo skoszonej trawy, w zapadającym zmroku połyskiwały piaskowe łaty. Ojciec niósł mnie na ramionach.
Byłem przewodnikiem i zarazem jeńcem tego wielkoluda. Od dotyku jego ostrych jak papier ścierny policzków czułem mrowienie na gołych nogach. Trzymałem go za uszy - duże, delikatne muszle pokryte aksamitnym meszkiem. Umalowane na czerwono usta i paznokcie mojej matki wydawały się czarne w przygasającym świetle dnia. Była w ciąży, która właśnie zaczynała się wyraźnie zaznaczać, i każdy ustępował jej z drogi.
Rozłożyliśmy się niewielkim biwakiem na drugiej alei, rozstawiając dwa aluminiowe krzesła. Na uroczystość przybyło mnóstwo widzów. Wokół rozchodził się ostry zapach dymu z ich przenośnych grillów. Umościłem się na kolanach ojca, a on pozwolił mi pociągnąć łyk piwa. Matka siedziała, wachlując się stroną z komiksami z niedzielnej gazety.
W powietrzu o lekko różowym zabarwieniu krążyły komary. Tamtego roku na Czwartego Lipca do zorganizowania pokazu sztucznych ogni nad miejskim polem golfowym władze miasta Cleveland zaangażowały dwóch sławnych meksykańskich braci. Obaj, z okazji świąt państwowych i religijnych, wystawiali widowiska na całym świecie. Pochodzili z głębi Meksyku, gdzie chleb wypiekano w kształcie czaszek oraz figurek Madonny, a za najbardziej wyrafinowaną formę artystycznej ekspresji uważano fajerwerki.
Impreza rozpoczęła się, zanim na niebie zabłysła pierwsza gwiazda. Inauguracja nie była atrakcyjna. Bracia zabawiali publiczność, demonstrując kilka prostych kombinacji: podwójne i potrójne rozkwitające pąki, rakiety mknące po spiralnym torze, wielobarwna mgiełka, która pozostawiała po sobie kolorowe orchidee dymu. Nic nadzwyczajnego. Dopiero po przerwie pokazali, co potrafią.
Prosto w górę pomknęła rakieta, rozwijając za sobą nić srebrzystego światła. W najwyższym punkcie lotu zakwitła fioletową, połyskującą lilią o pięciu płatkach i z każdego z nich wytrysnęły bukiety kwiatów. Rozległ się szmer uznania. Ojciec położył mi na brzuchu dużą, opaloną dłoń i zapytał, czy podoba mi się pokaz. Skinąłem głową.
Poniżej krtani kępka ciemnoblond włosów próbowała się wydostać ponad kołnierzykiem jego madrasowej koszuli. Na niebie, jeden po drugim, rozwijały się kielichy lilii: czerwone, żółte i amarantowe, a każdy z nich wyrastał na srebrzystej łodydze. Potem nadeszła pora na węże, kilkanaście naraz - syczące, pomarańczowe, ogniste smugi, które spotykały się, splatały w fantastyczne zwoje i rozplatały z donośnym świstem. Zaraz po nich rozsypały się duże, bezszelestne płatki śniegu, a po chwili gwiazdy najczystszej bieli, które utworzyły konstelację w kształcie Statuy Wolności o błękitnych oczach i rubinowych ustach.
Wokół rozległy się westchnienia zachwytu i rzęsiste oklaski tysięcy widzów. Mam przed oczami widok szyi mojego ojca: punkciki zaschniętej krwi, skórę z kilkudniowym zarostem, luźno pokrywającą wydatny wzgórek, który jak precyzyjny mechanizm poruszał się za każdym razem, gdy ojciec przełykał piwo. Piszczałem to na odgłos wystrzałów, to znów na widok kolorowego, rozżarzonego pyłu, który, jak się zdawało, opadał wprost na nasze głowy, a on zapewniał mnie, że nie ma powodów do obaw.
Dudnienie jego głosu czułem w brzuchu i nogach. Mocno przyciskał mnie do siebie; na jego rękach wyraźnie zaznaczały się wypukłe linie żył, które każdą z nich rozdzielały na dwie, niemal równe części.
Chcę powiedzieć kilka słów o urodzie mojego ojca.
Wiem, że nie jest to typowy sposób, w jaki charakteryzuje się mężczyzn. W opowieściach o naszych ojcach o wiele częściej wspominamy o ich odwadze, wybuchach niepohamowanego gniewu albo przejawach łagodności. Ja jednak chciałbym opowiedzieć o niekwestionowanej, nieskazitelnej urodzie mojego ojca: idealnej symetrii potężnych ramion, jasnej skórze i wspaniałych kształtach mięśni, jak gdyby wyrzeźbionych z surowego jesionowego drewna, o lekkości i gracji jego ruchów.
Był niezbyt wysokim, lecz wyjątkowo harmonijnie zbudowanym mężczyzną o ciemnych oczach; właścicielem kina skrycie zakochanym w sztuce filmowej. Moja matka cierpiała na napadowe bóle głowy i wykazywała skłonności do sarkastycznych utyskiwań, natomiast ojciec był zawsze pogodny, zawsze dążył do jakiegoś celu, był nieodmiennie przekonany, że sprawy ułożą się pomyślnie.
Kiedy szedł do pracy, matka i ja zostawaliśmy razem. Wymyślała najróżniejsze zabawy, na których moglibyśmy spędzać czas w domu, albo angażowała mnie do pomocy przy pieczeniu ciasteczek. Nie lubiła wychodzić na zewnątrz, szczególnie zimą, ponieważ chłód wywoływał u niej bóle głowy. Była dziewczyną z Nowego Orleanu, drobnej budowy, o precyzyjnych ruchach. Wyszła młodo za mąż. Czasami nalegała, bym siedział z nią w oknie i obserwował ulicę, czekając, aż skuty lodem krajobraz być może zacznie przybierać bliższą jej sercu formę, a ona poczuje się wreszcie równie pewnie jak te szacowne, zawsze w dobrym nastroju kobiety z Ohio, siedzące za kierownicami ogromnych samochodów kombi wyładowanych zakupami, dziećmi, krewnymi w podeszłym wieku.
Ich auta przetaczały się z hałasem po naszej ulicy jak przystrojone czołgi w paradzie z okazji zwycięstwa w obcych wojnach.
- Jonathan - szeptała. - O czym tak myślisz, synku?
To było jej ulubione pytanie.
- Nie wiem - odpowiadałem.
- Opowiedz mi coś - prosiła. - Jakąś historyjkę.
Wiedziałem, że muszę coś powiedzieć.
- Tamci dwaj chłopcy idą nad rzekę - zacząłem swoją opowieść, widząc starszych ode mnie chłopaków z sąsiedztwa, w czapkach w kratę, których podziwiałem, ale także się obawiałem; mijali nasz dom, ciągnąc mocno zniszczone sanki. - Będą się ślizgać po lodzie. Ale muszą uważać na dziury. Raz mały chłopczyk wpadł do takiej dziury i się utopił.
Niezbyt ciekawa opowiastka, jednak tak na poczekaniu nic lepszego nie przychodziło mi do głowy.
- Skąd znasz taką historię? - zapytała.
Wzruszyłem ramionami. Wydawało mi się, że sam ją wymyśliłem. Czasem trudno mi było odróżnić to, co zdarzyło się naprawdę, od tego, co mogło się wydarzyć.
- Uważasz, że jest straszna? - dociekała.
- Nie - odpowiedziałem. Wyobraziłem sobie, że mknę po rozległej lodowej tafli; zręcznie omijałem dziury o wyszczerbionych krawędziach, chociaż inni chłopcy wpadali w nie ze złowieszczym, cichym chlupnięciem.
- Jesteś tu bezpieczny - powiedziała i pogłaskała mnie po głowie. - O nic się nie martw. Ani tobie, ani mnie nic tutaj nie grozi, mamy wszystko, czego nam trzeba.
Skinąłem głową, chociaż w jej głosie brzmiała nuta niepewności. Surowe światło zimowego dnia odbijało się w pokrytej warstwą lodu nawierzchni ulicy, przeskakiwało z pokoju do pokoju naszego domu, muskało srebrne naczynia w szafce, igrało na małej lampce w kształcie graniastosłupa, by ostatecznie zatrzymać się na jej twarzy o mocno zaznaczonej żuchwie i niewielkim nosie.
- A teraz opowiedz coś wesołego - zaproponowała. - Jakąś zabawną historyjkę dla odmiany.
- Dobrze - zgodziłem się, chociaż nic śmiesznego nie przychodziło mi do głowy.
Humorystyczne dykteryjki były mi zupełnie obce; potrafiłem jedynie relacjonować to, co widziałem.
Mieszkająca w sąsiedztwie staruszka, panna Heidegger, ukazała się w drzwiach swojego domu w płaszczu, który wyglądał jak uszyty z mysich skórek. Podniosła gazetę, którą wiatr przyniósł na jej podwórko, i pokuśtykała z powrotem. Z uwag rodziców, które czasem wymieniali między sobą, wywnioskowałem, że panna Heidegger stała się obiektem ich żartów. Była zabawna w swej przesadnej dbałości o nienaganny porządek wokół domu i przeświadczeniu, że komuniści przejęli władzę nad szkołami, przedsiębiorstwem telekomunikacyjnym i Kościołem luterańskim. Mój ojciec lubił przedrzeźniać jej skrzekliwy głos: "Ci komuniści znowu przysłali nam rachunek za prąd. Oni próbują wypędzić nas z naszych domów; jeszcze wspomnicie moje słowa". Ilekroć tak mówił, matka zawsze się śmiała, nawet wtedy, kiedy zbliżał się termin płacenia rachunków i niepokój najbardziej wyraźnie zaznaczał się wokół jej ust i oczu.
Tamtego dnia, siedząc przy oknie, starałem się naśladować pannę Heidegger.
- Ci podli komuniści znów podrzucili gazetę pod mój dom - powiedziałem wysokim, drżącym głosem, który niewiele różnił się od mojego własnego. W stałem i na sztywnych nogach wyszedłem na środek pokoju. Sięgnąłem po "Time'a" leżącego na ławie i zacząłem wymachiwać czasopismem nad głową. - Wy, komuniści - zaskrzeczałem -lepiej trzymajcie się od nas z daleka. Nawet nie próbujcie wyganiać nas z domów.
Matka roześmiała się zachwycona.
- Ale z ciebie żartowniś - powiedziała.
Podbiegłem do niej, a ona podrapała mnie pieszczotliwie po głowie. Światło wpadające z ulicy zatańczyło w fałdach tiulowych firanek, rozbłysło w głębokiej błękitnej łódeczce na cukierki, która stała na kwadratowym stoliku. Byliśmy bezpieczni.
Ojciec pracował całymi dniami, przychodził do domu na kolację i późnym wieczorem wracał do kina. Do dziś nie mam pojęcia, co tam robił tak długo - o ile mi wiadomo, prowadzenie jednego, nierentownego kina nie wymaga obecności właściciela od wczesnego ranka do późna w nocy. Ojciec jednak był w pracy przez te wszystkie godziny i ani matka, ani ja nigdy w to nie ingerowaliśmy. Zarabiał i utrzymywał dom w Cleveland, który dawał nam schronienie przed tutejszymi zimami. Nic więcej nie chcieliśmy wiedzieć.
Przychodząc do domu na kolację, ojciec wnosił ze sobą zapach mrozu przylgnięty do płaszcza. Był potężnym mężczyzną, niezachwianym jak drzewo. Kiedy się rozbierał w łagodnej, ciepłej atmosferze domu, na rękach jeżyły mu się delikatne, naelektryzowane włoski.
Matka podawała przygotowaną wcześniej kolację. Ojciec klepał ją po brzuchu, który wówczas był już zaokrąglony i twardy jak piłka do koszykówki.
- Trojaczki - mówił. - Będzie nam potrzebny większy dom. Trzy pokoje już nie wystarczą.
- Martwmy się lepiej o rachunek za olej - odpowiadała na to matka.
- W przyszłym roku - ciągnął ojciec - za rok od dziś, trzeba będzie się rozejrzeć za jakąś większą nieruchomością.
Ojciec często napomykał o potrzebie zmiany naszej sytuacji. Gdybyśmy pokierowali sprawami w określony sposób, toczyłyby się właściwym torem. Trzeba było postępować roztropnie i zwracać uwagę na to, co się myśli.
- Jeszcze zobaczymy - odparła spokojnym tonem matka.
Wstał od stołu i zaczął masować jej ramiona. Zupełnie zniknęły pod jego ogromnymi dłońmi. Mógłby chyba zamknąć jej szyję między kciukiem i środkowym palcem.
- Myśl tylko o dziecku - powiedział. - Pamiętaj, dbaj o siebie, a ja zajmę się resztą.
Matka poddawała się jego pieszczotom, ale nie sprawiały jej przyjemności. Mogłem to wyczytać z jej twarzy.
Kiedy ojciec był w domu, w jej zachowaniu wyczuwało się taką samą rezerwę, z jaką obserwowała ulicę, siedząc ze mną przy oknie. W jego obecności była niespokojna, jak gdyby jakaś cząstka zewnętrznego świata nagle wtargnęła do naszego domu. Ojciec czekał, aż matka się odezwie, byśmy mogli kontynuować rodzinną pogawędkę. Ona jednak siedziała przy stole w milczeniu, z wyraźnym napięciem w ramionach ukrytych pod jego dłońmi.
- Na mnie już czas, muszę wracać do pracy - oświadczył po dłuższej chwili. - Na razie, chłopcze. Opiekuj się domem.
- Dobrze - odpowiedziałem.
Poklepał mnie po plecach i lekko pocałował w policzek. Matka wstała i zaczęła zmywać naczynia. Obserwowałem, jak silnie umięśnione ręce ojca znikają w rękawach płaszcza.