Ślady uczuć
Zaczęli palić w piecu, choć był dopiero listopad. W małym żelaznym piecyku koksowym bryłki węgla drzewnego żarzyły się czerwono wśród siwego popiołu. Węgiel niegdyś był drzewem, które dawno umarło, lecz teraz, w blasku płomieni, ożyło na krótką chwilę, by ostatecznie zamienić się w pył. W swoim pierwszym wcieleniu jaśniało szmaragdową zielenią, w drugim przybrało barwę ciemnego rubinu. Do środka przypadkiem wpadł czerwony daktyl. Piekąc się, wydzielał słodki zapach kleiku z suszonymi owocami, takiego, jaki podaje się w dzień zimowego przesilenia. Trzask miniaturowych eksplozji, wstrząsających węgielkami, przypominał odgłos kruszonego lodu.
Mieli oficjalny akt ślubu, a jakże – wisiał na ścianie, oprawiony w ramki. W górnych rogach ozdobnego dokumentu polatywały amorki o różowych skrzydełkach, trzymające w rączkach złote szarfy. Niżej, na bladoniebieskim jeziorku unosiła się para kolorowych kaczek. Pośrodku wykaligrafowano starannie, formalnym stylem:
„Mi Raozheng z Wuwei w prowincji Anhui, lat 59, urodzony 9–11 wieczorem, 25 lutego 1885.
Chunyu Dunfeng z Wuxi w prowincji Jiangsu, lat 36, urodzona 3–5 po południu, 9 kwietnia 1908.”
Dunfeng stała poniżej, trzymając kolano na sofie; na robótkę, w której właśnie liczyła oczka, padała smuga światła. Mi Raozheng przeszedł obok, sięgnął po płaszcz.
– Wychodzę na chwilę – rzekł, wyraźnie zakłopotany.
Dunfeng nie podniosła głowy i liczyła dalej, poruszając w milczeniu wargami. Mi Raozheng włożył okrycie do połowy i znowu spojrzał na żonę, uśmiechając się bezradnie. Po chwili Dunfeng podniosła głowę.
– Tak? – spytała, po czym znów opuściła wzrok na robotę – szara wełniana włóczka upstrzona była mnóstwem białych, puchatych supełków.
– Wrócę niedługo – dodał pan Mi.
Nie wiedział, jak jej to powiedzieć. Mówiąc „idę tam”, wprowadziłby jakieś „tu” i „tam”. Gdyby powiedział „idę na ulicę Shadu”, równałoby się to przyznaniu, że jeden z jego domów mieści się tutaj, a drugi – na ulicy Shadu. Kiedyś mówił o swojej pierwszej żonie „ona”, lecz Dunfeng w końcu zaprotestowała: „Kto tak mówi o żonie?”. W tych rzadkich przypadkach, gdy o niej wspominał, starał się używać zdań bez podmiotu. W końcu zdecydował się:
– Rozchorowała się. Muszę do niej zajrzeć.
– Idź – odparła lakonicznie Dunfeng.
Coś w jej głosie sprawiło, że nie potrafił oddalić się tak po prostu. Oparł się o parapet i wyjrzał przez okno, mamrocząc do siebie:
– Pada czy nie pada?
Dunfeng wyglądała na zniecierpliwioną. Zwinęła robótkę, włożyła do haftowanego woreczka i skierowała się do wyjścia. Gdy nacisnęła klamkę, pan Mi zatrzymał ją.
– To nie tak... – tłumaczył się. – Przez ostatnie lata... Naprawdę ciężko choruje i nie ma nikogo, kto by się nią zajął, po prostu nie mógłbym...
To wyprowadziło Dunfeng z równowagi.
– I po co mi to mówisz? Żeby wszyscy słyszeli?
Za półprzymkniętymi drzwiami łazienki cioteczka Zhang właśnie robiła pranie. Była ich domowniczką od dawna i wiedziała wszystko. Jeszcze chwila, a pomyśli, że Dunfeng nie pozwala mężowi zająć się chorą żoną. To by dopiero było!
Dunfeng stanęła w drzwiach łazienki.
– Zhang Ma! – zwróciła się do gosposi. – Dziś wieczorem nie będziemy jedli w domu, nie ma sensu gotować dwóch wegetariańskich potraw. Tofu postaw na balkonie w chłodzie, palenisko przysyp popiołem, żeby trzymało ciepło!
Do służących zawsze zwracała się specyficznym, szorstkim głosem, który brzmiał starczo i gniewnie, a jednocześnie było w nim coś przesłodzonego, jakby należał do władczej, starszej damy. Pozbawioną podbródka, szczupłą brodę zawsze trzymała dumnie uniesioną. Nalane, krągłe policzki były już nieco obwisłe, powieki ciężkie. Klasyczny prosty nos także sterczał w górę, eksponując arystokratyczne małe dziurki. Dunfeng pochodziła z bardzo znacznego rodu, jednej z najstarszych rodzin kupieckich w Szanghaju. Wyszła za mąż jako szesnastolatka, straciła męża, gdy miała lat dwadzieścia trzy. Dopiero po kilkunastu latach wdowieństwa poślubiła pana Mi. Była szczęśliwa, lecz bez przesady – w końcu swoje już w życiu przeszła. Dotknęła głowy. Jej zaczesane do tyłu i upięte w kunsztowny kok włosy podtrzymane były wysoko nad czołem, umocowanym od spodu kłębkiem waty. Fryzura równie uporządkowana, jak jej myśli. Sięgnęła po skórzaną torebkę i siatkę na zakupy, a następnie włożyła płaszcz. Jej białe, pulchne ciało owinięte w
kilka warstw ubrań kojarzyło się z gotowanym na parze ryżowym pulpecikiem w liściach bambusa. Suknia qipao była szykownie skrojona, z pewnością nie za ciasna, lecz materiał wydawał się napięty, jakby od wewnątrz podszyto go drucikami.
Pan Mi podszedł do żony.
– Ty też wychodzisz? – spytał.
– Idę do ciotki. Nie zanosi się na to, żebyś miał wrócić na kolację, więc darujemy sobie jedzenie w domu. Na dziś i tak nie ma nic, co lubię – kociołek i ryba na zimno miały być specjalnie dla ciebie.
Pan Mi wrócił do salonu i stanął przy biurku, na którym piętrzyły się stosy odbitek z zapisanych znakami kamiennych steli, oprawionych w okładki z drzewa sandałowego. Uporządkował je nieco. Puzderko z bladozielonego jadeitu z tuszem pieczęciowym, kubek na pędzle zdobiony krakelurą, pojemnik na wodę, metalowa łyżka – wszystko było chłodne w dotyku. W ten pochmurny dzień wnętrze domu wydawało się szczególnie zimne i czyste.
Kiedy Dunfeng pojawiła się znowu, jej mąż nadal układał rzeczy na biurku. Mógł pochylić się tylko nieznacznie – miał na sobie grube palto, ponadto przeszkadzał mu spory brzuszek, który z wiekiem rósł coraz bardziej.
– Jeszcze tu jesteś? – spytała obojętnie.
Uśmiechnął się, lecz nie odpowiedział.
Z torebką i siatką w ręku skierowała się do wyjścia, a on podążył za nią. Udając, że nie zwraca na niego uwagi, szybkim krokiem przeszła na drugą stronę ulicy. Przedtem jednak rozmyślnie przeczekała kilka samochodów – co prawda była na niego zła, nie chciała jednak, by pozostał zbyt daleko w tyle i sprawiał na innych wrażenie niedołężnego staruszka. Dopiero po dłuższej chwili zauważyła, że pada deszcz. Drobne kropelki, ledwie mżawka, dająca raczej wrażenie chłodu, niż opadów. Obawiała się, że futrzany kołnierz jej palta nasiąknie wodą. Chciała je zdjąć, lecz miała zajęte ręce. Pan Mi wziął od niej torebkę, torbę na zakupy i haftowany woreczek z robótką.
– Chcesz zdjąć palto? Tylko się nie przezięb... Może lepiej złapmy rykszę?
Dopiero gdy mężowi udało się zatrzymać dwuosobowy pojazd, Dunfeng oświadczyła:
– Nie jest ci po drodze.
– Jadę z tobą – odparł pan Mi.
Dunfeng odwróciła głowę tkwiącą w puchatym kołnierzu z czarnego futra i zerknęła na niego z tajemniczym półuśmiechem. Wychowała ją stara konkubina jej ojca, po ślubie zaś żyła wśród licznych żon zaludniających dom jej męża i teścia, podświadomie przejmując od nich specyficzny rodzaj wdzięku, rodem prosto z domów uciech.
Oboje zasiedli w rykszy, która potoczyła się równo uliczką w głąb dzielnicy willowej. Przejeżdżali obok niedużego domu, stojącego na działce wysypanej czarnym żwirem i porośniętej wyschniętą trawą. Ciemnobrązowa willa z wyblakłymi błękitnymi żaluzjami w oknach stała cicho w deszczu. Widok ten wywoływał niewytłumaczalne skojarzenie z czymś cudzoziemskim – pan Mi mimowolnie wspomniał czasy, gdy studiował za granicą. Spojrzał jeszcze raz: na żwirowanym podwórku siedział czarny pies. Miał przemoknięte, lekko falujące futro i małe, wywinięte uszy. Pochylony w przód, wystawiał czujnie pysk – jakby przyglądając się czemuś lub nasłuchując. Panu Mi przypomniały się stare gramofony, które jako znak firmowy miały czarnego psa. Gramofony grały, ludzie tańczyli – znad okrągłych dekoltów cudzoziemskich kobiet unosiły się zapach i ciepło ich ciał. Pamiętał też zabawkę swojego pierwszego dziecka – pieska z zielonkawego szkła, który siedział dokładnie tak samo, jak to stworzenie. Oczy miał zrobione z czerwonych, szklanych
diamencików. Na myśl o zielonym piesku pan Mi poczuł, że cierpną mu dziąsła. Może kiedyś ugryzł zabawkę, wygłupiając się w czasie zabawy z dzieckiem, a może chciał mu ją zabrać, gdy wkładało ją do buzi, i ojcowska troska sprawiła, że sam poczuł ból wyrzynających się ząbków? Nie mógł sobie przypomnieć. Jego pierwszy potomek urodził się za granicą. Pan Mi ożenił się z koleżanką ze studiów, dziewczyną z Guangdongu. W tamtych czasach Chinek studiujących za granicą było bardzo mało. Wkrótce po tym, jak się poznali, zakochali się w sobie i wzięli ślub. Żona miała bardzo nerwowe usposobienie, które z czasem jeszcze się pogorszyło; awanturowała się nawet z własnymi dziećmi. Na szczęście wszystkie w końcu wyjechały na studia w głąb kraju, co bardzo poprawiło atmosferę w domu. W ostatnich latach rzadko bywali naprawdę razem. Nawet kiedyś, gdy jeszcze w miarę dobrze się między nimi układało, żyli w jakimś pośpiechu i zamieszaniu – pamiętał z tamtych czasów głównie kłótnie, żadnych szczęśliwych wspólnych chwil. Żadnych
pięknych wspomnień. Był to trudny czas, ale i czas młodości, czas wielkiego niepokoju, który zapisał się mocno w jego sercu. Gdy wspominał go teraz, zimowy chłód i drobny, szary jak popiół deszcz wdzierały się do jego oczu, w nosie łaskotało – czuł napływające łzy.
Pan Mi opanował się. Poprawił okulary w złotych oprawkach, wyprostował się w swojej eleganckiej koszuli. Chłodna, wilgotna pogoda sprawiała, że wnętrze rykszy dawało wrażenie przytulnego ciepła i czystości. Mżawka była jak wielki, brunatny pies, kosmaty i mokry, muskający ludzkie twarze czarnym, lodowatym nosem. Dunfeng wysiadła, żeby kupić trochę kasztanów smażonych w cukrze; szukając portfela, podała je mężowi. Papierowa torebka była tak gorąca, że oparzył sobie rękę. Patrząc na żonę, przez grubą warstwę ubrań wyczuwał istnienie jej krągłych ramion. Dzieliły je od niego poduszki wszyte w ramiona jego płaszcza i te wszyte w jej rękawy – jednak wciąż była tam, w środku, delikatna, doskonała. Jeszcze kilka lat temu można było nazwać ją pięknością. Tym razem nie rzucił się w małżeństwo pośpiesznie – wszystko zawczasu rozważył, zaplanował. Zamierzał na starość cieszyć się spokojnym życiem u boku kochającej kobiety, wynagrodzić sobie nieszczęśliwe lata. Ale...
Uśmiechając się, zwrócił jej torebkę z kasztanami, a ona wyjęła dwa, obrała i zaczęła żuć. Na tle czarnego, lśniącego asfaltu drogi i brunatnych pni drzew twarz Dunfeng miała czerwonawy odcień. Sprawiała wrażenie płaskiego owalu, na którym pędzelkiem nakreślono oczy i brwi – nawet bez makijażu wyglądała jak umalowana i przypudrowana. Pan Mi spoglądał na żonę z uśmiechem. Z poprzednią kobietą życie upływało na awanturach i szarpaninie. Z nią – wystarczyło tylko czasem powiedzieć „dziękuję” albo „przepraszam”. „Dziękuję”, „przepraszam” – to wszystko.
Dunfeng wyrzuciła łupiny kasztanów, otrzepała dłonie i włożyła z powrotem rękawiczki. Siedząc u boku swojego mężczyzny czuła się absolutnie spokojna. Na ulicy jakiś człowiek zadarł tunikę i sikał na mur – czy ten chłód naprawdę mu nie przeszkadza? Ryksza minęła pocztę. Naprzeciwko poczty stała stara, szara willa w zachodnim stylu – na balkonie zawsze wisiała klatka z żałośnie skrzeczącą papugą. Za każdym razem, gdy Dunfeng przechodziła tędy, przypominał jej się dom jej męża. Przez chwilę miała ochotę pokazać papugę panu Mi, lecz ponieważ wciąż byli na siebie trochę obrażeni, porzuciła ten zamiar. Zadarła głowę i przyglądała się jasnoszaremu ptakowi, stojącemu na żerdzi i przestępującemu z nóżki na nóżkę. Tym razem papuga milczała. Na szerokiej balustradzie stały dwie donice z przywiędłymi czerwonymi chryzantemami. Za oknem stara służąca pochylała się, by zamknąć drzwi balkonowe.
Droga z domu jej zmarłego męża do pana Mi obfitowała w przeszkody. Dunfeng była kobietą uczuciową, dobroduszną i cnotliwą, co przysparzało jej wielu cierpień. Dawała się oszukać nawet krawcom, można sobie zatem wyobrazić, czym musiało być dla niej to małżeństwo! Schowała kasztany do torby na zakupy. Torebka była sklejona z papieru gazetowego. Przypomniała sobie, jak parę dni temu wpadł jej w ręce kawałek gazety, w którą zapakowano jakiś przedmiot – była tam reklama filmu pod tytułem Kłopoty małżeńskie. Na ten widok natychmiast pomyślała o sobie. Dzieje jej małżeństwa były skomplikowane – gdy usiłowała o nim opowiadać, jednemu mówiła to, drugiemu coś całkiem innego – do tego stopnia, że sama gubiła się w tym wszystkim. Wzdychała wtedy z uśmiechem, mówiąc: „Ech, to taka długa historia”.
Nawet później, gdy wszystko zostało już postanowione, jeden z jej szwagrów, niezły bandzior, próbował ją szantażować – groził, że powie panu Mi, że mąż Dunfeng zmarł na syfilis. Rzecz jasna, było to kłamstwo. Z drugiej strony, ściśle rzecz biorąc, nie było chyba w tamtej rodzinie mężczyzny, który nigdy nie zażywałby przeciwkiłowej arsfenaminy.
Ostatecznie pomogła jej ciotka – za pewną sumę pieniędzy kupiła jej spokój. Dunfeng pochodziła z licznej rodziny, ale teraz, z wyjątkiem ciotki, rzadko kontaktowała się z krewnymi. Jej rodzeństwo składało się z potomków starszej konkubiny, a pan Mi do tej pory nie złożył wizyty w jej rodzinnym domu – jego poprzednia żona wciąż żyła, nie było więc jasne, jak właściwie on i członkowie rodziny nowej żony powinni zwracać się do siebie nawzajem. Dunfeng natomiast obawiała się, że gdy zauważą, że dobrze jej się powodzi, będą ją prosić o pożyczkę. Jeśli zaś będzie narzekać na zły los, wyśmieją ją. Ci spośród krewnych, którzy wcześniej tak gorliwie ją swatali, teraz ustawicznie podkreślali swoje zasługi – zwłaszcza pani Yang, żona jej kuzyna, doprowadzała ją do pasji swoimi przechwałkami. Ciotka Dunfeng była teściową pani Yang. Z całego tego towarzystwa Dunfeng miała o czym rozmawiać tylko z ciotką i jej synem. Na pewno nie odwiedzałaby ich tak często, gdyby nie to, że strasznie jej się nudziło.
Rodzina Yang zajmowała dom przy ulicy, zbudowany w stylu charakterystycznym dla wyższej klasy średniej. Pani Yang właśnie siedziała w jadalni przy stoliku do madżonga. Ponieważ szybko się ściemniało, światło elektryczne zapalano już o trzeciej po południu. Blask lampy padał na obity skórą stolik z metalowymi okuciami, który miał już swoje lata. Yangowie byli postępową rodziną – teść pani Yang posyłał swoje dzieci na lekcje angielskiego i do nowoczesnych szkół. Kiedy mąż pani Yang wrócił z zagranicy, zapanowało jeszcze większe zamieszanie – kazał żonie, która dopiero co urodziła dziecko, jeść owoce i spać przy otwartym oknie, czym bardzo naraził się swojej teściowej. Pani Yang była aktywną, towarzyską panią domu – jej pokój do przyjęć miał w sobie wiele z prawdziwego salonu. Obdarowywano ją kwiatami i słodyczami, niczym francuską damę, co niezmiernie jej pochlebiało. Wielu ojców rodzin wpadało do niej w wolnych chwilach i narzekało na swoje niezbyt rozgarnięte żony. Pan Mi był jednym z takich mężczyzn – w
domu nie czuł się dobrze, lubił więc spędzać czas w towarzystwie innych zamężnych pań – miłe pogawędki i żarty poprawiały mu nastrój. Pani Yang uważała, że niejako odstąpiła Dunfeng pana Mi.
Światło lampy padało na owalną twarz pani Yang, ożywioną smugami różu biegnącymi od zewnętrznych kącików oczu w kierunku podbródka. Rumiane oblicze zdobił promienny uśmiech, nad zmrużonymi w wąskie szparki oczyma zwisały dwa niesforne kosmyki włosów. Siedziała okryta narzutką ze sztucznych karakułów. Poruszyła ramionami i jedną dłonią zebrała na piersi poły okrycia, by nie zsunęło jej się z pleców, a drugą wyciągnęła w kierunku Dunfeng.
– Jak się masz, kuzyneczko. Dzień dobry, panie Mi. Dawno się nie widzieliśmy, prawda?
Witając się z panem Mi, nie patrzyła na niego wprost, jakby chciała uniknąć podejrzeń. Trzymając z uczuciem rękę Dunfeng, powtórzyła szeptem: „Jak się miewasz, kochana?” i zmierzyła ją czułym spojrzeniem od stóp do głów, jakby cała Dunfeng należała do niej, była jej dziełem. Dunfeng nie mogła tego znieść.
– Czy jest kuzyn? – spytała.
Pani Yang westchnęła.
– On, w domu? O tej porze? Nie masz pojęcia, kuzynko... Ech, czy ten dom można jeszcze nazwać domem?
– Z wami tak zawsze – uśmiechnęła się Dunfeng. – Tyle lat po ślubie, a wy ciągle się sprzeczacie, jak jacyś nowożeńcy!
To właśnie u Yangów Dunfeng spotkała pana Mi po raz pierwszy. Pan i pani domu też się wtedy kłócili, bardzo postępowo i namiętnie, niczym para kochanków. Pan Mi patrzył na to z boku i był zazdrosny. Umyślnie starał się nawiązać rozmowę z Dunfeng, żeby wzbudzić zazdrość pani Yang, a potem odwiózł ją samochodem do domu. I tak to się właśnie zaczęło... Dunfeng jednak za nic nie mogłaby przyznać, że to ten drobny przypadek wszystko zapoczątkował – zbyt uraziłoby to jej dumę. Jednak stwierdzić, że pani Yang nie miała z tym nic wspólnego, też byłoby nieuczciwie. Dunfeng sądziła, że jej zazdrość nigdy nie była pozbawiona podstaw.
Wciąż pamiętała tamten wieczór, gdy grali w madżonga przy tym samym stoliku ze skórzanym blatem. Nie było jej stać na przegraną, ale robiła dobrą minę. Teraz, gdy dobrze jej się powodziło, mogła pozwolić sobie na trochę skąpstwa, lecz wtedy, jako uboga krewna, musiała wykazywać się ostrożną hojnością. Teraz ona miała pieniądze, natomiast rodzina Yangów, podobnie jak wiele rodzin w tych trudnych czasach, powoli podupadała. Pani Yang dalej zapraszała na madżonga, jednak towarzystwo graczy zmieniło się – sporo było wśród nich różnych młodzieńców nieokreślonego pochodzenia. Dunfeng patrzyła na tych ludzi z pogardą. Jeden z nich, bez kamizelki pod czarną marynarką, siedział za panią Yang.
– Ciociu Yang, skoczę zatelefonować. Będę też kupował mydło, wziąć jedno dla ciebie? – zagadnął.
Pani Yang nie odpowiedziała. Narzutka zsunęła jej się z ramion, a on musnął palcem jej plecy. Najwyraźniej nie miała łaskotek, bo nie wyglądało, żeby poczuła cokolwiek. Kiedy odwrócił się, by splunąć, wzięła tabliczkę do madżonga i przeciągnęła nią wzdłuż jego pleców, jakby rysowała linię.
– Oto granica, której nie należy przekraczać. Tu mężczyźni, tam kobiety! – oznajmiła.
Zebrani wybuchnęli śmiechem. Pani Yang zawsze była wygadana. Dunfeng jednak pomyślała, że dawniej, gdy towarzystwo składało się z ludzi na poziomie, taka uwaga zabrzmiałaby, owszem, dowcipnie – teraz zaś była zwyczajnie prostacka.
Z pokoju obok rozlegały się dźwięki fletu. Dunfeng nieśmiało podeszła do drzwi i zerknęła – Yue’e, córka pani Yang, siedziała na biurku ze śpiewnikiem w ręku, nucąc jakąś arię z tradycyjnej opery, a obok ktoś akompaniował jej na instrumencie.
– Yue’e uczy się opery? – spytała Dunfeng panią Yang.
– Piękna melodia – dodał pan Mi.
– Niedługo obie będziemy występować. Będziemy grały w Historii o sprzedanym koniu – ja główną rolę żeńską, ona męską – odparła z dumą pani Yang.
– Ma pani wciąż tyle pasji – rzekł z uśmiechem pan Mi.
– Ja tam tylko przeszkadzam, ale te dzieciaki z Towarzystwa Miłośników Opery to prawdziwi pasjonaci. Jest tam córka Wanga Shutinga i dwóch synów Gu Baoshenga. Nie pozwoliłabym Yue’e brać w tym udziału, gdyby towarzystwo nie było odpowiednie.
Ktoś z graczy zapytał:
– Pani Yang, wszystkie dzieci z pani rodziny mają imiona zawierające znak „Hua” – czemu najstarsza panienka ma na imię Yue’e, Księżycowa Piękność?
– Urodziła się w święto Środka Jesieni, wtedy, gdy podziwia się piękno księżyca – odrzekła z uśmiechem pani domu.
Dunfeng doskonale pamiętała daty urodzin wszystkich krewnych. Im mniej miała pieniędzy, tym bardziej bała się uchybić konwenansom, by nie obgadywano jej za plecami. – O? Przecież Yue’e urodziła się w końcu kwietnia – wtrąciła się.
Pani Yang zachichotała, okryła się szczelniej narzutką, wciągając szyję w ramiona, po czym podeszła do Dunfeng, spojrzała na nią zamglonymi oczyma i rzekła półgłosem, konfidencjonalnie:
– Owszem, na świat przyszła w kwietniu, ale życie tej małej istotki zaczęło się piętnastego sierpnia!
Usłyszeli to wszyscy. Rozległy się śmiechy. „Cioteczko Yang, och, cioteczko!” – wykrzykiwano. Dunfeng poczuła się niezręcznie; nie chciała, by pan Mi słuchał takich rzeczy o jej rodzinie.
– Pójdę zobaczyć się ze starszą panią – rzuciła pospiesznie, skinęła głową i wyszła z salonu.
Pani Yang skłoniła się także.
– Idźcie, później do was dołączę.
Dunfeng weszła na schody. Odwróciła się i zerknęła na pana Mi z krzywym uśmieszkiem, jakby chciała powiedzieć: „Że też uważałeś ją za nie wiedzieć jaki skarb!”. Pan Mi niezmiennie uśmiechał się z przymusem. Kilkoro dzieci pani Yang wybiegło na półpiętro. „O, ciocia!” – zawołały i zniknęły gdzieś w domu.
Starsza pani Yang była wielką pedantką. Dzieci nieczęsto odważały się wchodzić do jej pokoju, toteż i tym razem żadne z nich tam nie zajrzało. Wewnątrz stało szarozielone żelazne biurko, żelazne wyściełane krzesło, szafka na dokumenty, lodówka i telefon. Ze względu na postępowe zwyczaje rodziny nawet starsza pani lubiła różne nowoczesne, zagraniczne sprzęty. Mimo to mroczny, niewietrzony pokój nie budził wątpliwości co do tego, kto w nim mieszka: był to pokój staruszki. Mimo że lokatorka dawno rzuciła palenie opium, szezlong do palenia stał tu nadal. Pani Yang półleżała na pikowanej, haftowanej narzucie i czytała gazetę. Spod watowanej tuniki wystawały nogawki purpurowych wełnianych spodni, związane na kostkach tasiemkami, tak, że wyglądały jak pumpy. Kobieta podniosła się i usiadła, by powitać gości, podciągając spodnie.
– Patrzcie, jak się opatuliłam – jak to wygląda? – uśmiechnęła się przepraszająco. – Tak wcześnie się ochłodziło w tym roku. Chciałam sobie obstalować ocieplane spodnie, ale kosztują teraz tyle co suknia! Na razie muszę jakoś sobie radzić...
– Mamy w domu piecyk na węgiel drzewny, ale kiedy robi się naprawdę zimno, to też nie wystarcza – rzekł pan Mi.
– Namawia mnie, żebym sprawiła sobie tunikę podbitą futrem – wtrąciła Dunfeng. – Mamy w domu dwie takie, męskie, może spróbujemy dać do przeróbki.
– O tak, stare materiały były i solidne, i eleganckie... Nie to, co teraz – zauważyła starsza pani.
– Tylko obawiam się, że nie starczy tego materiału...
– Męskie powinny być wystarczająco duże.
– Te moje są wyjątkowo wąskie w pasie.
– A, czyli to ty je nosiłaś? Pamiętam, zawsze lubiłaś ubierać się po męsku. Kiedy wkładałaś spiczastą czapkę, z tym swoim warkoczem wyglądałaś jak jakiś aktor!
– Nie, nigdy ich nie nosiłam – zaprzeczyła Dunfeng.
Na jej okrągłej, bladoróżowej twarzy cały czas gościł ten sam spokojny uśmiech, jakby jej burzliwa przeszłość była czymś całkowicie oczywistym i usprawiedliwionym. Jej zmarły mąż był szczupłym młodym człowiekiem – pani Yang domyślała się, że Dunfeng mówiła o jego ubraniach, pan Mi także. Pan Mi jednak poczuł się nieswojo – wstał, zaplótł ręce za plecami i zaczął przyglądać się kaligrafii wiszącej na ścianie. Przez drzwi zajrzała do środka jakaś mała dziewczynka. Mi pochylił się, żeby do niej zagadać.
– Nie przywitasz się? – odezwała się starsza pani do dziecka. – Poznajesz tego pana? Wiesz, kto to jest?
Mała milczała nieśmiało. Przecież mogłaby mówić do mnie tylko „Panie Mi”, bo jak inaczej? – pomyślał pan Mi.
– Przywitaj się ładnie, to dostaniesz kasztanka! – dołączyła się Dunfeng.
Pan Mi trochę stracił cierpliwość.
– Gdzie te kasztany? – przerwał żonie.
Dunfeng wyjęła kilka z torebki.
– Tyle wystarczy, wystarczy – wtrąciła się stara dama.
– Pani też się poczęstuje, prawda? – spytał pan Mi.
– Ciocia nie jada przekąsek między posiłkami, o ile pamiętam – rzekła Dunfeng.
Pan Mi nalegał mimo to, żeby przyjęła poczęstunek. Pani Yang poczuła się trochę niezręcznie.
– Dziękuję, naprawdę tego nie jadam – zaprotestowała.
Na stojącym obok stoliku do herbaty leżało kilka łupinek od kasztanów; starsza pani niby przypadkiem przykryła je gazetą.
– Teraz nawet kasztany i orzeszki ziemne kupuje się na sztuki! – westchnęła Dunfeng.
– Drogie i niedobre. Nazywają to „kasztany smażone w cukrze”, ale nie widać, żeby użyli choćby odrobiny cukru. W tym roku są kompletnie niesłodkie!
Dunfeng nawet nie zauważyła, że w słowach starszej pani coś się nie zgadza.
– Czy już pobraliście państwo swój przydział cukru? – spytał pan Mi.
– Jeszcze nie – odparła pani Yang. – Nie czytałam nawet dzisiejszej gazety. Tylko po to je zamawiamy – żeby wiedzieć o tych wszystkich przydziałach ryżu i mąki. Gdyby nie ja, nie miałby się kto tym zająć w tej rodzinie. Ech, nie myślałam, że dożyję takich czasów! Muszę wpaść do wróża, niechże mi powie, co mnie jeszcze czeka w tym roku...
Dunfeng uśmiechnęła się.
– A właśnie, miałam ci powiedzieć, ciociu. Przedwczoraj razem wyszliśmy na spacer i daliśmy sobie powróżyć na ulicy.
– I jak, powiedzieli wam coś sensownego?
– Zrobiliśmy to tak sobie, dla zabawy. Kosztowało tylko pięćdziesiątkę...
– Faktycznie niedrogo. I co wam powiedział ten wróż?
– Powiedział... – Dunfeng zerknęła na pana Mi. – Powiedział, że nam obojgu wszystko będzie szło jak z płatka i że on pożyje jeszcze dwanaście lat.
Powiedziała to z taką radością, jakby chodziło o jakieś dodatkowe szczęście. Dla pana Mi jednak owa zapowiedź dwunastu lat życia miała raczej groźny wydźwięk; przeszedł go zimny dreszcz. Na starszej pani Yang, która miała już swoje lata, zrobiło to podobne wrażenie. Pomyślała, że Dunfeng powinna bardziej zważać na słowa.
– Ten Zhang „Żelazne Usta”, do którego kiedyś chodziliście, podobno ma teraz wielkie wzięcie – przerwała pospiesznie.
– Teraz niepodobna się do niego dostać – machnęła ręką Dunfeng. – Nawet umówić się ciężko.
– Coś ostatnio rzadko słyszę od ciebie o wróżbach – rzekła starsza pani. – Biedacy chodzą do wróży, a bogaci palą kadzidła, jak mówi przysłowie! – roześmiała się.
Dunfeng trochę nie w smak była ta wypowiedź, ale nie zwróciła na nią większej uwagi, zajęta obserwowaniem pana Mi. Pan Mi wrócił na swoje miejsce – przechodząc obok kominka zerknął na zegar. Staroświecki czasomierz mieścił się w prostokątnej obudowie obitej czerwoną skórą. Po pociemniałym złoconym cyferblacie wędrowały cieniutkie wskazówki – nie było łatwo odczytać, która godzina. Dunfeng domyśliła się, że Mi znowu myśli o swojej chorej żonie.
– Ciekawe, czy za granicą też się wróży? – spytała pani Yang pana Mi.
– Jak najbardziej. Niektórzy wróżą z daty urodzenia, są i tacy, którzy używają szklanej kuli albo kart...
Dunfeng znowu machnęła ręką.
– Bywałam u tych cudzoziemskich jasnowidzów. Są do niczego! Raz poszłam do jednej takiej sławnej kobiety. Było to w czasach, kiedy mój nieboszczyk mąż dzień w dzień urządzał mi awantury. Tego udało jej się domyślić: zgadła, że nie układa mi się w małżeństwie. „To co mam zrobić?” – ja na to. A ona: „Niech pani przyprowadzi męża do mnie, porozmawiam z nim”. „To na nic – mówię. – Jak mam go tu przyprowadzić, skoro w ogóle mnie nie słucha?” „No to niech pani przyprowadzi jego przyjaciela”. Coraz lepiej... Po co miałabym jej przyprowadzać jego kumpli? Zupełnie bez sensu. Zwykła naciągaczka i tyle, już więcej do niej nie poszłam...
Dunfeng co chwila nawracała do tematu swojego zmarłego męża. Pani Yang widziała, że pan Mi z trudem to znosi – siedział z nogą założoną na nogę i rękoma splecionymi na brzuchu, wykrzywiając ściśnięte wargi w wymuszonym uśmiechu.
– Wspominaliście, że potrzebny wam kucharz – zmieniła temat pani Yang. – Nasz Wang mówił, że może wam kogoś polecić, ale sam też już u nas nie pracuje – został komiwojażerem.
– Trudno teraz o służbę – zauważył pan Mi.
– U ciebie, ciociu, też brakuje rąk do pracy?
Pani Yang zerknęła w stronę drzwi, by sprawdzić, czy nikt tam nie stoi.
– Jeśli mam być szczera – rzekła półgłosem – wolę nawet, kiedy jest ich mniej. Kręcili się tylko dookoła stolika do madżonga i usługiwali żonie twojego kuzyna. Teraz różne ciężkie prace, jak rąbanie drzewa na opał, zlecam stróżowi, wolę dać jemu zarobić. Aż tu dzisiaj, nie wiedzieć jakim sposobem, żona twojego kuzyna dowiedziała się o tych paru groszach, które mu dałam, i wysłała go po papierosy, jak jakiegoś sługę – do czego to podobne?
Dunfeng nie mogła powstrzymać śmiechu.
– Czy żona kuzyna dalej serwuje obiady i przekąski na tych swoich przyjęciach? – spytała.
– Ależ skąd! – odparła pani Yang. – Kogo teraz na to stać? W porze posiłków wszyscy muszą wracać do domu. Dlatego nasi obecni goście mieszkają w okolicy. Ma to jedną zaletę: zawsze łatwo się ich pozbyć!
Starsza pani wyciągnęła kilka antyków i pokazała je panu Mi z prośbą o wycenę. Był wśród nich duży obraz na zwoju. Oboje oglądali go na stojąco – pan Mi musiał chwycić za jeden koniec, pani Yang za drugi. Dunfeng siedziała przy kominku na małym stołeczku obok szezlonga, obejmując pulchnymi ramionami okrągłe kolana. Czuła się jak dziecko, beztroskie i bezpieczne pod opieką dorosłych. Czasy się jednak zmieniły – ciotka żyła ze sprzedaży starych przedmiotów, żona kuzyna dalej flirtowała i spraszała gości na madżonga, starając się grać elegancką damę, choć warunki zupełnie temu nie sprzyjały. Tylko Dunfeng, podjąwszy znowu ryzyko małżeństwa, znalazła się na powrót pod czyimiś troskliwymi skrzydłami i czuła się tak, jakby nigdy spod nich nie wychodziła.
– To na pewno He Shisun – orzekł pan Mi. – Niestety, ostatnio wszędzie pełno jego dzieł... Pani Yang patrzyła na niego i myślała: „Człowiek z taką pozycją w bankowości, wykształcony, znający i tradycję, i nowoczesność, świetnie wychowany, troskliwy... Że też Dunfeng udało się za niego wyjść! Młódką już nie jest, a taktu brakuje jej zdecydowanie – co chwila mówi coś takiego, że miałby pełne prawo czuć się urażony, a on to znosi! Co za czasy, mężczyźni pozwalają kobietom na wszystko. Kiedyś było inaczej! Dunfeng nie miała przedtem szczęścia do mężczyzn... Więc czemu teraz nie docenia tego, co ma? Ten pan Mi ma już chyba sześćdziesiątkę. Czyli jesteśmy rówieśnikami. Tyle się muszę naszarpać z tą nieszczęsną rodziną. Synowa nie umiejąca zachować się jak żona, syn, który prawie nie bywa w domu – wszystko na mojej głowie. Ach, gdybym mogła, tak jak Dunfeng, mieszkać sobie spokojnie z mężem w cichym domku, tylko we dwoje... Mam już swoje lata i o niczym innym nie marzę, jak tylko o odrobinie wolności i o tym, żeby
mieć wreszcie święty spokój!”
Pani Yang zwinęła obraz.
– Umówiłam się na jutro z handlarzem obrazów i kaligrafii. Dziękuję, że zechciał pan rzucić na to okiem – teraz jestem dużo spokojniejsza – powiedziała.
W sposobie, w jaki wypowiedziała to zdawkowo uprzejme zdanie, wyczuwało się ciepło i wzruszającą serdeczność. Pan Mi nie zaznał dotąd wiele dobrego ze strony kobiet, toteż doceniał każdą odrobinę sympatii. Uśmiechnął się.
– Powinna pani koniecznie wpaść do nas na kolację któregoś dnia. Mam kilka drobiazgów, które mogłyby panią zainteresować – rzekł.
– Taki teraz ziąb, boję się wyściubić nos z domu – odparła z uśmiechem pani Yang.
– Rykszą szybciutko będziesz na miejscu. Kiedy już znajdziemy tego kucharza, przyjadę po ciebie, ciociu – zaoferowała Dunfeng.
Starsza pani zgodziła się. To bardzo rozsądne, że zafundują mi rykszę – myślała. Gdybym organizowała sobie dojazd samodzielnie, ktoś przecież musiałby mi towarzyszyć – jeszcze jeden gość na kolacji i finansowo wychodzi na to samo.
– Tak jakoś jest, że najlepiej w rykszy wyglądają obok siebie dwie kobiety – rzekła Dunfeng. – Dwóch postawnych mężczyzn ściśniętych w jednym pojeździe prezentuje się idiotycznie. A kiedy siedzi mężczyzna i kobieta, wydaje się to jakieś krępujące.
– Cóż, jeśli obce osoby siedzą razem, z pewnością jest to niestosowne – uśmiechnęła się pani Yang. – Ale ty i pan Mi? Cóż w tym takiego niewłaściwego?
– Jakoś nie mogę się przyzwyczaić – odparła Dunfeng.
Dunfeng wyobraziła sobie, jak ze swoją urodą prawdziwej damy siedzi obok pana Mi. Gdyby nie okulary, jej mąż wyglądałby jak dziecko – drobny nos, małe oczka i ta mina, jakby nie mógł się zdecydować, czy już się rozpłakać, czy jeszcze nie. W swoich garniturach zawsze siedział prosto, jakby kij połknął, całkiem jak zawinięte w ciasny becik niemowlę. Dunfeng obrzuciła go szybkim spojrzeniem i odwróciła głowę. Miał idealnie gładką, czyściutką twarz, która tkwiła drętwo w kołnierzyku koszuli, przypominając bułkę na parze z przydziałowej mąki numer trzy. Jej pierwszy mąż był draniem, ale przynajmniej nigdy nie wstydziła się przyznać w towarzystwie, że jest jego żoną. Odszedł z tego świata w wieku zaledwie dwudziestu pięciu lat. Miał pociągłą, szczupłą twarz i wyraziste oczy – gdy się uśmiechał, igrały w nich diabelskie błyski.
Pan Mi sięgnął po gazety. Starsza pani podała mu plik.
– Byliście ostatnio w kinie? – zagadnęła, by zmienić temat. – Grają Sześć opowieści o płynącym życiu. Moje wnuczki oglądały i wszystkim się bardzo podobało. Podobno pokazują tam staroświeckie wesele. Bardzo ciekawe.
– Widziałam ten film – Dunfeng pokręciła głową. – Nic się nie zgadza. Kiedy my braliśmy ślub, wyglądało to całkiem inaczej!
– Pewnie zwyczaje są różne, zależnie od miejsca – zauważyła pani Yang.
– Ale to niemożliwe, żeby różnice były aż tak duże – zaprotestowała Dunfeng.
Starsza pani spojrzała na pana Mi, który wyglądał na okropnie znudzonego. Przejrzał stronę gazety z góry do dołu, złożył ją na pół, zerkając znad tytułu na zegar.
– Późno już – rzuciła Dunfeng chłodno. – Jeśli masz ochotę już pójść, to idź.
– Nie spieszy mi się nigdzie. Poczekam – pan Mi uśmiechnął się do żony.
Dunfeng milczała. Jej mąż dalej co chwila spoglądał na zegar, ona zerkała na niego, a on na nią. Starsza pani była tym nieco zakłopotana. Patrząc na ich zmieniające się wyrazy twarzy zastanawiała się, czy nie powinna pod jakimś pretekstem wyjść na chwilę z pokoju, by mogli powiedzieć sobie to, co mają do powiedzenia, ale nie bardzo jej się chciało ruszyć z miejsca. Ostatecznie to ich problem. Są razem całymi dniami i żeby porozmawiać prywatnie, nie muszą wcale czekać do odwiedzin u kogoś i tu dopiero przewracać do siebie oczami.
Skoro była mowa o kinie, pan Mi zaczął opowiadać o zagranicznych operach i sztukach, a także o tradycyjnym tańcu balijskim.
– Był pan w tylu rozmaitych miejscach, panie Mi! – zachwyciła się pani Yang.
Pan Mi zaczął mówić o słynnej świątyni w Kambodży, gdzie podłogę wyłożono grubymi na dwa cale sztabkami srebra, a złocony posąg Wielkiego Buddy zdobią szarfy wysadzane szafirami i rubinami. Dunfeng spoglądała na niego z niechęcią. Nie znosiła go za tę troskę o żonę i za to, że siedząc obok niej w rykszy nie prezentuje się wystarczająco atrakcyjnie. – To było kiedyś – rzekł pan Mi. – Teraz nie da się już tak podróżować.
– Niech no tylko skończy się wojna, będzie pan mógł bez przeszkód wyjechać znowu, prawda? – odparła pani Yang.
Pan Mi uśmiechnął się.
– Dunfeng już mi zapowiedziała, że następnym razem będę musiał zabrać ją ze sobą – rzekł.
– Na pewno będzie zachwycona!
Dunfeng westchnęła.
– Kto wie, co przyniesie przyszłość? Czy oboje tego dożyjemy?
Tym razem nawet ona mgliście zdała sobie sprawę, że jej słowa mogły go urazić. Poczuła się nieswojo i nie bardzo wiedziała, jak z tego wybrnąć.
– Chodziło mi o to – dodała pospiesznie, próbując ratować sytuację – że nie wiadomo, które z nas umrze pierwsze... – Zaśmiała się nerwowo.
Po chwili milczenia pan Mi wstał, sięgnął po kapelusz i zaczął się uprzejmie żegnać. Starsza dama namawiała, by został jeszcze chwilę.
– Musi jeszcze zajrzeć do kogoś, więc niech już lepiej idzie – wyjaśniła Dunfeng. Kiedy pan Mi wyszedł, starsza pani zwróciła się do niej:
– A do kogóż to on się wybiera?
Dunfeng podeszła do szezlongu i usiadła blisko ciotki.
– Jego pierwsza żona się rozchorowała – powiedziała półgłosem. – Poszedł ją odwiedzić.
– Ojej! A co jej jest?
– Lekarze mówią, że bronchit... Ostatnio codziennie ją odwiedza.
Mówiąc to, bezwiednie odęła policzki. Jedną dłonią, zwiniętą w pięść, uderzała się lekko w kolano, drugą przesuwała tam i z powrotem wzdłuż drugiej nogi. Jej twarz wyrażała wielką frustrację.
– Masz do niego pretensję, że tam chodzi? – uśmiechnęła się pani Yang. – Przecież wiesz, że mu na tobie zależy.
– Oczywiście, że nie mam do niego pretensji – zaprotestowała Dunfeng energicznie. – Po pierwsze, nie jestem z natury zazdrosna. A po drugie, zupełnie nic do niego nie czuję.
– Mówisz tak, bo jesteś na niego zła – zauważyła pani Yang.
Dunfeng wbiła spojrzenie w ciotkę. W jej upudrowanej, nalanej twarzy jedyny twardy element stanowiły oczy – były puste, jakby wywróciła je białkami do góry. Uśmiechnęła się w końcu i powiedziała:
– Ciocia naprawdę nie rozumie? Jestem z nim tylko po to, żeby jakoś przeżyć.
– Ale w końcu jesteście przecież mężem i żoną... – odparła ciotka z uśmiechem.
– Jestem wobec ciebie szczera, ciotko – Dunfeng była zniecierpliwiona. – Gdybym po prostu potrzebowała mężczyzny, z całą pewnością nie wyszłabym za Mi.
Oblała się rumieńcem. Przysunęła się jeszcze bliżej do ciotki.
– Rzadko to robimy. Najwyżej raz na parę miesięcy – wyszeptała z uśmiechem. Skończywszy zdanie, nie odrywała wzroku od starej damy, a uśmiech pozostał na jej twarzy jak przyklejony.
Stara dama nie miała pojęcia, co odpowiedzieć, więc tylko odwzajemniła uśmiech.
Dunfeng domyśliła się opinii swojej krewnej i mówiła dalej:
– Oczywiście, że miłość małżeńska nie tylko na tym polega, ale jeśli chodzi o Mi – naprawdę trudno żywić do niego jakiekolwiek uczucia.
– Mimo to widzę, że traktuje cię bardzo dobrze, a ty jego również – odparła ciotka.
– Owszem, w moim własnym interesie staram się dbać o niego – karmię, ubieram... Hoduję go troskliwie, może dzięki temu pożyje ten rok czy dwa dłużej – rzekła Dunfeng i zaczęła chichotać, zadowolona z dobrego dowcipu.
– No i trzeba przyznać, że pan Mi wygląda nader zdrowo. Wcale nie jak sześćdziesięciolatek!
– Kiedy opowiadałam ci o tamtym wróżu z ulicy – ciągnęła Dunfeng – to była tylko połowa przepowiedni. Nie chciałam przy nim mówić wszystkiego. Tamten facet powiedział, że Mi ma dobrą pozycję w finansach. I że ma więcej niż jedną żonę. Przepowiedział mu też, że w tym roku owdowieje...
– Aha... – wtrąciła się starsza pani. – Czyli to jednak śmiertelna choroba.
– Uhm. Ale ja zaraz spytałam: Czy to znaczy, że ja umrę? Na to ten wróż: nie, nie pani. Panią czeka wszystko, co najlepsze.
– No to można powiedzieć, że z tamtą już koniec – rzekła ciotka.
Dunfeng siedziała ze spuszczoną głową, nadal masując sobie kolana.
– Na to wygląda – zgodziła się.
Do pokoju weszła służąca i oznajmiła, że z tygrysiego pieca przyniesiono gorącą wodę na kąpiel.
– Miała być dziś rano, a doczekałam się dopiero teraz, kiedy mam gościa! – sarkała starsza pani.
– Niech się ciocia mną nie przejmuje – zaprotestowała czym prędzej Dunfeng. – Jaki tam ze mnie gość? Niech ciocia zażywa kąpieli, a ja posiedzę sobie chwilę sama.