Murdoch wrócił do salonu, którego smród omal nie doprowadził go do wymiotów. Wyjął z kieszeni scyzoryk, otworzył go i podważył zamek, a ten poddał się bez trudu. Podciągnął roletę biurka. W środku było niemal pusto: mocno już zużyta bibuła, kałamarz bez wieczka i stalowe pióro. Na bibule stał pojemnik, w którym kiedyś znajdowało się kakao homeopatyczne firmy Frey’s. Bez pokrywki. W głębi stał duży słoik z czymś, co przypominało z wyglądu zioła. Na słoiku przylepiona była etykietka, podarta i wyblakła. Zdołał odczytać z niej tylko jedno słowo: „żywokost”. Przegródki były puste, a w dwóch szufladach nie było nic poza torebką pozlepianych owocowych cukierków. Uniósł bibułę, pod którą zobaczył zapisaną kartkę. Była z dobrego, grubego i kremowego papieru, miała jednak poszarpaną krawędź, jakby wyrwano ją z książki.
Nie było na niej powitania, a jedynie tekst pisany dużymi literami.
Na pewno pamiętasz, z jakiej okazji spotkałyśmy się po raz pierwszy. Miałam trochę problemów rodzinnych, które zmusiły mnie do zmiany nazwiska w celu zachowania prywatności. Jestem pewna, że zwłaszcza ty potrafisz to zrozumieć. Robiłam dla ciebie wszystko, co mogłam. Nastały ciężkie czasu, mój biznes podupadł. Małe zadośćuczynienie byłoby mile widziane. W innym wypadku...
Tutaj list się urywał. Murdoch przeczytał go jeszcze raz od początku. Zaintrygowała go groźba zawarta w ostatnich słowach. Czy list ten napisano niedawno, czy też był tak stary jak cukierki w szufladzie? Nie wiedział. Jaki biznes prowadziła zmarła? Sąsiad powiedział, że niczym się nie zajmowała i że dom utrzymywała jej córka. Jakie problemy rodzinne ją trapiły i czy miały one jakikolwiek związek z jej śmiercią? List rzucił zupełnie nowe światło na pieniądze znalezione w kieszeni Dolly. Może kogoś szantażowała? Może owe pięćset dolarów to okup? Ludzie, którzy chcą coś ukryć, gdy grozi im zdemaskowanie, podejmują desperackie kroki.
Otworzył biegnące po obu stronach biurka dwa rzędy szuflad. Pełniły funkcję spiżarni. W każdej znajdowało się coś do jedzenia: stęchły chleb, spleśniałe ciastko, kawałek sczerniałego mięsa, po którym chodziły robaki.
Miał już zamknąć dolną szufladę, gdy jego wzrok padł na wizytówkę wystającą spod spodka, który przypadkowo się tam znalazł. Wyciągnął ją. Czarne, proste litery układały się w napis „Pani Walterowa Pedlow”. Wizytówka była pogięta i brudna, ale dobrej jakości. Zmarszczył brwi. Nazwisko wywoływało w nim złe skojarzenia. Walter Pedlow był sędzią, a Murdoch kilka lat temu zeznawał przed nim jako świadek. Pedlow wydawał się surowy, nieobliczalny i niesamowicie próżny, co w wypadku sędziego było dość niefortunną kombinacją cech. Co u Dolly robiła wizytówka małżonki takiej osobistości? Włożył list i wizytówkę do jednej z kopert, które ze sobą przyniósł, i schował ją do kieszeni. Kierowany nagłym impulsem do drugiej koperty wsypał także nieco ziół ze słoika. Na koniec wyciągnął trochę nici ze szmaragdowo-zielonej poduszki i także je schował.
Przez kilka następnych chwil rozglądał się po pokoju, starając się odtworzyć wydarzenia, które miały tu miejsce. Ciągle jednak było zbyt wiele niewiadomych, co bardzo go deprymowało.
Wrócił do kuchni. George i Freddie siedzieli przy stole.
– No, chłopcy, muszę się rozejrzeć na piętrze, więc możecie pójść ze mną.
W milczeniu weszli za nim po schodach. Znajdowało się tam dwoje drzwi. Zamkniętych.
– Które są czyje?
– Te są nasze – odpowiedział George, wskazując na te po lewej stronie.
– No to otwórz je.
George otworzył drzwi i Murdoch wszedł do małego, pustego pokoju. Było w nim tylko łóżko, umywalka i krzesło. Nic więcej.
– Przepraszam, proszę pana – odezwał się nieśmiało Freddie. – Mogę zapytać, czego pan szuka?
Murdoch uśmiechnął się i potargał mu włosy.
– Czegoś, co tu nie pasuje.
Freddie nie zrozumiał.
– Nic tu nie pasuje, proszę pana. Wszystko było pani matki.
George nic nie mówił. Zezowate oczy utrudniały odczytywanie jego myśli.
– W porządku, drugi pokój. Mieszka w nim panna Shaw?
– Chodzi panu o Lily? – zapytał Freddie.
George szturchnął go ramieniem.
– Nie bądź głupi. Pewnie, że o Lily.
Z chłopcami podążającymi za nim niczym świta, Murdoch przeszedł do drugiego pokoju. W jasnym słońcu poranka małe pomieszczenie wyglądało niemal wesoło. Narzuta na łóżku była kolorowa, a krawędź narzuconego na umywalkę ręcznika ozdobiona białym, wyszydełkowanym wzorem. Również na małej toaletce leżało przykrycie.
– Poczekajcie tutaj, chłopcy.
Wydawało mu się, że nieobecna kobieta zasługiwała na trochę szacunku przy przeszukiwaniu jej pokoju. Rozpoczął od toaletki, która, podobnie jak meble na parterze, zrobiona była z dębowego drewna. Brakowało wprawdzie lustra, poza tym jednak była w doskonałym stanie. Zaciekawiły go stojące na niej przedmioty. Pośrodku znajdował się czarny marmurowy zegar. Kiedyś zapewne był piękny, teraz brakowało mu wskazówek, a na tarczy pozostały zaledwie dwa elementy kolorowej inkrustacji. Oprócz tego był tam też piesek z porcelany, wysokości mniej więcej piętnastu centymetrów. Miał puste oczy i rozbity nos, wyglądający, jakby stracił go w jakiejś ostrej walce. Był przekrzywiony, ponieważ brakowało mu tylnej nogi. Miał za to czystą, czerwoną wstążkę na szyi. Murdoch odstawił go ostrożnie na miejsce. Po lewej stronie dominującego na toaletce zegara stał bukiecik stokrotek w wyszczerbionym kryształowym wazoniku. Najwyraźniej Lily zbierała wzgardzone przez innych skarby, starając się nadać trochę barw jałowej pustyni własnego
życia.
Otworzył szufladę komody. Była w niej zwykła, flanelowa koszula nocna, wełniany podkoszulek i dwie pary porządnie zwiniętych skarpet z czarnej włóczki. Pomacał ubrania przy krawędziach szuflady. Pod nimi coś się znajdowało. Uniósł koszulę nocną i zobaczył książkę w czarnej skórzanej okładce. Kartki miały pozłacane brzegi, a litery były w czerwonym i złotym kolorze. Królewska droga życia z ilustracjami wielebnego Pottsa. Poważny i pompatyczny tom „napisany dla podniesienia ducha, oczyszczenia serca i wzmocnienia charakteru wszystkich, którzy przyjmą zawarte w nim nauki”. Książka była w nieskazitelnym stanie, nie wiedział jednak, czy Lily schowała ją pod ubraniami, bo uważała ją za bezcenną, czy za bezużyteczną. Spojrzał na frontyspis, chroniony dodatkowo cienką bibułką. Pod tytułem widniał napis: „W nagrodę dla Lily Merishaw za pilne uczestnictwo w zajęciach szkółki niedzielnej w Markham Village, grudzień 1864”. Trzydzieści jeden lat temu.
Usłyszał szepty chłopców na zewnątrz pokoju. Otworzył drzwi. Siedzieli na podłodze.
– Czy wasza przybrana matka używała jakiegoś innego nazwiska?
– Na przykład jakiego, proszę pana?
– Merishaw. Czy kiedykolwiek mówiła, że nazywa się Dolly Merishaw?