W roku Kreski, kiedy A.K. był zarządcą prowincji R., Dobry Tibo Krovic już od prawie dwudziestu lat pełnił funkcję burmistrza miasta Kropka.
W dzisiejszych czasach niewielu ludzi odwiedza Kropkę. Niewielu ludzi ma powód, by pożeglować tak daleko w stronę północnych wybrzeży Bałtyku, a szczególnie na płycizny w pobliżu ujścia rzeki Ligatury. U brzegu jest tyle malutkich wysepek – a niektóre z nich pokazują się tylko podczas odpływu, sprzymierzając się z sąsiadami i odrywając od nich niczym frakcje we włoskim parlamencie – że kartografowie z czerech nacji już przed wielu laty porzucili próby stworzenia mapy tej okolicy. Katarzyna Wielka wysłała grupę geodetów, którzy zajęli dom kapitana portu w Kropce i spędzili w nim siedem lat, rysując raz za razem od nowa kolejne mapy, aż w końcu zdegustowani wyjechali.
C’est n’est pas une mer, c’est un potage [1] , powiedział dobitnie kierownik geodetów, choć nikt w Kropce go nie rozumiał. W przeciwieństwie do rosyjskiej arystokracji tutejsi mieszkańcy nie posługiwali się francuskim. Rosyjskim też nie, gdyż mimo stanowiska Katarzyny Wielkiej ludzie z Kropki nie uważali się za Rosjan. Nie w tamtych czasach. W owym okresie mieszkańcy Kropki – gdyby ktoś ich o to zapytał – mogliby się określić Finami albo Szwedami. Być może w innych czasach wskazaliby na odległą Danię czy nawet Prusy. Jednostki mogłyby uznać się za Polaków bądź Litwinów, lecz w większości dumnie stwierdziliby, że są obywatelami Kropki.
Hrabia Gromyko otrząsnął ze stóp błoto tego miejsca i pożeglował z powrotem do Sankt Petersburga, gdzie spodziewał się nowego stanowiska głównego wyciągacza koni Jej Cesarskiej Mości. Lecz tej właśnie nocy jego statek uderzył w nieoznaczoną na mapie wysepkę, która nieuprzejmie wyłoniła się z wód, i zatonął jak kamień, zabierając ze sobą siedem lat pracy.
Admirałowie carycy Katarzyny musieli się więc pogodzić z pustą przestrzenią na mapach. Byli zbyt cywilizowani, by oznaczyć ją słowami: „Tu są smoki”, więc miast tego napisali: „Płytkie wody i paskudne mielizny, niebezpieczne dla nawigacji” i tak to pozostawili. A w późniejszych latach, gdy granice wielu różnych państw przesuwały się wokół Kropki tak samo jak niepewne brzegi Ligatury, ich rządom taki stan rzeczy odpowiadał.
Lecz mieszkańcy Kropki nie potrzebowali map, by żeglować wokół wysepek chroniących ich przystań. Znajdowali drogę przez archipelag na węch. Kierowali się barwą morza albo wzorami fal, rytmami prądów, umiejscowieniem tego wiru czy tamtej spokojnej wody albo kształtem bałwanów, gdzie zderzały się dwa prądy. Przed siedmioma stuleciami mężczyźni z Kropki wypływali spokojnie z przystani, wioząc skóry i suszone ryby do portów Hanzy, a dzisiaj wracali do domów z papierosami i wódką, o których nikt nie musiał wiedzieć.
Podobnie jak oni Dobry Tibo Krovic, idąc jak co dzień do pracy w ratuszu, poruszał się z pewnością siebie. Podniósł gazetę z progu, przemierzył wykładaną niebieskimi płytkami dróżkę biegnącą przez uporządkowany ogródek do walącej się bramy, gdzie mosiężny dzwonek wisiał na gałęzi brzozy, a jego łańcuszek kończył się drewnianą rączką, połamaną i omszałą.
Na ulicy Tibo skręcił w lewo. Kupił torebkę miętówek w kiosku na rogu, przeszedł na drugą stronę ulicy i stanął na przystanku tramwajowym. W słoneczne dni burmistrz Krovic czytał gazetę, czekając na tramwaj. W dni deszczowe stał pod parasolem i chował gazetę pod płaszczem. W dni deszczowe nie udawało mu się przeczytać gazety, ale również w słoneczne ktoś zazwyczaj podchodził do niego na przystanku i odzywał się tymi słowy:
– O, burmistrz Krovic. Zastanawiałem się, czy mógłbym spytać pana o…
Wtedy Dobry Tibo Krovic składał gazetę, słuchał i udzielał rad. Dobry Burmistrz Krovic.
Rynek znajdował się dokładnie dziewięć przystanków od domu burmistrza Krovica. Wysiadał na siódmym i dalej szedł pieszo. W połowie drogi zatrzymywał się w Złotym Aniele i zamawiał mocną kawę po wiedeńsku z mnóstwem fig, wypijał ją, po czym zjadał jedną miętówkę, a torebkę z resztą zawartości zostawiał na stoliku. Później przechodził ulicą Zamkową, przez Biały Most, przekraczał rynek i wchodził do ratusza.
Tibo Krovic lubił pracę burmistrza. Lubił, kiedy przychodzili do niego młodzi ludzie, żeby udzielił im ślubu. Lubił odwiedzać szkoły w Kropce i prosić dzieci o pomoc w zaprojektowaniu miejskich kartek świątecznych. Lubił ludzi. Lubił rozwiązywać ich drobne problemy i śmieszne konflikty. Lubił witać w mieście szacownych gości.
Sprawiało mu przyjemność wchodzenie na salę posiedzeń rady za majordomusem niosącym wielką srebrną buławę z obrazem świętej Walpurni – brodatej świętej dziewicy, na której błagania o dar brzydoty jako pomoc w zachowaniu czystości zanoszone do Niebios Bóg odpowiedział z cudowną szczodrością. Wpierw obdarzył ją potwornie obfitą brodą, a później deszczem brodawek pokrywających całe ciało, które niemal codziennie ukazywała mężczyznom z Kropki, by zawrócić ich z drogi grzechu. Świętej Walpurni, która, gdy szalejący Hunowie zagrozili Kropce, ofiarowała im samą siebie, pod warunkiem że oszczędzą inne kobiety z miasteczka. Świętej Walpurni, która, jak zapisali mnisi, pobiegła w stronę obozu Hunów, krzycząc do nich „Bierzcie mnie! Bierzcie mnie!”, a bestialscy Hunowie, którzy bezwstydnie zaspokajali swe chucie z włochatymi zwierzętami w obozie, potraktowali biedną świętą jak zabawkę. Kiedy umarła wiele godzin później, krzycząc „O Boże, o Boże, o Jezu!”, zgodnie z legendą na jej całym pokrytym brodawkami ciele nie
było jednej rany. Na znak swej ogromnej łaski Bóg zesłał jej zawał serca, a gdy odzyskano ciało, pod miękkimi wąsami malował się błogi uśmiech, znak, że już zaznała rozkoszy raju. Tak przynajmniej utrzymuje legenda o mnie.
W roku Kreski, kiedy A.K. był zarządcą prowincji R., a Dobry Tibo Krovic już od prawie dwudziestu lat pełnił funkcję burmistrza miasta Kropka, ja przebywałam tu już od ponad dwunastu setek lat i obserwowałam.
Wciąż tu jestem, na samym szczycie najwyższej iglicy katedry mego imienia, ale stoję również, choć nie umiem tego wyjaśnić, na półce na rzeźbionej kolumnie, która o wiele niżej podtrzymuje ambonę. Jak też na tarczy nad wejściem do ratusza, namalowana na boku każdego tramwaju, wiszę na ścianie gabinetu burmistrza i zostałam wydrukowana na każdym zeszycie, który znajduje się na pulpicie każdej ławki w każdej klasie każdej szkoły w Kropce. Jestem też rozciągnięta na dziobie brudnego promu, który od czasu do czasu przybywa z Myślnika; na mojej absurdalnej brodzie zbiera się sól, a pleciony konopny zderzak na mojej szyi przypomina końskie chomąto.
Kobiety z Kropki noszą mnie na kolorowych kartach w swoich portmonetkach, mrugam w świetle, gdy przechodzą ze sklepu do sklepu, przysypiam w pełnej drobnych monet ciemności, między kosmykami włosów, mlecznymi zębami i kuponami premiowymi. Wiszę nad łóżkami – łóżkami pełnymi hałaśliwej namiętności, łóżkami chłodnymi od obojętności, łóżkami, w których śpią dzieci pulchne i niewinne, łóżkami, gdzie wychudzonymi umierającymi wstrząsają dreszcze. I leżę tutaj, w samym sercu katedry – nagie kości spowite wysuszoną chrząstką i starymi, pomiętymi jedwabiami – wewnątrz złotego sarkofagu zdobionego klejnotami, błyszczącego emalią i jarmarcznymi kolorami. Przed nim klękali w pokucie królowie i książęta, ich bezpłodne królowe łkały błagalnie, a mieszkańcy Kropki zatrzymują się, by spędzić ze mną trochę czasu. Nie umiem tego wyjaśnić. Nie umiem wyjaśnić, gdyż nie rozumiem, jak mogę być w tych wszystkich miejscach naraz.
Wydaje mi się, że jeśli zechcę, zdołam się znaleźć w całości i zupełności w jednym z tych miejsc. Wszystko, co stanowi Walpurnię, może być albo tutaj, na szczycie mojej katedry, i spoglądać z góry na miasto oraz morze, albo w złotym pudle, albo tam, na którymś szkolnym zeszycie. A jednak wydaje mi się, że jeśli zechcę, pojawię się w tych wszystkich miejscach naraz, nierozproszona, nieuszczuplona choćby o atom, wszędzie, i będę obserwować. Obserwuję mieszkańców Kropki na zakupach, policjantów i włóczęgów, ludzi szczęśliwych i smutnych, koty, ptaki, żółte psy i Dobrego Burmistrza Krovica.
Patrzyłam, jak wchodził po zielonych marmurowych schodach do gabinetu. Lubił te schody. Lubił swój gabinet. Lubił ciemną drewnianą boazerię wewnątrz i wielkie okna z okiennicami wychodzące na fontanny na placu, ulicę Zamkową i moją białą katedrę pod miedzianą cebulastą kopułą, gdzie każdego roku prowadził radę, by uzyskała doroczne błogosławieństwo. Lubił swój wygodny skórzany fotel. Lubił herb na ścianie z wyobrażeniem uśmiechniętej brodatej mniszki. A przede wszystkim lubił swoją sekretarkę, panią Stopak.
Agathe Stopak miała wszystko, czego brakowało świętej Walpurni. Tak, pobłogosławiono ją długimi, ciemnymi, błyszczącymi włosami – ale nie na brodzie. A jej skóra! Biała, gładka, delikatna, całkowicie pozbawiona brodawek. Pani Stopak, choć sumiennie okazywała mi oddanie godne porządnej obywatelki Kropki, nie posuwała się do dewocji. Latem siadywała na krześle przy oknie niczym dorodny żuraw, ubrana w zwiewne kwieciste sukienki, które opinały jej kształty i poruszały się z każdym podmuchem od strony okna.
Przez całą zimę pani Stopak przychodziła do pracy w kaloszach, a następnie, siedząc za biurkiem, zsuwała je i wyciągała z torebki sandały na obcasach. W swoim gabinecie biedny, dobry, zakochany burmistrz Krovic nasłuchiwał tupotu kaloszy, kiedy pani Stopak przychodziła do pracy, i pospiesznie rzucał się na podłogę, mrużąc oczy, by przez szparę pod drzwiami choć przez chwilę zobaczyć pulchne paluszki jej stóp, kiedy wsuwała je do sandałów.
Wtedy biedny, dobry, zakochany Tibo wzdychał, wstawał i otrzepywał garnitur, po czym siadał za swoim biurkiem, wspierał głowę na rękach i nasłuchiwał, jak Agathe Stopak w swoim biurze stuka obcasami o płytki podłogi, umieszczając coś w szafie na dokumenty, parząc kawę albo po prostu siedzi, miękka, pachnąca i kobieca, po drugiej stronie drzwi.
Od czasu do czasu w ciągu dnia pracy pani Stopak, jak wszyscy inni, opuszczała miejsce przy biurku, by zająć się swoimi ludzkimi potrzebami, i niezmiennie wracała z idealnym makijażem, ciągnąc za sobą obłoczki egzotycznych zapachów cytryny, limonki, bugenwilli, wanilii i innych, których dobry Tibo nie umiał nawet nazwać. Wyobrażał sobie miejsca, z jakich pochodzą – wyspy na Pacyfiku pełne przypraw, brzęczące świątynnymi dzwoneczkami, gdzie drobne falki muskają różowe koralowe piaski. Wyobrażał sobie miejsca, gdzie były teraz – niewielkie obłoczki woni wyciśnięte na wgłębienia za kolanami pani Stopak, na jej błękitnych nadgarstkach i zraszające mleczne piersi.
„O Boże – wzdychał w duchu burmistrz Krovic – kiedy zabrałeś moje atomy z gwiezdnego pyłu, dlaczego uczyniłeś mnie człowiekiem, skoro mogłeś zmienić mnie w kropelki perfum i pozwolić, bym umarł na niej”.
(…)