Trwa ładowanie...
fragment
06-04-2011 23:55

Dewey. Wielki kot w małym mieście

Dewey. Wielki kot w małym mieścieŹródło: Inne
d4i7yg0
d4i7yg0

Mnie kocha najbardziej

Pod koniec lata 1988 w Bibliotece Publicznej w Spencer zaszła widoczna zmiana. Wzrosła liczba członków. Ludzie przychodzili i zostawali dłużej. Wychodzili zadowoleni i opowiadali o tym w domach, szkołach i biurach.
– Byłam dziś w bibliotece – ktoś się odzywał, oglądając wystawy sklepów na odnowionej Grand Avenue.
– Widziałaś Deweya?
– Jasne.
– Wszedł ci na kolana? Zawsze siedzi na kolanach u mojej córki.
– Akurat sięgałam po książkę na wyższej półce i zamiast książki złapałam Deweya. Tak się przeraziłam, że upuściłam ją sobie na stopy.
– A co Dewey?
– Śmiał się.
– Naprawdę?
– On nie, za to ja dostałam ataku śmiechu.
[…]Ludzie po prostu mówili między sobą – osoby starsze, matki, dzieci. Niektórzy goście przychodzili do biblioteki w określonym celu – coś sprawdzić, przeczytać gazetę, przeglądnąć dawne tygodniki. Dla innych sama biblioteka była celem. Lubili spędzać tam czas, czuli się pokrzepieni na duchu i ogólnie wzmocnieni. Z każdym miesiącem takich właśnie osób przybywało. Dewey nie był już sensacją. On wpisał się w naszą rzeczywistość. Ludzie przychodzili do biblioteki, by go odwiedzić.
Dewey wcale się nie przymilał do każdego. Nie biegł do każdej osoby przekraczającej nasz próg. Dla tych, którzy tego chcieli, był dostępny już przy samych drzwiach wejściowych. Ci, którzy nie pragnęli kontaktu z kotem, przechodzili dalej i w ogóle go nie zauważali. To jest ta subtelna różnica między psem a kotem, szczególnie takim kotem, jak Dewey. Koty od czasu do czasu was potrzebują, ale mogą bez tego się obejść.
Nasi stali goście często szukali Deweya w bibliotece, jeśli nie witał się z nimi przy wejściu. Najpierw penetrowali podłogę i wszystkie kąty, a potem górne półki.
– O, jesteś tu, Dewey? Aż tam się schowałeś? – ktoś mówił i wyciągał w górę rękę, by go pogłaskać. Dewey pozwalał się głaskać, ale wcale nie schodził. Goście czuli się wtedy zawiedzeni.
Lecz gdy tylko na chwilkę o nim zapomnieli, natychmiast wskakiwał im na kolana. I wtedy pojawiały się uśmiechy. Dewey nie odsiadywał u kogoś rutynowo dziesięciu czy piętnastu minut – on zawsze sobie kogoś wybierał i obdarzał go swą dłuższą obecnością. Pod koniec jego pierwszego roku u nas wiele osób tak komentowało tę sytuację: – Wiem, że Dewey lubi wszystkich, ale ja mam z nim wyjątkowy kontakt.
Uśmiechałam się na to i potakiwałam. – To prawda, Judy – myślałam. – Ty oraz każdy, kto przychodzi do biblioteki.
Naturalnie jeśli Judy Johnson, albo Marcy Muckey, lub Pat Jones czy jeszcze jakaś inna wielbicielka Deweya trochę dłużej zabawiła w bibliotece, jej radość mogła prysnąć, bo wychodząc, widziała kota okupującego czyjeś inne kolana.
– Oh, Dewey, jak możesz – mówiła Judy. – Myślałam, że tylko ja się liczę.
Wpatrywała się w niego przez chwilę, ale Dewey w ogóle nie reagował. Potem jednak uśmiech powracał na jej twarz. Wiedziałam, co wtedy myślała: – On spełnia tylko swe obowiązki, jest przecież w pracy, ale i tak mnie kocha najbardziej.

REGULAMIN DLA KOTÓW, KTÓRE PROWADZĄ BIBLIOTEKĘ

Opracował Dewey Czytaj-Więcej Książek
Źródło: biuletyn Stowarzyszenia Kotów Bibliotecznych, ukazuje się w wielu egzemplarzach na całym świecie

  1. PERSONEL. Jeśli czujesz się wyjątkowo samotnie i chcesz zwrócić na siebie uwagę, usiądź na jakimkolwiek kawałku papieru, dokumencie czy komputerze, z którym ktoś coś właśnie robi. Usiądź tyłem od niechcenia i nie zdradzaj, że o coś ci chodzi. Albo jeszcze lepiej, ocieraj się bez przerwy o nogi osoby, która w tym dniu jest na ciemno ubrana. Może mieć ciemno-brązowe lub granatowe spodnie, przy czarnych osiągniesz maksymalny efekt.
  2. GOŚCIE. Bez względu na to, jak długo gość ma zamiar pozostać w bibliotece, ułóż się do snu na jego teczce lub torbie na książki tak, aby chcąc wyjść, musiał cię zrzucić na stół.
  3. DRABINY. Nigdy nie przepuść okazji, by wspiąć się na drabinę. Nie liczy się, czy ktoś na niej jest. Liczy się, że masz wejść na czubek i tam sobie posiedzieć.
  4. KONIEC PRACY. Obudź się z drzemki na dziesięć minut przed zamknięciem. Gdy personel ma wyłączyć światło i zamknąć drzwi na klucz, zacznij wykonywać najmilsze sztuczki, żeby ktoś został i się z tobą pobawił. (Choć to nie zawsze działa, czasem nie mogą się oprzeć i zostają na jedną rundę chowanego.)
  5. PUDEŁKA. Istoty ludzkie z twojej biblioteki muszą przyjąć do wiadomości, że wszystkie pudełka, jakie trafiają do biblioteki, należą do ciebie. Nieważne, jak małe czy duże, pełne czy puste – one są twoje! Jeśli nie możesz cały zmieścić się do pudełka, umieść tyle, ile dasz radę, by pokazać, że na czas drzemki ty jesteś jego właścicielem. (Czasem do zaanektowania wystarczą dwie łapy, sama głowa albo tylko ogon – przy każdym wariancie cudownie się wyśpisz.)
  6. ZEBRANIA. Bez względu na ludzi, czas i temat, masz obowiązek uczestniczyć w każdym zebraniu, jakie się odbywa w bibliotece. Jeśli zamknęli ci drzwi przed nosem, zacznij żałośnie płakać pod drzwiami, aż ktoś cię wpuści lub otworzy je, by pójść do toalety albo napić się wody. Gdy zostaniesz wpuszczony, obejdź cały pokój i z każdym się przywitaj. Jeśli pokazują jakiś film albo slajdy, połóż się na którymś stoliku blisko ekranu i oglądaj pokaz do końca. Gdy pokażą się napisy, ukryj potworne znudzenie i wyjdź z zebrania tuż przed jego końcem. A teraz złota zasada bibliotecznego kota po wsze czasy… „Pamiętaj ty i niech pamiętają istoty ludzkie: ty tu rządzisz!”

Uwierzyć w swój dobry los

Upadek miasta wydawał się przesądzony, a wśród ludzi zaczęło krążyć znane powiedzenie o tym, że ostatni zgasi światło.
My w bibliotece robiliśmy, co tylko mogliśmy. Gdy [fabryka] Land O’ Lakes przestała istnieć, założyliśmy coś w rodzaju biura zatrudnienia. Stworzyliśmy listę różnych zawodów oraz wybraliśmy książki dotyczące zdobywania kwalifikacji zawodowych, staży, praktyk i kursów. Udostępniliśmy komputer, by mieszkańcy mogli pisać swe CV i listy motywacyjne. Dla wielu z nich był to pierwszy komputer, jaki widzieli na oczy. Czuliśmy ogromny smutek, widząc jak wiele osób się do nas zgłaszało. My, którzy mieliśmy stałą pracę, wyobrażaliśmy sobie, co musiał czuć taki zwolniony z zakładu robotnik, właściciel upadłego sklepu czy bezrobotny pracownik farmy.
To właśnie wtedy pojawił się Dewey. Nie chciałabym zbytnio przeceniać tego wydarzenia i przypisywać mu wielkiego wpływu na bieg wypadków w naszym mieście, bo przecież Dewey nie stał się nagle twórcą dobrobytu w Spencer. Nie stworzył miejsc pracy. Nie ożywił w cudowny sposób gospodarki. Wiadomo, że stan permanentnego kryzysu bardzo źle oddziałuje na ludzki umysł. Wysysa z człowieka całą energię. Na okrągło zajmuje jego myśli. Naznacza każdą dziedzinę życia, jest gorszy niż zatrute jedzenie. Dewey przynajmniej był pewną odskocznią od tej beznadziejnej sytuacji.
Był też czymś więcej. Historia Deweya poruszyła mieszkańcami Spencer. Stała nam się bliska. Nas też ktoś opuścił i wyrzucił. Czuliśmy się, jak w wielkiej zimnej skrzyni na książki. Kogo mieliśmy za to winić? Jakieś nadrzędne czynniki ekonomiczne? Amerykę, która dzięki nam miała co jeść, ale której nie obchodził los ludzi wytwarzających to jedzenie?
A tu zjawia się kocia przybłęda, skazana na zamarznięcie w wielkim pudle z książkami, przerażona i opuszczona, ale kurczowo trzymająca się życia. Kotek przetrzymał straszną zimną noc, by to wydarzenie obróciło się potem w najlepszą rzecz, jaka mogła mu się w życiu przytrafić. Bez względu na okoliczności nigdy nie stracił ani zaufania do ludzi, ani chęci do życia. Był pokorny, co może nie brzmi dobrze w odniesieniu do kota, on po prostu nie był w żaden sposób nieprzyjemny. Darzył nas zaufaniem kogoś, kto znalazł się niemal po drugiej stronie, lecz zdołał powrócić. Takie są moje domysły. Natomiast jestem pewna, że od chwili, kiedy go znaleźliśmy, Dewey uwierzył w swój dobry los.
Przebywając między nami, sprawiał, że inni też w to uwierzyli. W ciągu dziesięciu dni przyszedł całkowicie do siebie i mógł dokładnie zapoznać się z biblioteką, a kiedy to zrobił, wiadomo było, że książki, półki i inne rzeczy nie są przedmiotem jego zainteresowania. Jego interesowali ludzie. Jeśli w bibliotece pojawiał się jakiś jej członek, natychmiast do niego podchodził – wciąż jeszcze powoli na obolałych łapkach, ale już się nie chwiejąc – i wskakiwał mu na kolana. Z reguły długo tam nie bawił, często go spędzano, lecz odrzucenie wcale go do nikogo nie zniechęcało. Dewey zawsze przychodził, zawsze próbował wskoczyć na kolana i nieustannie czekał, by głaskały go czyjeś ręce. Po jakimś czasie w naszej bibliotece coś zaczęło się zmieniać.
Zauważyłam, że coś się zmieniło, gdy przychodzili starsi ludzie, by przeglądać gazety czy buszować między półkami. Kiedy Dewey zaczął z nimi przebywać, pokazywali się coraz częściej i dłużej zostawali w bibliotece. Wydawało mi się, że zaczęli bardziej o siebie dbać i staranniej się ubierali. Przedtem zawsze byli przyjemni dla personelu, mówili „dzień dobry” i machali ręką na pożegnanie, lecz teraz nawiązywali z nami rozmowy, które niemal zawsze dotyczyły Deweya. Za każdym razem ogromnie interesowali się opowieściami o nim. Przychodzili do nas nie po to, by zabijać nudę, oni po prostu odwiedzali przyjaciół.
Pewien starszy pan pojawiał się każdego ranka, siadał w wygodnym fotelu i czytał gazety. Wiedziałam, że niedawno zmarła mu żona i czuł się bardzo samotny. Nigdy nie uważałam go za specjalnego wielbiciela kotów, ale gdy tylko Dewey rozsiadał się na jego kolanach, starszy pan dosłownie się rozpromieniał. Już nie czytał gazety w samotności. – No i co, Dewey, jesteś zadowolony? – pytał co dzień swego nowego przyjaciela. A Dewey tylko przymykał oczy i zapadał w drzemkę.
Był także mężczyzna, który przychodził do naszego prowizorycznego biura zatrudnienia. Nie znałam go osobiście, lecz taki typ był mi znany – niezależny, ciężko pracujący, twardy człowiek. Wiedziałam też, że cierpi. Pochodził ze Spencer i jak większość ludzi szukających pracy był raczej robotnikiem niż farmerem. Ubierał się prosto, pewnie tak jak w czasach, kiedy miał pracę, nosił dżinsy i zwykłą koszulę, nigdy nie podchodził do komputera. Przeglądał wszystkie książki dotyczące zatrudnienia i listę zawodów, lecz nigdy nie prosił o pomoc. Był wyciszony, spokojny, zrównoważony, jednak z upływem tygodni zaczęłam u niego dostrzegać coraz bardziej pochylone plecy i głębsze bruzdy na jego starannie ogolonej twarzy. Każdego ranka Dewey próbował do niego podejść, lecz mężczyzna go odpędzał. Aż pewnego dnia zobaczyłam, że Dewey usiadł w końcu na jego kolanach, a mężczyzna się uśmiecha. Mimo że dalej był smutny i przygarbiony, na twarzy pojawił mu się słaby uśmiech. Dewey nie potrafił dokonać cudów, ale w zimie 1988 dał
z siebie to, czego Spencer potrzebowało.

d4i7yg0
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4i7yg0

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj