Trwa ładowanie...
13-01-2017 15:36

Czyje te bransoletki?

To była jedna z największych sportowo-kryminalnych afer w PRL. Kilku koszykarzy trafiło do więzienia, jednemu z najlepszych graczy Europy Włodzimierzowi Tramsowi złamano karierę, a koszykarska Legia Warszawa już nigdy nie była tak potężna jak w latach 60. Afera miała też swą piłkarską odnogę, w tle była rywalizacja milicji i wojska o kontrolę nad sportem.

Czyje te bransoletki?Źródło:
dni1gqg
dni1gqg

To była jedna z największych sportowo-kryminalnych afer w PRL. Kilku koszykarzy trafiło do więzienia, jednemu z najlepszych graczy Europy Włodzimierzowi Tramsowi złamano karierę, a koszykarska Legia Warszawa już nigdy nie była tak potężna jak w latach 60. Afera miała też swą piłkarską odnogę, w tle była rywalizacja milicji i wojska o kontrolę nad sportem.

Piątek, 12 lutego 1971 r. Warszawa. Przedpołudnie na Dworcu Gdańskim. Na peron wjeżdża opóźniony pociąg sypialny z Wiednia z wracającymi z Neapolu koszykarzami Legii.

Adam Wielgosz wygląda przez okno i widzi na peronie mężczyzn w skórzanych płaszczach i tyrolskich kapeluszach. Pierwszy z pociągu wyskakuje Tomasz Storożyński. Od razu podchodzą do niego dwaj cywile.

– Siatkarze Legii? – słyszy pytanie.

dni1gqg

– Nie, koszykarze – odpowiada.

– To proszę wszyscy cofnąć się do pociągu. Kierownik ma zebrać paszporty i czekać.

Po chwili z bagażami, pod eskortą, członkowie ekipy przechodzą do budynku dworcowego urzędu celnego na kontrolę osobistą i pierwsze przesłuchania.

Kolejne wezwania dostaną jeszcze tego samego dnia wieczorem. Będzie wiele przesłuchań.

Na dworcu wśród członków rodzin, żon i narzeczonych, czekali na koszykarzy znany aktor i piosenkarz Bohdan Łazuka i kolega z zespołu Ryszard Żurek, który nie pojechał do Neapolu.

dni1gqg

– Widząc nas eskortowanych, od razu zrobili w tył zwrot. Pomachali nam tylko i odeszli – wspomina Wielgosz.

Owoc zakazany

Celnicy i funkcjonariusze rozpoczęli kontrolę w przedziałach zajmowanych przez drużynę zaraz za przejściem granicznym w Zebrzydowicach. Działali z determinacją, ale i pewnością – jakby wszystko wiedzieli. Odkręcali lampy i drewniane ściany slipingów. Po ich zdemontowaniu znaleźli w kilku przedziałach złote łańcuszki i biżuterię, zawieszone na sznureczkach i opuszczone w dół. Od Katowic wagon z koszykarzami był już zamknięty, z nasłuchującymi tajniakami na korytarzu.

Przewóz przez granicę kosztowności bez opłacenia cła był wówczas nielegalny. Dotyczyło to także artykułów codziennego użytku. Na wywóz dewiz trzeba było mieć specjalne zezwolenie. Zgłoszenie przewożonych towarów wiązało się z kolei z naliczeniem dużego cła i zerową korzyścią.

dni1gqg

Ale praktycznie każdy wyjeżdżający w tamtych czasach za granicę przewoził za otrzymane diety lub w inny sposób zdobyte dewizy jakiś „owoc zakazany". Modne koszule, nylonowe pończochy, płaszcze ortalionowe, coca-colę, bluzki, swetry, złote łańcuszki. Na swoje potrzeby, dla rodziny, znajomych lub na handel – skala była kwestią skłonności do ryzyka i tupetu.

Jak w dowcipie o wojsku, który rozmawiając o sytuacji na Gdańskim, przywołuje inny z wówczas przyłapanych koszykarzy Bogusław Piltz:

– Żołnierze poszli na pływalnię. Nagle kapral krzyczy: „Szeregowy Kowalski, nie lejcie do basenu!". Podwładny odpowiada: „Obywatelu kapralu, posłusznie melduję, że wszyscy leją do basenu". Na to kapral: „Tak, ale nie z trampoliny!".

dni1gqg

Na zdjęciu: mecz koszykówki mężczyzn o Puchar Europy rozegrany w hali Gwardii między drużyną Legii Warszawa a bułgarską drużyną - Akademik Sofia, 1969

(img|709913|center)

– Jechałem w pierwszym przedziale od drzwi, ze Zbyszkiem Andrzejewskim i Michałem Romanowskim – opowiada koszykarz Paweł Lewandowski. – Weszli celnicy i zaczęli wszystko rozkręcać. Pociąg jechał, oni sprawdzali. Moi koledzy byli czyści, ja miałem trzy złote bransoletki, które kupiłem za 100 dolarów w Neapolu razem z Jackiem Dolczewskim. Nas już wtedy śledzili, chodził za nami facet. Prawdopodobnie mieliśmy tajniaków na plecach od wyjazdu z Polski. Wyjęli ten pakunek, zawieszony na sznurku gdzieś tam koło umywalki. Mój pierwszy i jedyny przemyt – tak wyszło. Pytają: „Czyje to?". Nikt się nie przyznaje – zabrali i poszli sobie – opowiada były gracz Legii.

dni1gqg

Na kontroli osobistej, już po wyjściu z pociągu, mundurowi sprawdzali wszystko – każde gatki i walizki. Na Gdańskim znaleźli w wagonach przemyt z Wiednia – towar od pani Demowej, która prowadziła sklep w pobliżu dworca, gdzie wszyscy Polacy się zaopatrywali. Były tam jakieś bele materiału, koszule, bluzki. Jeszcze przed Katowicami celnicy wyjęli złoto. Ile tego było – nikt do dzisiaj nie wie. Jedni mówili sześć kilo, inni, że mniej.

Po kontroli na Gdańskim każdy wrócił do siebie, ale jeszcze tego samego dnia wieczorem Żandarmeria Wojskowa jeździła po domach i zabierała niektórych na ponowne przesłuchania.

„Czyje to bransoletki?" – pytają mnie tam ponownie. „Nie moje" – cały czas idę w zaparte. Pokazują mi zeznanie – może to była podróba, może nie – Jacka Dolczewskiego, żeśmy razem w tym i w tym dniu w tym sklepie w Neapolu kupowali wyroby jubilerskie – opowiada Lewandowski. – Przyznałem: „Faktycznie, moje bransoletki". „A skąd pieniądze?". „Dostałem 100 dolarów od mamy". „A skąd mama je miała?". Mieliśmy wujka, to był cioteczny brat mamy. Był profesorem w Bostonie, bo po wojnie został po tamtej stronie. Od czasu do czasu przyjeżdżał do Polski. Zeznałem, że od niego. Wyciszyli moją sprawę, nie miałem żadnych problemów. Nie wiem, ktoś mi chyba pomógł. A można było za to beknąć, tym bardziej że byłem wówczas żołnierzem służby czynnej.

dni1gqg

Włodzimierz Trams, ten co stał na trampolinie, beknął.

– Wieźliśmy trochę złota – opowiadał w jednym z wywiadów. – Kupiłem je we Włoszech. Wtedy z handlu się głównie żyło. Kto miał lepsze wyjazdy, a koszykarze je mieli, ten korzystał. Im więcej się wygrywało, tym więcej się wyjeżdżało i więcej zarabiało. Stypendia mieliśmy przecież minimalne. Wszyscy żyli z wyjazdów. Wtedy była straszna przebitka, na przykład na płaszczu ortalionowym – tu kosztował 1800 złotych, a tam płaciłem półtora dolara. To samo dżinsy. Sprzedawaliśmy po 1500, 1600 zł. Szły jak woda. Wszyscy handlowali. Kto tylko wyjeżdżał, dorabiał sobie. To był bodziec do lepszej gry, do zdobywania mistrzostwa – wspominał Trams.

O powrocie z Neapolu mówił tak: – W tym pociągu służby miały zainstalowany podsłuch. Ten, który był w Warsie, nadał na nas do celników, a było już po odprawie. Przyszli jeszcze raz nas skontrolować. Młodsi z drużyny schowali mi to złoto. Ja spałem. Celnik znał nasz sposób i znalazł. „Czyje to?" – pyta. Ja mówię: „Nie wiem", ale inni wskazali na mnie. Musiałem się przyznać.

Od razu zastosowano areszt. 18 lutego w gazecie ludowego Wojska Polskiego „Żołnierz Wolności" ukazał się komunikat WKS Legia: „W związku z poważnymi naruszeniami przepisów celno-dewizowych przy wyjazdach zagranicznych klubowego zespołu koszykówki – zarząd WKS Legia na posiedzeniu 16 lutego 1971 r. ukarał dożywotnią dyskwalifikacją zawodnika Włodzimierza Tramsa. Równocześnie zarząd klubu – biorąc pod uwagę odpowiedzialność za pracę wychowawczą i postawę moralną zespołu ze strony kierownictwa sekcji koszykówki WKS Legia – ukarał: trenera zespołu ob. Stefana Majera – natychmiastowym zdjęciem z zajmowanego stanowiska i zwolnieniem z pracy w klubie; sekretarza sekcji mjr. Karola Lubelskiego – zawieszeniem w pracach działacza i zdjęciem ze stanowiska; kierownika ekipy ppłk. Mariana Golimowskiego – zawieszeniem w pracach działacza".

„Dla Tramsa i jemu podobnych nie ma miejsca w sporcie" – tak „Przegląd Sportowy" z 25 lutego 1971 zatytułował tekst o przebiegu zebrania sprawozdawczego WKS Legia.

Śledztwo objęło nie tylko koszykarzy, ale również piłkarzy Legii, przyłapanych na wywożeniu kilku tysięcy dolarów przy okazji wyjazdu na mecz Pucharu Europy z Feyenoordem Rotterdam. Trwało ponad rok.

– Zeznawałem, że Włodek był wzorem dla nas, dla młodzieży – opowiada Tomasz Storożyński. Podczas rozprawy sędzia powiedział tak: „Proszę zapisać i wysłać do Technikum Samochodowego, Targowa 86, że Tomasz Storożyński ma za idola przestępcę". Włodek dla mnie nigdy nie był przestępcą. To był wspaniały facet, szczególnie dla nas, młodych.

– Byłem z nim w przedziale – kontynuuje Storożyński. Było dla mnie wielkim wyróżnieniem, że jadę z Włodkiem, bo to był wtedy gigant, na skalę europejską, może nawet światową. W Neapolu, jak tam przyjechaliśmy, tylko o nim mówili, o niego pytali: „Trams, Trams, gdzie jest Trams?". On był wizytówką, był rozpoznawalny w całej Europie jako gracz, który przerósł co najmniej dwie epoki. Dzisiaj nie wszyscy potrafią grać tak jak on, a to było ponad 40 lat temu. Mieć względy u Włodka to był zaszczyt. Mówił „weź mi pomóż", więc rozkręcaliśmy ściany slipingów. To był styl tamtych wyjazdów. – Przemyt? Żaden przemyt, po prostu tak było. Każdy z wielkich graczy tamtych lat może powiedzieć, że to była norma. Oni mieli z tego zawsze więcej pieniędzy niż reszta. To były takie lata: wspaniałe, straszne. Nie wiem, jak to nazwać – ocenia były koszykarz Legii.

Włodzimierz Trams za aferę zapłacił najwyższą cenę. Gwiazdor koszykówki urodził się 12 maja 1944 roku na Czerniakowie, rodzice na drugie imię dali mu Bonifacy. Tramsowie mieszkali na Iwickiej. Włodek chodził do Szkoły Podstawowej Sióstr Nazaretanek na Czerniakowskiej, ale uniwersalną naukę życia i sportu przeszedł na okolicznych podwórkach, ulicach i pobliskich obiektach Legii.

Trenował też przez pewien czas w piłkarskim zespole Polonii. – Pamiętam, że słynny Wacław Kuchar chciał mnie do drużyny Legii, jak im strzeliłem dwie bramki w meczu juniorów w Czerwieńsku. Odpowiedziałem mu: „Panie Wacku, w życiu nie będę grał w piłkę. Co się będę taplał w błocie na boisku. Koszykówka to elitarny sport, gra w niego inteligencja, a tutaj ciągle wyzwiskami rzucają, na wino chodzą" – wspomina Trams.

Do koszykówki trafił, mając 13 lat. Poszedł na trening Legii, który prowadził świetny fachowiec Stefan Majer. W 1962 roku juniorzy wojskowego klubu zdobyli wicemistrzostwo Polski, rok później sięgnęli po złoty medal.

– Ojciec w ogóle nie wiedział, że ja gram w koszykówkę. Dowiedział się po kilku latach z gazet, gdy zostałem mistrzem Polski – wspomina Trams.

Na zdjęciu: Janusz Wichowski (stoi w środku) w reprezentacji Polski na Mistrzostwach Europy w Koszykówce Męskiej, 1963

(img|709912|center)

– To, co wyprawiali na boisku Trams i Janusz Wichowski, to było coś na miarę dzisiejszych sztuczek w NBA. Porozumiewali się bez słów. Włodek to był dynamit! Dynamika, rzut, nietuzinkowe akcje... Charakterystyczne było jego spojrzenie w prawo i podanie piłki w lewo, bo widział wszystko dookoła. Znakomity rozgrywający, a przy tym koleżeński, opiekujący się młodszymi – to opinia kolejnego zawodnika Legii, Michała Romanowskiego.

Poza boiskiem Trams był królem życia. Eleganckie samochody, zabawa, znajomości w warszawskim świecie artystycznym. Do szkoły średniej – liceum nr 34 na Zakrzewskiej – chodził z aktorem Stefanem Friedmannem. W hali na 29 Listopada często kibicował mu piosenkarz Wojciech Gąssowski, a Bohdan Łazuka był świadkiem na jego ślubie. W tym towarzyskim kręgu obracał się także bramkarz piłkarskiej Legii Władysław Grotyński.

Włodek był dużo młodszy i myśmy się ze „szczeniakami" nie zadawali, chociaż on był najwyższy – wspomina Friedmann. – Poznałem go przez moją przyszłą żonę Krystynę, która chodziła do tej samej szkoły. Później, jak zaczynał grać w Legii, tworzyliśmy paczkę kolegów. W tej mokotowskiej grupie był także przyszły aktor Marek Perepeczko, który grywał w kosza w juniorach Legii, był nawet w kadrze narodowej. Chyba także Wojtek Gąssowski, który już zaczynał śpiewać. Ja zaczynałem w tym czasie być aktorem, a Trams już grał na poważnie w koszykówkę – kontynuuje znany aktor.

– Sportowców w naszym gronie postrzegaliśmy jako zdrowszą część tej paczki. Mieli wyniki, a reszta włóczyła się – piło się piwo i wino, graliśmy w brydża w amfiteatrze w Łazienkach, gdy tylko nastała pora letnia. Byliśmy trochę w nich zapatrzeni. Chociaż byłem starszy od Włodka, podziwiałem to, że już jest taki ważny. Z kolei on patrzył na mnie, bo ja już grałem w filmach. Wymienialiśmy się podziwem. Byliśmy z niego dumni. Nas nie przekonywały wówczas efekty naszych artystycznych początków, a jego sportowa kariera była jednak wymierna. Poszedł do klubu, grał, zdobywał punkty, podawał, miał respekt u rywali. Był silny, zawsze grał bardzo ostro. Dlatego też bezpiecznie było z Włodkiem, fajnym kolegą, chodzić wieczorami po ulicach – wspomina główny bohater serialu „Na kłopoty... Bednarski".

Trams stał się z czasem gwiazdą nie tylko polskiego, ale europejskiego formatu. I jak gwiazda się zachowywał. Był skory do wystawnego i łatwego życia. Niektórzy twierdzą, że poprzewracało mu się w głowie, że patrzył tylko, jak tu szybko się wzbogacić. Budziło to zazdrość, zastanawiano się, skąd koszykarz ma tyle pieniędzy, bo przecież nie z poborów plutonowego. W końcu zainteresowały się nim służby i zaczęły się kłopoty.

Wspomina fotoreporter „Przeglądu Sportowego" Mieczysław Świderski: – Na MDM przy Marszałkowskiej otworzono w tamtym czasie chińską restaurację Szanghaj. Potraw chińskich raczej się tam nie uświadczyło, natomiast firmowym daniem lokalu była... cielęcina w siedmiu kolorach. Jak się taką cielęcinkę z żeberkowymi kostkami dostało, w tym różnokolorowym sosie, to było to naprawdę pyszne. Chłopaki z koszykarskiej paczki się zgadali i chodziło się tam na tę cielęcinkę. Ktoś wypatrzył, że ci legioniści tam chodzili i obgadywali różne sprawy – kto, gdzie, jak, która „meta" itd., więc zainstalowano tam podsłuch.

Na rewanżowy mecz ćwierćfinału Pucharu Zdobywców Pucharów Zieloni Kanonierzy pojechali prosto z ligowego spotkania z Wybrzeżem Gdańsk w hali przy 29 Listopada. Przyszli tam już z walizkami.

W godzinę i 20 minut po meczu pojechali na dworzec i pociągiem przez Wiedeń, Rzym wyruszyli do Neapolu. Mieli tam zarezerwowane miejsca w jednym z najlepszych hoteli na Via Dominiziana.

Na zdjęciu: 1/16 finału Klubowego Pucharu Europy, w którym koszykarze Legii pokonali mistrza Holandii DSBV Punch, 1969

(img|709911|center)

Środowy mecz rozpoczynał się późno, o 21.20. Legia przegrała. Nieudana pucharowa rywalizacja szybko jednak zeszła na dalszy plan.

Wyroki wojskowej Temidy były surowe. „Sąd uznał oskarżonych winnymi zarzucanych im przestępstw, polegających na skupowaniu i wywozie poza granice kraju w celach handlowych większych sum pieniędzy w obcych walutach oraz przemycaniu do kraju znacznych ilości złota i wyrobów ze złota bez uiszczania należności celnych" – informował za PAP „Przegląd Sportowy" z 23 marca 1972 roku.

Najwyższą karę – pięć lat więzienia i 100 tys. zł grzywny – zasądzono Tramsowi. Wyrok cztery lata i 100 tys. grzywny dostał Grotyński, trzy lata i 100 tys. – Bogusław Piltz, półtora roku i 25 tys. – Marian Golimowski, rok i 10 tys. – Tomasz Tybinkowski, rok i 20 tys. zł piłkarz Janusz Żmijewski, pół roku w zawieszeniu i 5 tys. – piłkarz Jan Małkiewicz. Postępowanie karne przeciwko Karolowi Lubelskiemu zostało umorzone. Tybinkowskiemu i Żmijewskiemu sąd zaliczył na poczet kary pozbawienia wolności pobyt w areszcie śledczym i zarządził warunkowe przedterminowe ich zwolnienie.

Prowokacja SB

Dla koszykarskiej Legii ta afera była szokiem. Trafiło przecież na czołowe postaci sekcji – działaczy, trenerów i zawodników. Jeszcze w 1966 roku, z okazji 50-lecia Legii, wszyscy oskarżeni w procesie, z wyjątkiem najmłodszego Tybinkowskiego, otrzymali państwowe bądź klubowe odznaczenia.

Cztery dni po wyroku Wydział Gier i Dyscypliny PZKosz nałożył na Tramsa i Piltza dożywotnią dyskwalifikację oraz zakaz wyjazdów zagranicznych przez dwa lata po odbyciu kary. Tybinkowski otrzymał półroczną dyskwalifikację. „PS" z 27 marca 1972 roku napisał, że związek „wziął pod uwagę szkodliwość społeczną popełnionych wykroczeń".

Z perspektywy czasu i w dzisiejszych realiach gospodarki wolnorynkowej, a nie socjalistycznej, ta „szkodliwość społeczna" i cały wychowawczo-moralny szum wywołują rozbawienie. Skazanym nie było jednak wówczas do śmiechu. Kilka lat wcześniej na karę śmierci skazano w Polsce człowieka za przestępstwo gospodarcze w tzw. aferze mięsnej. Wyrok wykonano. Po 40 latach Sąd Najwyższy go uchylił, uzasadniając, że zapadł z rażącym naruszeniem prawa.

Ta historia ma jeszcze drugie dno. Jak napisał Stefan Szczepłek w książce „Moja historia futbolu", Ministerstwo Spraw Wewnętrznych prowadziło wówczas swoją wojenkę z Ministerstwem Obrony Narodowej. W dodatku miało to miejsce w pierwszych miesiącach po zmianie ekipy politycznej w Polsce. Towarzyszy sekretarza Gomułki zastąpili towarzysze sekretarza Gierka. W strukturach trwało podgryzanie.

Na zdjęciu: piłkarze Legii Warszawa. Pierwszy od lewej stoi Władysław Jan Grotyński, pierwszy od lewej w dolnym rzędzie Janusz Żmijewski, 1970

(img|709951|center)

Zatrzymanie Grotyńskiego i Żmijewskiego było prowokacją SB. Najpierw obydwaj piłkarze kupili dolary od agentów, a ci poinformowali swoich mocodawców, że dojdzie do próby ich nielegalnego wywozu.

Andrzej Pstrokoński, wówczas kierownik drużyny koszykarskiej, wspomina, że dostał sygnał od dobrze zorientowanego człowieka, że szykuje się ostra kontrola wracających z Neapolu. – Jeszcze przed wyjazdem ostrzegałem ich, ale Trams nie chciał słuchać – mówi Pstroński, który po aferze zastąpił Majera na stanowisku trenera Legii.

Bogusław Piltz, drugi z najdotkliwiej ukaranych, patrzy dziś na tamte wydarzenia z bardzo odległej perspektywy. Nie tylko dlatego, że mieszka w Montrealu. Afera na Gdańskim zakończyła przedwcześnie jego przygodę z koszykówką, ale jeszcze grając w Legii, zdążył skończyć studia na Wydziale Maszyn Roboczych i Pojazdów Politechniki Warszawskiej, pracował jako inżynier w FSO na Żeraniu, pisał doktorat.

Jego rodzice wzięli ślub kościelny o drugiej po południu 1 sierpnia 1944 roku, prosto z uroczystości ojciec pobiegł na zbiórkę przed powstaniem. Bogusławowi, a właściwie „Dadasiowi", bo tak nazywali go koledzy z drużyny, za niewyparzony, niezgodny z socjalistycznym duchem język, wielokrotnie odmawiano paszportu. Dlatego nie pojechał m.in. z reprezentacją Polski na pierwsze mistrzostwa Europy juniorów do Bolonii w 1962 roku, ani z Legią na mecz z Realem do Madrytu.

Gdy w końcu lat 70. nieoczekiwanie paszport otrzymał, znalazł nowe życie w Kanadzie. Przez 15 lat pracował w Montrealu jako konstruktor silników lotniczych w koncernie Pratt&Whitney.

– Nie wypieram się, zawiniłem i odpokutowałem dwa lata za kratkami, ale temat jest dla mnie śmieszny – mówi Piltz. – Jeśli przyjąć 10-procentową tolerancję błędu, można powiedzieć, że w zasadzie wszyscy Polacy, którzy wyjeżdżali wówczas za granicę, przemycali. Takich spraw było o wiele więcej, ale się o nich nie pisało. Zostały zatuszowane. To była rozgrywka natury politycznej w wojsku. Ktoś kogoś chciał załatwić i użył nas. Przy okazji się dowiedziałem, że w drużynie byli donosiciele. W moim życiu, z wzlotami i upadkami, ale zawsze pełnym dynamiki, w którym doświadczyłem tylu wspaniałych chwil, z nurkowaniem, żeglowaniem, wyprawami w Andy, spotkaniami w dżungli z Indianami, wędrówkami kanionem Cotahuasi w Peru, tamten element z przeszłości jest tylko drobnym pyłem.

Inżynier Piltz przytacza wydarzenie z czasów, gdy po dwuletniej odsiadce i długim poszukiwaniu pracy znalazł wreszcie zatrudnienie w stacji Polmozbytu na 1 Sierpnia. Druga połowa lat 70., przykład socjalistycznej mentalności. – Tak się złożyło, że prokurator, który nas oskarżał, przyjechał naprawić swoje auto. Pamiętam dokładnie, fiat 125p, kolor oliwkowy. To był samochód po gwarancji, z zepsutym sprzęgłem. Miał u nas znajomości, bo jego sympatia była kierowniczką jednego z działów. Podeszła do mechaników, żeby załatwili naprawę po cenach „ulgowych". Wziąłem potem to zlecenie – nawet mam gdzieś jeszcze zrobioną odbitkę. Napisali, że było to czyszczenie, tzw. smarowanie łapek sprzęgła. Cała naprawa, a była to w rzeczywistości kompletna wymiana sprzęgła, kosztowała więc klienta 52 zł zamiast ponad 3500 zł. Człowiek, który kilka lat temu oskarżał nas o antyspołeczną postawę, sam okradł państwo polskie z uśmiechem na ustach.

Ile można grać w domino?

Od początku pobytu w więzieniu Trams przygotowywał się do powrotu na boisko. W kolejnych zakładach karnych wykorzystywał każdą okazję do ruchu, ćwiczeń. Robił po 500 pompek dziennie. W miarę możliwości próbował zdrowo się odżywiać. Karol Lubelski wysłał mu do zakładu piłkę.

– Jak człowiek siedzi, to się nudzi. Ile można grać w domino? Bo w karty nie wolno było – tłumaczył Trams. – Na Mokotowie w tym czasie osadzony był m.in. późniejszy solidarnościowy minister sprawiedliwości Andrzej Czuma, który kiedyś grał ze mną w kosza w drugoligowym zespole Legii. W więzieniu już nie graliśmy. Ale dali mi trenować. Napisałem, żeby mi pozwolili godzinę dłużej przebywać na spacerniaku. Mówili mi: „Pan i tak nie będziesz grał. Szybko się tu wykończysz na takim jedzeniu". Ale jakoś przetrwałem, przenoszony do kolejnych zakładów w Mogilnie, Rawiczu, gdzie patrzono na mnie trochę przychylniej, gdyż jako wychowawcy pracowali tam byli lekkoatleci, Szczypiornie czy na koniec w Bieszczadach, gdzie naczelnik, były bokser z Bydgoszczy, pozwolił mi biegać po górach.

Na zdjęciu: minister sprawiedliwości Andrzej Czuma, 2009

(img|709914|center)

Po trzech latach i pięciu miesiącach Trams został zwolniony warunkowo. Na jeden dzień przed amnestią. Wyszedł 20 lipca 1974 roku.

Na wolności trenował jeszcze rok, doczekał się odwieszenia przez PZKosz dożywotniej dyskwalifikacji, po tym jak cofnięto podobną karę piłkarzom Grotyńskiemu i Żmijewskiemu. Powrót do Legii nie wchodził jednak w grę. Nie udały się pertraktacje z Polonią Warszawa, która nie chciała się narażać wojskowemu sąsiadowi. Z tych samych powodów nie zasilił milicyjnego Wybrzeża Gdańsk. Trafił do Szczecina i zespołu Pogoni.

– Andrzeja Zientarę, mojego sąsiada z Brackiej, przyjęli akurat na trenera piłkarzy tego klubu. On mnie polecił – wyjaśnia. – Prezesem był tam Roman Wilczek, który znał mojego ojca z AK – razem walczyli w Powstaniu Warszawskim.

W sezonie 1975/1976 Trams grał w Szczecinie – zespół spadł jednak z ekstraklasy. W kolejnym roku były legionista wprowadził na najwyższy szczebel Baildon Katowice z całą grupą młodzieży w składzie, mistrzów Polski juniorów. – Zawodnikiem był pierwsza klasa – wspomina Dariusz Szczubiał, potem wielokrotny reprezentant i trener kadry. – Z polskich koszykarzy, z którymi grałem i których potem miałem okazję obserwować, był niewątpliwie najlepszy na swojej pozycji. Jako rozgrywający – typ przywódcy, twardy, nieustępliwy. Przyszedł grać do nas po długiej przerwie, a sprawił, że grupa młodzieży awansowała do 1. ligi. Potrafił ocenić wartość gracza na boisku i momentalnie to wykorzystać. Świetnie podawał, wszystko widział – wszechstronność niesamowita. Szczególnie upodobał sobie uczenie wysokich kolegów gotowości do otrzymania piłki. Jeśli ktoś nie był przygotowany, natychmiast dostawał nią w nos. Niektórzy już z szatni wychodzili wtedy na trening z podniesionymi rękami, przygotowanymi do podania.

Po awansie zespołu z Katowic na najwyższy szczebel Trams wrócił do Warszawy i grał w zespole Skry w II lidze, zdobywając w trzech sezonach po blisko 20 punktów w meczu. Boiskową karierę, która nie rozwinęła się tak, jak mogłaby, skończył w 1980 roku. Jego ostatnim oficjalnym meczem było pucharowe spotkanie z... Legią.

Inne cele

Potem różnie mu się wiodło. Trenerem nie został. Z młodzikami Baildonu zdobył mistrzostwo Katowic i na tym poprzestał. Otworzył firmę z usługami ślusarskimi. Nie stronił od alkoholu.

– Na jedno ze spotkań olimpijczyków w Cetniewie przyjechała masa ludzi – opowiada redaktor Łukasz Jedlewski z „Przeglądu Sportowego". – Był też Trams, przyszedł z butelką wódki w kieszeni. Cała grupa się zmobilizowała, żeby nie dopuścić, by ją otworzył. Wtedy rzeczywiście nie wypił tej wódki. Gdy widziałem go ostatnio, był w dobrej formie, w garniturze.

Kim byłby Trams, gdyby nie wpadka na Gdańskim?

– Jednym z najlepszych koszykarzy w Europie – odpowiada Andrzej Pstrokoński. Silny, sprytny, umiał podać, a przede wszystkim umiał rzucić celnie. Jak miał swój dzień, nie było na niego siły.

– Jako lider potrafił wziąć odpowiedzialność za wynik. Kiedy chciał, mógł równocześnie kierować zespołem, zdobywać punkty i walczyć w obronie o każdą piłkę – charakteryzował Tramsa trener Witold Zagórski. – Należał do wyróżniających się graczy na parkietach europejskich. Wszystko dobrze się układało, gdy stawiał bezgranicznie na sport, cieszył się sukcesami. Jednak gdy do tego doszła po pewnym czasie chęć szybkiego wzbogacenia się, pokazały się w jego życiu inne cele, stracił tak istotną koncentrację. Pobyt w więzieniu pozbawił go najlepszych lat dla sportowca – oceniał szkoleniowiec.

Na zdjęciu: współautorzy książki „Zieloni kanonierzy” - Dariusz Pawłowski (w środku) oraz Łukasz (po lewej) i Marek Ceglińscy

(img|709915|center)

– Dla mnie Włodek to taki polski Stephen Curry, tylko z jeszcze mocniejszą psychiką, bardziej bezczelny. To był chłopak z typowo warszawskiej dzielnicy, gdzie im więcej cię atakują i przeszkadzają, tym lepiej się czujesz. Im większy był nacisk trybun, sędziów, tym lepiej grał, tym częściej trafiał. Jak tenisista John McEnroe: jeśli nie podpuścił publiki, to nie był sobą – analizuje Waldemar Kozak, kolega z reprezentacji.

Inny kadrowicz Grzegorz Korcz w feralnym dla Tramsa sezonie szykował się właśnie do przejścia ze Śląska Wrocław do Legii. – Z Tramsem znałem się z występów w reprezentacji, która zdobyła m.in. brązowy medal mistrzostw Europy 1967, grała w igrzyskach olimpijskich w Meksyku (1968). Z żadnym innym rozgrywającym tak dobrze mi się nie współpracowało. Gdy tylko znalazłem się w dobrej pozycji do rzutu, podawał mi piłkę jak na talerzu. Myśleliśmy z Włodkiem o uczynieniu z Legii eksportowego zespołu. Gdy Tramsa zabrakło, drużyna straciła nagle 50 procent wartości, a może i więcej. Jak podczas krachu na giełdzie – podkreśla Korcz.

Wydarzenia z lutego 1971 roku złamały nie tylko karierę Tramsa. Zakończyła się też wtedy potęga koszykarskiej Legii, która od tamtej pory nie zdobyła już żadnego trofeum, ani nie stanęła na ligowym podium, a w 1972 roku spadła do drugiej ligi.

*Fragment książki Marka Ceglińskiego, Łukasza Ceglińskiego i Dariusza Pawłowskiego „Zieloni Kanonierzy" , która ukazała się w wydawnictwie MC Media. *

dni1gqg
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dni1gqg

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj