Trwa ładowanie...
fragment
29-04-2011 13:50

Czyste, nieczyste

Czyste, nieczysteŹródło: Inne
d4czpsa
d4czpsa

Mam jeszcze około trzydziestu listów, które napisała do mnie Pauline Tarn. Było ich dużo więcej. Niektóre zostały mi wykradzione; najkrótsze i najmniej udane oddałam wielbicielom Renée Vivien, a inne po prostu zaginęły...

Gdybym zdecydowała się opublikować korespondencję poetki, nieustannie podkreślającej swe związki z Lesbos, zadziwiłaby ona jedynie dziecinnym charakterem. Kładę akcent na ten bardzo szczególny infantylizm, zupełnie nie na miejscu – może nawet nieszczery? Czarujące rysy Renée oddawały jedynie częściowo ów dziecinny charakter: słodkie, krągłe, okryte puszkiem policzki, górna warga niewinnie uniesiona, na sposób angielski, odsłaniająca cztery drobniutkie ząbki. Promienny uśmiech rozświetlał często jej oczy w kolorze kasztanów, już to ciemnobrązowe, już to zielonkawe w słońcu. Miała długie, piękne blond włosy w odcieniu srebra, delikatne, proste; zbierała je na czubku głowy, skąd spadały luźno, pasemkami, jak cieniutkie słomki...

Nie zapomniałam ani jednego rysu tej wspaniałej młodzieńczej twarzy. Wszystko w niej wyrażało niewinność, skłonność do żartów i śmiechu. Gdzież szukać, między srebrną czupryną i słodkim dołeczkiem w ledwo zarysowanej, delikatnie cofniętej brodzie, choćby jednej fałdki, która nie byłaby radosna, jakiejś wskazówki, siedliska straszliwego smutku, który nadawał rytm strofom Renée Vivien? Nigdy nie widziałam smutnej Renée. Często wykrzykiwała, wstawiając angielskie h przy wszystkich spółgłoskach zębowych: „Ach, moja mała Coletthe, jakież tho życie jest wsthręthne!”, po czym wybuchała śmiechem. To samo stwierdzenie pojawia się w wielu listach. Często myśl ta wyrażona jest jeszcze bardziej dobitnie: „Czyż ta nasza egzystencja nie jest zaiste gówniana? Mam nadzieję, że to się wkrótce skończy”. Jej przyjaciele uważali tę niecierpliwość za wielce zabawną; ich nadzieje nie zostały zawiedzione: Renée zmarła w trzydziestym roku życia...

Nasze przyjacielskie kontakty nie miały w sobie, co się samo przez się rozumie – powinnam napisać: „co się przeze mnie rozumie” – nic literackiego. Jestem dość powściągliwa w kwestii rozmów o literaturze i oszczędna w słowach, poza tym, że chętnie wyrażam podziw, ale w przypadku Renée spotkałam się z niesłychaną dyskrecją, z wielkiej klasy milczeniem na tematy związane z profesją. Kiedy dostawałam od niej książki, były one zawsze schowane pod bukietem fiołków, koszykiem owoców, kuponem chińskiego jedwabiu... Ukrywała przede mną dwa literackie wymiary swego krótkiego życia: smutek i pisanie. Gdzie pisała? W jakich godzinach? Jej przestronne, zacienione, bogate i często zmieniające wygląd mieszkanie, zajmujące cały parter kamienicy przy alei du Bois, nic nie mówiło o pracy. Niewiele też o nim napisano. Z wyjątkiem kilku potężnych posągów Buddy, pozostałe meble przemieszczały się w tajemniczy sposób, powodując efekt zaskoczenia, po czym gdzieś znikały...

d4czpsa

Pośród tych cudownych niestałych przedmiotów, wśród nasyconej zapachami nocy, po salonach, których strzegły witrażowe drzwi, w ciężkiej atmosferze wiszących kotar i woni kadzideł błądziła Renée, z twarzą przesłoniętą woalką, szykownie ubrana na czarno lub fioletowo. Trzy lub cztery razy zaskoczyłam ją, kiedy siedząc w rogu kanapy, coś skrobała ołówkiem na kolanach. Wstawała wówczas z miną winowajczyni i przepraszała: – Tho nic... Nathychmiasth kończę... – Jej wysmukłe ciało, całkiem płaskie, pochylone, nosiło, jak wielki owoc maku, głowę i złote włosy, i ogromne, kapryśne kapelusze. Wyciągała swe długie ręce w geście lunatyczki. Suknie zakrywały jej stopy, poruszała się z anielską niezdarnością, a idąc, gubiła a to chusteczkę, a to parasolkę, a to znów długi szal...

Opadało z niej wszystko, bez przerwy: bransolety otwierały się i spadały z ramienia, naszyjnik zsuwał się z szyi, jak u ofiary... Jakby traciła liście. Jej giętkie ciało nie znosiło żadnej wypukłości.

Kiedy po raz pierwszy byłam u niej na kolacji, trzy świece z brunatnego wosku płakały w wysokich lichtarzach, nie mogąc rozwiać mroku. Niski stół, rodem z Dalekiego Wschodu, proponował różności: paseczki surowej ryby nawinięte na szklane pałeczki, gęsie wątróbki, raki, słodkie i pieprzne sałatki, butelkę wspaniale dobranego wytrawnego szampana Piper-Heidsieck i koktajle – już wówczas – wyjątkowo mocne. Dusząc się w ciemnościach, nieufna wobec nieznanej mi ognistej mocy rosyjskich, greckich i chińskich alkoholi, prawie nic nie zjadłam. Przypominam sobie, że świetny humor Renée, która śmiała się żywo, a na jej złotych włosach mieniły się plamki delikatnej poświaty, zasmucił mnie, podobnie jak może zasmucić śmiech niewidomych dzieci bawiących się zręcznie bez udziału światła.

Nie sądziłam, że za sprawą skąpanej w mroku okazałości spotkanie to może dać początek mojej prawdziwej przyjaźni dla owej smukłej, młodej dziewczyny, opróżniającej kieliszki nieroztropnie jak druhny na mieszczańskim weselu.
W pewnej chwili uniosła do ust kielich wypełniony mętnym eliksirem, w którym pływała przekłuta wykałaczką wisienka... Chwyciłam ją za ramię:
– Proszę tego nie pić.
Otworzyła szeroko oczy, tak że rzęsy górnej powieki dotknęły brwi.
– Dlaczego?
– Ja już spróbowałam – rzekłam trochę zażenowana. – To jest... To nie nadaje się do picia... Proszę uważać... To chyba jakaś straszna trucizna...
Nie śmiałam się podzielić podejrzeniem, że chodzi o niewybredny żart. Renée zaśmiała się, ukazując bialutkie zęby:
– Ależ to są przyghothowane przeze mnie kokthajle, moja droga Coletthe. Są naprawdę wspaniałe.
Opróżniła kielich do dna, nie zakrztusiła się ani nie mrugnęła okiem, a jej okrągłe policzki zachowały biel kwiatów.
Tego wieczoru nie zdawałam sobie jeszcze sprawy z tego, że Renée karmiła się łyżeczką ryżu, kawałkiem owocu, a przede wszystkim alkoholem. Tego wieczoru nic też nie mogło rozwiać mego kiepskiego samopoczucia i fizycznego wręcz niepokoju, wywołanych nowym miejscem, urządzonym tak, aby zaskoczyć gości panującym tam półmrokiem i podanymi na hiszpańsko-mauretańskich tacach, na talerzach z nefrytu, pozłacanego srebra i chińskiej porcelany potrawami ze zbyt egzotycznych jak dla mnie krajów...
Potem często widywałam Renée Vivien.
Odkryłyśmy w pewnym momencie, że nasze kamienice sąsiadują ze sobą, oddzielone jedynie płotem między leżącymi na ich tyłach ogrodami, zaś dozorca opiekujący się kluczami dość łatwo daje się przekupić; w ten sposób, unikając zwykłej drogi, mogłam swobodnie przemieszczać się między ulicą Villejust i aleją du Bois. Rzadko jednak korzystałam z tego udogodnienia. Przechodząc, pukałam w szybę mieszkania na parterze, od strony podwórka, w którym mieszkał Robert d’Humières. Otwierał okno i podawał mi swoją białą kotkę o niebieskich oczach, Lankę, śnieżne naręcze, nieskalany skarb. – Powierzam pani to, co mam najcenniejszego – mówił.
Dwadzieścia metrów dalej, u Renée, napotykałam mur wonnego powietrza, który, jak zawiesista woda, opóźniał mój krok, zapach kadzidła, kwiatów, przejrzałych owoców.
Powiedzieć, że dusiłam się tam w ciemnościach, to mało. Traciłam wyrozumiałość, stawałam się wręcz złośliwa, lecz w żadnej mierze nie nadwyrężało to cierpliwości smukłego anioła, składającego przed posążkami Buddy ofiary z czerwonych jabłuszek. Pewnego dnia, gdy wiosenny wiatr targał w alei świeżą zielenią drzew judaszowych, a mnie zemdlił nadmiar żałobnych zapachów, chciałam otworzyć okno, na próżno: było szczelnie zabite gwoździami. Ten szczegół niczym fioritura uzupełnił bogaty temat utworu. Była tam już rozmaitość różów, złotych wypukłości w półmroku, szepczących głosów za drzwiami, chińskich masek i wiszących na ścianach niemych, starych instrumentów, które zdawały się wydawać cichy jęk, poruszone trzaśnięciem drzwi zamykanych gwałtownie moją ręką... U Renée Vivien pragnęłam odmłodnieć, by choć trochę zaznać strachu. Ale niecierpliwość wzięła górę i pewnego razu przyniosłam ze sobą obraźliwie i zupełnie niestosownie wielką lampę naftową, którą postawiłam przy moim nakryciu. Renée popłakała się, lejąc
łzy jak dziecko, i trzeba uczciwie dodać, że w ten sposób się pocieszyła.
Na próżno, żeby mi zrobić przyjemność, zapraszała wraz ze mną dwoje czy troje moich ulubionych znajomych, nasza przyjaźń, zdawało się, nie czyniła żadnych widocznych postępów. I tak, siedząc w ciemnościach przy stole lub wygodnie rozparci w półmroku, przy wyszukanych daniach i napitkach, paląc tureckie papierosy czy też biały chiński tytoń w srebrnych fajeczkach, pozostawaliśmy nieco sztywni i niespokojni, jakbyśmy wraz z młodziutką panią domu bali się nieoczekiwanego powrotu tajemniczego, nieobecnego „pana”.

d4czpsa

Zdawało się, że oczekujemy, iż ów „pan”, którego nikt nie śmiał nazwać imieniem kobiety, zjawi się wśród nas na skutek jakiejś katastrofy, po czym zniknie za sprawą egzorcyzmów. Lecz on słał tylko śpiesznie niewidzialne wieści, ukryte w przedmiotach z laki i nefrytu, w emaliowanych cackach i delikatnych tkaninach... Zjawiła się też kolekcja antycznych perskich złotych monet, zabłysła i znikła, robiąc miejsce dla gablotek wypełnionych motylami i innymi egzotycznymi owadami, które usunęły się wkrótce przed ogromnym posągiem Buddy i miniaturowym ogrodem, pełnym krzewów o kryształowych liściach i owocach ze szlachetnych kamieni... Renée przechadzała się wśród tych cudów, niepewna, zachowując obojętną dyskrecję strażniczki.

Jeśli miałabym sobie przypomnieć zmiany, które powoli pozwoliły mi zrozumieć Renée, to sądzę, że z początku jedynie kilka gestów i słów rzuciło mi na tę postać trochę inne światło. Są takie istoty, które przechodzą w naszych oczach przemianę, w miarę jak dowiadujemy się o nich więcej, inne zaś uzyskują rzeczywisty wygląd, zrzucając z siebie wszystko, nadaje im wówczas kształt jedynie ich własna niedola. Zastanawiam się, kiedy zaczęłam zapominać, że Renée Vivien jest poetką, kiedy, innymi słowy, zaczęłam się nią naprawdę interesować. Zdarzyło się to chyba pewnego wieczoru, podczas kolacji u niej w domu. Był to wieczór pikantnych potraw i niepokojących napojów – ze swej strony ograniczyłam się do kieliszka czy dwóch doskonałego wytrawnego szampana – wieczór wesoły, choć dziwnie nienaturalny, wieczór, podczas którego Renée przy najdrobniejszym żarcie gotowa była do śmiechu ponad wszelką miarę.

Renée ubrana była wyjątkowo w białą suknię ukazującą młodą, lekko pochyloną szyję, kark, po którym spływały jak zwykle rozpuszczone, delikatne włosy, nigdy nieukładane w loki... Nagle, między dwoma zdaniami, bez żadnej wcześniejszej oznaki, całym drobnym swym ciałem przywarła do oparcia krzesła, a głowa z zamkniętymi oczami zwisła jej na piersi... Ciągle jeszcze widzę dwie smukłe ręce z otwartymi dłońmi, nieruchome, spoczywające na obrusie... Omdlenie trwało nie dłużej niż dziesięć sekund i po chwili Renée, jakby nic się nie stało, powróciła do życia: – Bardzo przepraszam, moi dhrodzy, mam wrażenie, że zasnęłam... – I rzuciła się w wir dyskusji, którą na chwilę przerwała krótka śmierć. Po powrocie zdawała się tryskać dziwną mocą, dając ujście rozdrażnieniu.

d4czpsa

– Ten B. – krzyczała – nie chcę, żeby mi tu wspominano o jego wierszach. On nie ma za grosz thalentu. Ten B. to jest po prostu... Już wiem, czym on jest. To k...s z piórem. Tak właśnie. K...s z piórem, k...s z piórem, k...s z piórem...

To grubiańskie słowo padło w kompletnej ciszy. Wszyscy zgromadzeni byliby zapewne zdolni wypowiedzieć to słowo jedynie na ucho, ściszonym głosem. Lecz z dziecięcej twarzy Renée w chwili, gdy wypowiadała nieprzyzwoity wyraz, znikły wszelkie oznaki wieku, rysy straciły jakikolwiek wyraz, pozostało wrażenie całkowitego zamętu...

Przezorny obłąkaniec gubi się zazwyczaj, gdy choć raz pozwoli zdrowemu oku wedrzeć się przez jedną wąską szparkę w swój zamknięty na kłódkę świat i go skalać. Lecz zdrowe oko zmienia się także; jest podniecone, zaintrygowane tajemnicą, jaką dostrzegło, i nie ustaje w pytaniach. Im subtelniejszy jest obłęd, tym słabiej opiera się prośbom normalnego. Poczułam, że zbliża się zmiana tonacji, w duchu bowiem przyrównywałam Renée do słodkiej melodii, dość jednostajnej, choć bardzo harmonijnej.

d4czpsa

W pracowni strojów Pascauda, na dziesięć dni przed balem kostiumowym organizowanym przez Roberta d’Humières’a w teatrze des Arts, którym kierował, Renée Vivien, ubierając się po przymiarce kostiumu – chciała odegrać Jane Grey na katowskim pieńku, niestety w takiej wersji, w jakiej namalował tę scenę Paul Delaroche – włożyła przez pomyłkę, zamiast swojego czarnego płaszcza, mój czarny płaszcz.

– Prawie dobrze na pani leży – zauważyłam z uśmiechem. – Niestety, żeby móc go nosić godnie, brakuje pani jeszcze trochę tu... i tu... A poza tym...
– Leży na mnie... prawie dobrze?... – powtórzyła Renée. – Prawie dobrze...
Zobaczyłam, jak pochmurnieje. Otworzyła usta i z dziwnym, trochę niemądrym wyrazem twarzy, wymamrotała:
– Co za nieszczęście... Co za nieszczęście... Pani mi tu mówi, że...
Przybitym spojrzeniem mierzyła wdzięczne kobiece kształty, jakimi mogłam się wówczas pochwalić, jak u półkrwi klaczki o mocnym karku... Szybko się jednak zebrała w sobie i rozstałyśmy się. Wieczorem przyniesiono mi list od niej adresowany do mnie i do przyjaciół, mających uczestniczyć w przedstawieniu żywego obrazu ilustrującego egzekucję Jane Grey:

Moi kochani, przytrafiło mi się największe nieszczęście, jakie mogło mnie spotkać: przez nieuwagę przytyłam przeszło pięć kilo. Ale do balu pozostało jeszcze dziesięć dni, mogę je zgubić, to zupełnie wystarczy, to musi wystarczyć, ponieważ za żadną cenę nie mogę przekroczyć wagi pięćdziesięciu dwóch kilogramów. Proszę mnie nie szukać, zaszyłam się w miejscu, którego nikt nie zna. Możecie na mnie liczyć, zjawię się za dziesięć dni w pełnym rynsztunku, gotowa do balu.
Wasza
Renée

d4czpsa

Dotrzymała słowa. Dopiero dużo później dowiedzieliśmy się, że spędziła te dziesięć dni w hotelu Henri IV w Saint-Germain-en-Laye. Rano piła filiżankę herbaty, potem biegała po lesie aż do momentu, kiedy opuszczały ją siły. Wtedy znowu piła herbatę, tym razem wzmocnioną alkoholem, i prawie nieprzytomna kładła się spać. Następnego ranka zaczynała wszystko od początku, z niewyczerpaną energią, jaka towarzyszy wszelkim ekstrawagancjom. – Przebiegałyśmy być może ze dwadzieścia kilometrów – wyznała nam później jej towarzyszka. – Nie wiem, jak panienka mogła to wytrzymać. Ja musiałam jeść, inaczej bym nie dała rady...

Po dziesięciu dniach Renée zjawiła się w teatrze des Arts punktualnie o jedenastej. Wyglądała ślicznie w kostiumie, ucharakteryzowana, z podkrążonymi oczami, rozwianym włosem na ramionach, i raczej wesoła, choć trochę zagubiona. Miała jeszcze dość sił, żeby zagrać Jane Grey, ze związanymi rękoma, bielutkim karkiem i burzą jasnych włosów na pieńku. Potem, już za kotarą, osunęła się na scenę, padając ofiarą zatrucia alkoholowego, którego żałosne i gwałtowne skutki zostały dodatkowo spotęgowane przez wygłodzenie i nie wiadomo jaki „doping”...

Czy przyznanie się do najzwyklejszej nerwicy rozwiało całą tę tajemnicę? Jeśli komuś mogła wystarczyć taka pewność, to trzeba przyznać, że mnie przez jakiś czas wystarczyła... Lecz nie trwało to długo: Renée była już umierająca, kiedy opowiedziano mi, jakim sposobem, zatrważająco prostym, upijała się tak, że nikt w Paryżu ani w Nicei, w małym domku w Parc Cessoles, nigdy jej nie widział pijącej...

d4czpsa

Obok łazienki, w niewielkim pomieszczeniu służącym za składzik bielizny, siedziała, zajęta szyciem, jej wierna pokojówka. Renée, żywa, dość niezdarna i ciągle obijająca się o meble, stale potrzebowała jej pomocy... nazwijmy ją Justyną – w rzeczywistości wcale nie miała na imię Justyna:

– Moja mała Justhynko, proszę natychmiast przyszyć mi tę sprzączkę... Czy wyprasowałaś mi haftowaną suknię, moja droga Justhynko? Szybko, odpruła mi się kokarda przy trzewiku... Ojej, moje nowe rękawiczki! Trzeba usunąć ethykietkę, Justhyno... Justhyno, proszę powiedzieć kucharce, że dziś wieczór...

Za skrzydłem drzwi, które pozostawały otwarte, słychać było szept odpowiedzi: – Tak, proszę panienki... Oczywiście, proszę panienki... – Pokojówka nie opuszczała swego miejsca do szycia. Za każdym pojawieniem się Renée, wystarczyło, że się nachyliła, żeby sięgnąć po pełną szklaneczkę trunku schowaną pod krzesłem, za spódnicą. Podawała ją niepostrzeżenie swej pani, ta opróżniała ją duszkiem i przechodziła do łazienki, gdzie czekał już kubek z mleczną wonną cieczą. Renée płukała usta i w pośpiechu wypluwała. Ci, którzy widzieli i mieli okazję powąchać ów perfumowany kubek, twierdzili, wierząc w to mocno, że Renée Vivien piła wodę toaletową... To, co naprawdę obłąkańczo piła, wcale nie było lepsze.

Kiedy rankiem prowadziłam na smyczy moją niezapomnianą kotkę Prrou w aleję na spacer wzdłuż trawników, które bardzo lubiła, spotykałam czasami Renée, zawsze nieźle ubraną na ulicy, jakby udawała się na niedzielny mecz krykieta... Wsiadała do dorożki, przydeptując rąbek długiej sukni, zaczepiając rękawem o klamkę drzwi...
– Gdzie się pani udaje tak wcześnie rano?
– Jadhę kupić posążek Buddhy. Posthanowiłam kupować jeden posążek dziennie. Czyż to nie dhobry pomysł?
– Świetny. Miłej przejażdżki!
Odwracała się, aby mi pomachać, a w tym momencie jej wielki kapelusz uciekał w bok. Próbowała go przytrzymać ręką, na której wisiała torebka, a z tej, źle zamkniętej, wylatywał rój zmiętych banknotów. – O mój Boże! – wykrzykiwała wówczas, śmiejąc się rozkosznie. W końcu dorożka, ogromny kapelusz, suknia z nadprutym rąbkiem oddalały się z wolna, a ja, trzymając ciągle na smyczy kotkę, która grzecznie zakopywała swe ślady na trawniku, nie mogłam się oprzeć pewnym przemyśleniom. „Alkohol... chorobliwa szczupłość... Poezja, codziennie jeden Budda... To przecież nie może być wszystko. W czym leży ponure sedno tej całej błazenady?”
Niech mi zostanie wybaczone to, że pod hasłem „błazenady” umieściłam także słowo „poezja”. Renée Vivien zostawiła po sobie bardzo liczne wiersze, nierówne pod względem uroku, siły oddziaływania i jakości, nierówne jak ludzki oddech, jak puls ludzkiego cierpienia. Kult opiewany w tych strofach przyciągnął wpierw ciekawość, potem uwielbienie; dziś już nie sieją one zgorszenia nawet wśród najsurowszych moralizatorów. Spotyka je los, którego nie śmiałabym im przepowiedzieć, gdyby sławiły jedynie miłość Chloe do Dafnisa, lecz kiepski moralista zwykle podąża za modą i pragnie się afiszować otwartością umysłu. Ponadto utwory Renée zamieszkują obszary o wyjątkowym natężeniu smutku, tam wszystkie „przyjaciółki” w równym stopniu tęsknią i płaczą, co tkwią w uściskach. Choć Renée Vivien świetnie dawała sobie radę z naszym językiem i biegle opanowała wymogi francuskiego metrum, jej twórczość zdradzała cudzoziemski charakter: poetka wolniej przyswajała francuskie arcydzieła. I tak, jej fascynacja Baudelaire’em pojawiła
się dopiero w latach 1900–1909. Na to dla nas, pozostałych, było już za późno.

W miarę jak odkrywałam jej kolejne słabości, dziwactwa i wewnętrzne spustoszenie, które Renée starała się ukryć, moja sympatia dla niej powoli przeradzała się w przyjaźń. A przyjaźń nie zawsze bywa taktowna; ja posunęłam się nawet do postawienia jej otwarcie pytania:

– Renée, czy jest pani szczęśliwa?
Renée zaczerwieniła się, uśmiechnęła, po czym natychmiast napuszyła:
– Ależ oczywiście, moja droga Coletthe. Dlaczego chciałaby pani, żebym nie była szczęśliwa?
– Wcale nie powiedziałam, że bym chciała – odparłam oschle.
I odeszłam, niezadowolona z nas obu.
Lecz już następnego dnia Renée, lekko zażenowana, ze śmiechem kręciła się wokół mnie, wymachując niezdarnymi rękoma, choć bardzo czule, jakby szukała dostępu do mego zaufania. Dostrzegłam w jej zachowaniu nonszlancję, powieki nosiły ślady ogromnego zmęczenia, spytałam ją więc, czy nie czuje się chora.
– Nie, wcale nie – zaprotestowała żywo.
Ziewnęła, zasłaniając usta dłonią, po czym wyjaśniła mi przyczyny wielkiego zmęczenia w tak wyrazistych słowach, że w pewnej chwili przestałam wierzyć własnym uszom... Nie ograniczyła się przy tym do jednego wyznania... Jakiż to nowy płomień topił dystans, który zwykle zachowywała, i popychał ją do takich zwierzeń? Odrzuciła wszelką dwuznaczność i mówiła już nie o miłości, lecz o rozkoszy fizycznej. Oczywiście chodziło o jedyną rozkosz, o jakiej mogła cokolwiek powiedzieć, to jest rozkosz, jaką przeżywała w spotkaniu z kobietą. Potem wspominała jeszcze dawne rozkosze, inną przyjaciółkę, wzajemne żale, robiła porównania... Jej sposób mówienia o miłości fizycznej przypominał trochę manierę, jakiej ulegają małe dziewczynki wychowywane do nierządu: było to z jednej strony niewinne, a z drugiej dosłowne. W tych spokojnych, osobliwych wyznaniach, w których dominował ton luźnej paplaniny, dziwacznie nadawany nawet najmniej dwuznacznym sformułowaniom, bardziej zdumiało mnie nieprzystojne poważanie dla „zmysłów” i
warsztatu rozkoszy... Tak więc, kiedy pod maską poetki opiewającej blade lica kochanek, łkanie i smętne przebudzenia, ujrzałam małostkowe, zazdrosne, libertyńskie oblicze „Pani Ileż-to-razy”, która liczy na palcach i nazywa po imieniu rzeczy i uczynki, bez większych ceregieli położyłam kres niedyskrecjom nie do końca świadomej rozmówczyni. Pamiętam, że powiedziałam jej wówczas, że frywolność niektórych sformułowań pasuje do niej jak cylinder do małpy... Z całego tego zdarzenia ostał mi się na pamiątkę taki oto liścik, w bardzo poważnym tonie:

Bardzo mnie Pani uraziła wczoraj wieczorem, Colette. Nie należę do osób, które wybaczają. Żegnam Panią.
Renée

Lecz druga Renée, ta dobra, urocza, dwie godziny później przysłała mi zgoła inny list:

Proszę mi wybaczyć, droga Colette, napisałam do Pani Bóg wie co. Proszę zjeść te śliczne brzoskiwinie za moje zdrowie i odwiedzić mnie. Niech Pani jak najszybciej przyjdzie do mnie na kolację i przyprowadzi przyjaciół.

Oczywiście, nie omieszkałam skorzystać z zaproszenia, mimo że owym rytualnym ucztom przy trzech świecach, na które Renée zapraszała czasem harfistkę, czasem recytatora, miałam za złe dziwny, nieco potajemny charakter. Jednak tym razem, na progu ogromnego mieszkania, które – według mnie – zawsze pachniało „pogrzebem bogacza”, spotkaliśmy Renée ubraną na czarno, w wieczorowym stroju, i bardzo podnieconą. Zdążyła nam tylko szepnąć:
– Nie, moje dzieci, nie mylicie się wcale, to właśnie dzisiaj... Siadajcie do sthołu, zaraz wracam: przysięgam na Afrodythę! Przygotowałam raki, gęsie wątróbki, wino z Chios i owoce z Balearów...
Schodząc śpiesznie, potknęła się. Odwróciła do mnie złocistą głowę, rozświetlone serce wielkiego aksamitnego ula, i zawróciła.
– Cicho, sza... – rzuciła mi do ucha. – Zostałam zarekwirowana. Ona jest sthraszna w tej chwili.
Oszukani, z niepewną miną, zostaliśmy i czekaliśmy... lecz Renée nie wróciła.
Innym razem wesoło towarzyszyła nam przy stole, chcę przez to powiedzieć, że nie jadła, tylko patrzyła, jak jemy, a przy deserze wstała, zgarnęła niepewną ręką długie rękawiczki, wachlarz i jedwabną torebkę:
– Moje drogie dzieci, jestem zmuszona... No tak...
Nie dokończyła zdania, wybuchnęła płaczem i uciekła. Na dworze czekał już powóz, którym odjechała. Wbrew stanowisku mego starego przyjaciela Hamela (Hamonda z powieści La Vagabonde), który kochał Renée miłością ojcowską i zawsze stawał w jej obronie, postanowiłam wrócić do domu, przysięgając sobie, że nigdy już do niej nie pójdę... ale poszłam. Albowiem przyjaźń, jaką darzymy istotę ludzką wyniszczoną i chylącą się ku upadkowi, nie słucha podszeptów własnej dumy. Kiedy, ponaglona dość lakonicznym listem, odwiedziłam ją kolejny raz, siedziała po damsku, jak na koniu, na brzegu wanny w łazience, pomieszczeniu surowym, zimnym i brzydkim. Widząc, że jest blada, osobliwie chuda w swej czarnej sukni i że trzęsą się jej ręce, chciałam ją rozbawić, zwracając się do niej per „Muzo Levy-Dhurmera”. Nawet nie usłyszała.
– Wyjeżdżam – rzekła.
– Jak to? Dokąd pani jedzie?
– Nie wiem. Ale jesthem w niebezpieczeństwie, ona mnie zabije. Albo zabierze mnie na drugą stronę świata, do krainy, gdzie będę tylko na jej łasce... Ona mnie zabije.
– Trucizna? Rewolwer?
– Nie.
W kilku słowach wyjaśniła mi, jak może zginąć. Było to kilka słów tak prostych i tak jasnych, że aż oślepiających. Może nawet nie warto byłoby przytaczać całej tej historii, gdyby Renée nie dodała:
– Przy niej nie śmiem ani symulować, ani kłamać, gdyż zawsze w takiej chwili przykłada ucho do mego serca.
Wolałabym wierzyć, że ten szczegół i „niebezpieczeństwo”, które zdawały się zapożyczone od Monsieur du Paur P.-J. Touleta, były jedynie wytworami wyobraźni podlanej alkoholem. Być może uciążliwa przyjaciółka tak naprawdę nigdy nie istniała. A może, niewidzialna, zawdzięczała swą siłę, swą prawie namacalną obecność ostatniemu wysiłkowi, ostatnim cudom wyobraźni, która, gubiąc się już zupełnie, wydała na świat nie nimfę, tylko ghulę?...

Kiedy zaczęłam podróżować – tournées Charles’a Bareta, music-hall – nie wiedziałam, że Renée była już bliska śmierci. Gasła w oczach, odmawiała jedzenia. W powodowanych wygłodzeniem przywidzeniach, w oślepiającym świetle, które widziała, zdawało się jej, że rozpoznaje ognie piekielne. Czyżby ktoś z najbliższego otoczenia opisywał je i podsycał tę wiarę? Pozostanie to tajemnicą. Całkiem już osłabiona, Renée spokorniała, nawet się nawróciła. Jak widać, pogaństwo nie trzymało się jej aż tak mocno... W końcu wychudzone ciało uległo ostatecznie atakom kaszlu i gorączce. Przypadek oszczędził mi widoku umierającej, a potem martwej Renée. Zabrała ze sobą więcej niż jedną tajemnicę. Ukryta pod fioletową woalką Renée Vivien, poetka, zabrała ze sobą przede wszystkim – wraz z kolią z księżycowych kamieni, białych beryli, akwamarynów i innych anemicznych klejnotów na szyi – małą rozpustną dziewczynkę, która uczyła mnie z naturalnym znawstwem: „Istnieje mniej sposobów uprawiania miłości, niż się mówi, lecz dużo więcej,
niż się myśli”. Coś ciągnęło tę drobną blondynkę o subtelnych, śmiejących się ustach, delikatnych policzkach, w których robiły się filuterne dołki, i wielkich, łagodnych oczach, coś ją ciągnęło w podziemne czeluście, do świata, z pewnością nie będącego udziałem żywych. Co to była za ręka? Bardzo chciałabym wiedzieć, w jakiej mierze Bezlitosna Moc wspomogła siły, które wciągnęły w otchłań tę zwiewną, rozpływającą się istotę. Ponieważ należę do osób, które nigdy nie próbowały wykorzystywać swych sił do kresu możliwości, jestem źle usposobiona do ludzi świadomie się wyniszczających. Takie umyślne wyniszczanie siebie traktuję jako rodzaj alibi. Mam wrażenie, że nie ma wielkiej różnicy między uzależnieniem od uciech cielesnych a, powiedzmy, uzależnieniem od tytoniu. Palacze, kiedy zapalają papierosa, oddają się próżniactwu, usprawiedliwiając je poniekąd w ten sposób.

Przyzwyczajenie do rozkoszy, choć nieco mniej bezwzględne niż nałóg palenia, również potrafi zniewolić. O, rozkoszy! Byku, który roztrzaskujesz sobie czaszkę, by po chwili ponownie szarżować! Mamy tu być może do czynienia z jedyną prawdziwie niestosowną ciekawością, tą, która uparcie stara się zobaczyć, jeszcze po tej stronie śmierci, co się znajduje po tamtej stronie życia... Trawieni przez zmysły zawsze zaczynają od rzucania się w otchłań, z wielką pompą, na jaką stać tylko szaleńców. Lecz się stamtąd wydostają, popadają w rutynę otchłani: „Jest godzina czwarta... O piątej czas na otchłań...” Być może młoda poetka, odrzuciwszy reguły pospolitej miłości, zachowywała się całkiem przyzwoicie aż do wpół do dziewiątej wieczorem, po czym rzucała się w swą własną przepaść. Czyżby była to przepaść zrodzona w wyobraźni? Ghule bowiem nie pojawiają się zbyt często.

d4czpsa
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4czpsa

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj