Z tunelu tchnęło wilgocią i kwaśnym posmakiem żelaza. I stęchlizną - tyle, że nie stęchłą wonią opuszczonego mieszkania, a martwym, ciężkim zaduchem niszczejących mechanizmów. Jednak nie wszystkie niszczały. Niestety.
Niedaleko wejścia do szybu tłoczyli się mieszkańcy okolicznych osiedli - w przeważającej części krasnoludy i niziołki, chociaż było też wielu orków oraz wirgów, zarówno czystej krwi, jak i mieszańców.
Kiedy z ciemnej otchłani tunelu dobiegł straszliwy zgrzyt, tłum w jednej chwili zadrżał i się cofnął. Hałas nie ustawał, jakby ktoś podłożył blachę pod obracające się koło zębate. Potem gruchnęły dwa wystrzały i po kilku sekundach zgrzyt ucichł. Ale tylko na chwilę, aby znów zabrzmieć, tym razem ze zdwojoną częstotliwością i siłą.
- Nie - bez cienia nadziei w głosie wyszeptał ktoś w tłumie. - On nie pokona...
I nagle zgrzyt ucichł. Urwał się na wysokiej nucie, jakby koło nie wytrzymało i pękło na kilka kawałków. Przez około pięć minut wisiała w powietrzu przygniatająca cisza, a potem, z tunelu, zataczając się, wyszedł mężczyzna w brudnym dżinsowym ubraniu, ciężkich krasnoludzkich buciorach i ze śrutówką w ręku. Potrząsał głową i mrużył oczy przed światłem.
Był zupełnie łysy; pod warstwą mazutu i brudu na skórze od skroni do skroni przez całą potylicę biegł kolorowy tatuaż. Szyję owijał mu spleciony z różnokolorowych przewodów sznur, a na nim dyndał czujnik, który nie wiadomo do czego mógł służyć.
- Zobacz tylko! - zdumieni gapie mówili jeden przez drugiego. - Ocalał!
Mężczyzna powoli, ledwie powłócząc nogami, zbliżał się do tłumu. Potem sięgnął wolną ręką pod kurtkę, wyjął zza paska dżinsów płaską owalną tabliczkę i cisnął ją pod nogi stojących w pierwszym rzędzie.
Widniało na niej: Fabryka DORMASZYNA, Nikołajew. PSZ-284M.
A pod spodem znajdował się numer fabryczny.
Nieco poniżej litery „r” w wyrazie „Dormaszyna” widoczne było dosyć świeże, wyraźne wgniecenie.
- On! Na pewno on! - zagrzmiał basem jeden z wirgów - to jest ślad po oskardzie Westerwelda...
Jak na komendę tłum zaczął krzyczeć i cisza ustąpiła miejsca równomiernemu gwarowi. Opasły krasnolud, na którego twarzy prócz brody można było dostrzec tylko oczy i koniec przypominającego kapeć nosa, zrobił krok do przodu, po czym wyciągnął ku łysemu mężczyźnie wytarty plecaczek. Materiał już dawno stracił swój pierwotny kolor.
- Oto twoja torba, szanowny... Jest cała i nienaruszona. W imieniu wszystkich mieszkańców Pięciochatek dziękuję za dobrą robotę, panie!
Łysy ociężale skinął głową. Chwilę się zastanawiał i powiedział:
- I ja wam dziękuję. Za to, żeście nie poskąpili grosza i zapłacili bez szemrania.
Zapewne rzadko płacono mu bez szemrania. Takie czasy! Widać i jego coraz częściej próbowano wykiwać i pod byle pretekstem uchylano się od zapłacenia.
Mężczyzna wziął plecaczek, potem zarzucił na ramię broń, którą trzymał za kolbę, przez co od razu stał się podobny do bohatera reklamowych billboardów, które co i rusz można było spotkać na wszystkich ważniejszych drogach Wielkiego Kijowa.
- Bądźcie zdrowi! - życzył mu krasnolud. Tymczasem tłum skupił się wokół szczęśliwca, który pierwszy podniósł z kurzu tabliczkę. Wszyscy wyciągali szyje, szarpali i poszturchiwali stojących z przodu. Zapewne każdy chciał popatrzeć na znalezisko i potrzymać je w ręku.
- A może potrzebujecie noclegu, panie? - uprzejmie zainteresował się krasnolud. - Wkrótce wieczór...
- Nie - gwałtownie odrzekł łysy mężczyzna. - Pójdę już.
- No - westchnął krasnolud, nawet nie próbując ukryć ulgi - jak chcecie. My również idziemy.
Odwrócił się i szybko podszedł do tłumu. Bezceremonialnie klepnął po plecach stojącego z brzegu wysokiego wirga, a gdy ten się obrócił, odsunął go na bok. Przecisnął się do samego środka, odebrał tabliczkę od kolejnego gapia i ochrypłym głosem wydał jakąś komendę. Ale łysego mężczyzny nie interesowały ani słowa krasnoluda, ani ci z Pięciochatek. Robota wykonana. Pieniądze przelane na właściwe konto, a oszalała maszyna do drążenia tuneli spoczywa martwa w mrokach kopalni. Wszyscy są szczęśliwi i zadowoleni.
I jeszcze to zmęczenie... Poskromienie prawie dwóch ton agresywnego metalu to nie to samo, co wypicie duszkiem kufla piwa! Taki kolos żłobi po dwa lub trzy metry na dobę w najtwardszym granicie.
Tylko że ten stalowy olbrzym, zamiast drążyć tunele, z jakichś powodów wolał dusić w ślepych chodnikach nieszczęsnych górników, co niedawno przypłacił swoim nikczemnym mechanicznym życiem. Co jest dziwne, nie był - jak oczekiwał tego łysy mężczyzna - dziki, a całkowicie oswojony, w kabinie zachowały się nawet jakieś drobiazgi po jego panu. A z pana pozostała tylko zaschnięta plama pod dolnym lewym wiertłem.
Jeszcze niedawno działy się tu niezbyt radosne rzeczy. Właśnie z tego powodu wynajęła go społeczność Pięciochatek. Wiedźmina imieniem Geralt. Jednego z tych, którzy chronią miasto, nie dbając o własne życie.
Zanim zniknął za hałdą, obejrzał się za siebie. Mieszkańcy Pięciochatek gęsiego podążali w odwrotnym kierunku, ku osiedlom mieszkaniowym. Długie cienie padały na drogę, czarnoszarą od węglowego pyłu. Nogi Geralta również rzucały cień, który zdawał się wyrywać w ślad za odchodzącymi.
Rozważając w myślach, dokąd teraz iść, wiedźmin ruszył w kierunku zachodzącego słońca. Gdzieś tam, nieco bardziej na zachód, przebiegał uczęszczany szlak. Wprosić się na towarzysza podróży do jakiegoś znudzonego podróżnika nie stanowiło najmniejszego problemu. Szczególnie chętnie zabierały pasażerów krasnoludy, znane ze swej skłonności do gawędzenia w podróży.
Czyjąś zamazaną sylwetkę, od stóp do głów zakutaną w ciemny płaszcz, Geralt dostrzegł tuż za zakrętem. Tajemniczy człowiek wyraźnie chował się w gęstym cieniu zrujnowanej drewnianej szopy. Jakby nigdy nic, wiedźmin przeszedł obok, kątem oka rejestrując każdy ruch po swojej lewej stronie.
Wysoki mężczyzna w płaszczu ruszył w ślad za nim. Nie można powiedzieć, aby starał się pozostać niezauważony, ale jego zachowanie nie wróżyło nic dobrego. Za kolejnym zakrętem ścieżki, przy rzadkich krzewach, Geralt przysiadł i wcisnął się w gęstwinę gałęzi.
Wkrótce śledzący go człowiek wyszedł zza zakrętu. Zrobił krok, potem drugi i zatrzymał się. Pokręcił głową - bez pośpiechu, nawet z jakimś niemal ostentacyjnym ociąganiem. Potem wyjął rękę spod płaszcza i w zamyśleniu potarł koniuszek nosa.
- Hej, wiedźminie! - zawołał cicho. - Wyjdź, proszę. Szykuje ci się robótka.
Fragment „Niańki” Władimira Wasiliewa