Trwa ładowanie...
fragment
14-01-2011 11:07

Cykl barokowy 3. Ustrój świata 3

Cykl barokowy 3. Ustrój świata 3Źródło: "__wlasne
d1lcimm
d1lcimm

Rezydencja księcia Marlborough Środa, 4 sierpnia 1714, rano

Księgarze specjalizujący się w pamfletach zgodnie twierdzą, że wigowskie paszkwile sprzedają się najlepiej, a to dzięki temu, że ich autorzy rozpowszechniają z niespotykanym zapałem kłamstwa i opisują skandale.
– z listu do Roberta Harleya, pierwszego hrabiego Oxfordu; cytat za Marlborough: His Life and Times, vol. VI sir Winstona Churchilla

Levée, czyli zrytualizowaną, na wpół publiczną ceremonię asystowania królowi przy wstawaniu z łóżka, wymyślił Ludwik XIV. Podobnie jak na inne wynalazki Króla Słońce, także i na nią przyzwoici Anglicy kręcili nosem, znając ją wyłącznie z sensacyjnych opowieści o wersalskich dandysach, gotowych prostytuować swoje córki, byle tylko wydębić zaproszenie do potrzymania świecznika albo podania królowi koszuli podczas levée. Tyle też Daniel wiedział na ten temat o godzinie dziewiątej rano w dniu czwartym sierpnia, kiedy goniec przybyły z rana na Crane Court poinformował go, że on, Daniel, należy do grupy wybrańców zaproszonych na pierwsze londyńskie levée księcia Marlborough, które miało się rozpocząć za godzinę.
– Nie uporałem się jeszcze ze swoim levée – mógł odpowiedzieć Daniel, ścierając owsiankę z nieogolonego podbródka, ale zamiast tego kazał posłańcowi zaczekać na dole i zapewnił, że zaraz do niego zejdzie.
Marlborough House przeżywał oblężenie: otaczało go kilkuset Anglików – resztki zmęczonego entuzjazmem tłumu, który poprzedniego dnia w ekstazie i ze śpiewem na ustach podążał za księciem krok w krok po ulicach Londynu; plebs dał się porwać emocjom i zgotował mu triumfalne powitanie godne cesarza Rzymu.
Pod wieczór drugiego sierpnia książę i księżna zeszli na ląd w Dover. Następny dzień zajęła im iście królewska parada przez Rochester i inne mieściny przy trakcie wiodącym do Londinium. Tylu możnych wigów chciało wziąć udział w konnej procesji i tylu zwykłych obywateli zgromadziło się przy Watling Street, że Daniel nabrał podejrzeń, iż plotki rozsiewane od dawna przez torysów okażą się prawdziwe i Marlborough naprawdę będzie nowym wcieleniem Cromwella. A teraz proszę: na ­swoje pierwsze levée książę zaprosił Daniela, który pamiętał, jak – chłopięciem będąc – siedział u Cromwella na kolanach.
W porównaniu z pałacem St. James, który zaczynał się upodabniać do stosu zrzuconych na kupę przypadkowych elementów architektonicznych, Marlborough House prezentował się całkiem przyzwoicie. Ogrodzenie wokół dziedzińca zadziałało jak gigantyczny przetak, przepuszczając tylko Daniela, odcedzeni zaś utworzyli zaspy ludzkich ciał po zewnętrznej stronie płotu i – wciskając twarze między pręty – z natężeniem obserwowali sytuację. Służący pomogli Danielowi wysiąść z powozu. Podchodząc do drzwi wejściowych, zastanawiał się, ilu ludzi w tym tłumie zna jego tożsamość i ma świadomość prastarych koneksji łączących go z dawnym purytańskim wodzem. Musieli wśród nich znajdować się szpiedzy torysów; ci z pewnością go rozpoznali i natychmiast dostrzegli ten związek. Domyślał się więc, że wezwano go także w tym celu, by całemu torysowskiemu światu przekazać zawoalowaną groźbę.
Modernizując dom Marlborougha, Vanbrugh zakładał, że książę zamieszka w nim na dłużej, przebudowa była więc gruntowna i większość budowli znajdowała się w stanie cokolwiek surowym. Daniel pozwolił się prowadzić służącemu pod rusztowaniami, wśród stosów cegieł i stert drewna. Jednakże im bardziej zagłębiali się w rezydencję, tym więcej napotykali wykończonych jej fragmentów. Remont rozpoczął się od książęcej sypialni, skąd następnie rozprzestrzeniał się na zewnątrz. Przed dwuskrzydłowymi drzwiami, zdobionymi snycerką zamówioną u samego Grinlinga Gibbonsa, pokojówka wręczyła Danielowi srebrną miednicę z wrzątkiem, owiniętą ręcznikami, żeby nie poparzył sobie dłoni.
– Proszę ją postawić obok księcia – brzmiała instrukcja.
Otworzono mu drzwi.
Siedzący na krześle pośrodku nieskazitelnie białej sypialni książę Marl­borough wyglądał jak żuk na lodowcu. Czaszkę miał porośniętą gęstą szczeciną – najwyraźniej nadszedł Dzień Golenia, i to wyraźnie spóźniony, albowiem, jak było powszechnie wiadomo, niesprzyjające wiatry zatrzymały parę książęcą w Ostendzie na całe dwa tygodnie. Daniel, który o levée wiedział tyle samo, co każdy przeciętny Anglik, zaczął się obawiać, że każą mu namydlić książęcy czerep i zeskrobać dwutygodniową szczeć. W tej samej chwili dostrzegł jednak balwierza, który ostrzył brzytwę na pasku, i skonstatował (z bezbrzeżną ulgą), że ostrzem posłuży się przeszkolony w jej używaniu fachowiec.
Z półtuzina zaproszonych na levée gości Daniel przybył ostatni, co zresztą natychmiast sobie uświadomił, mimo że oślepiało go sierpniowe słońce odbite od kilogramów nowiuteńkich stiuków. Sufit komnaty znajdował się tak daleko od podłogi, że można by wybaczyć naturaliście, który pomyślałby, że najwyższe festony i fryzy wyrzeźbiono w naturalnie gromadzących się na tej wysokości śniegu i lodzie.
Książę miał na sobie szlafrok z jakiegoś połyskującego i szepczącego materiału, szyję zaś otulały mu całe mile płótna, udrapowanego w przewidywaniu golenia. Trudno byłoby sobie wyobrazić obraz mniej przystający do wizerunku surowego purytanina. Jeżeli na zewnątrz, przy Pall Mall, torysi wyobrażali sobie, że Daniel przybył do Marlborough House, by namaścić nowego Cromwella, jeden rzut oka na ten pokój rozwiałby ich niepokoje: jeśli nawet książę wrócił po to, by triumfalnie przejąć władzę, nie zamierzał tego czynić jako wojskowy dyktator, lecz jako Król Słońce.
Marlborough dźwignął się z krzesła i ukłonił Danielowi, który omal nie upuścił miski z wodą. Pozostali uczestnicy levée – odpowiedzialni za przytrzymanie świecznika, podanie koszuli, upudrowanie peruki i noszący co najmniej hrabiowskie tytuły – ukłonili mu się jeszcze niżej. Daniel niewiele widział, wyraźnie jednak słyszał ich złośliwe chichoty, gdy na chwiejnych nogach pokonywał ostatnie jardy.
– Doktor Waterhouse nie wie jeszcze, co dziś znaleziono w kasetce barona von Bothmara – domyślił się książę.
– Przyznaję się do całkowitej ignorancji w tej materii, mój panie.
– Bothmar, ambasador hanowerski, przywiózł ze sobą pancerną kasetkę, która miała zostać otwarta po śmierci królowej Anny. Zawierała instrukcje Jego Królewskiej Mości dotyczące zarządzania krajem do czasu, gdy Jego Królewska Mość będzie mógł przybyć osobiście i przyjąć należne mu insygnia władzy. Dzisiejszego ranka otwarto kasetkę w obecności członków Tajnej Rady i odczytano znajdujący się w niej dokument. Król wskazał dwudziestu pięciu regentów, którzy mają władać Anglią do ­chwili jego przyjazdu. Pan, doktorze Waterhouse, jest jednym z nich.
– To jakiś żart!
– Ależ skąd. Kiedy się tobie kłaniamy, mój panie, czynimy to z szacunku dla twojej regenckiej władzy. Pospołu z dwoma tuzinami innych wybrańców jesteś teraz najlepszą namiastką króla, jaką mamy w Anglii.
Nikt wcześniej nie zwracał się do Daniela w taki sposób, on zaś nigdy by się nie spodziewał, że pierwszą osobą, która to uczyni, będzie książę Marlborough. Niewypuszczenie miski z rąk wymagało w tej sytuacji nie lada przytomności umysłu. Jednakże dokonał tej sztuki (nie bez pomocy jednego ze służących), postawił naczynie we wskazanym miejscu i się odsunął. Na tym kończyły się jego oficjalne obowiązki. Golibroda namoczył gąbkę, wyżął ją i położył księciu na głowie na podobieństwo ociekającej wodą korony. Książę zamrugał gwałtownie, gdy strużka ściekła mu do oka, uniósł lekko głowę i zaczął przeglądać trzymane na kolanach papiery. Najwyraźniej jedną z atrakcji levée było oglądanie, jak główny bohater ceremonii czyta pocztę.
– Grub Street musi mieć chyba z dziesięć mil długości – mruknął, odrzucając kolejne gazety.
– Wasza Książęca Mość, wkrótce możesz pożałować, że nie jest krótsza.
– Tak jak i pan, doktorze Waterhouse. Po tym, jak został pan wyniesiony do godności regenta, stanie się pan obiektem rozlicznych ataków.
Marlborough odchylił głowę do tyłu, żeby mydło nie zalewało mu oczu, przyjmując w ten sposób pozycję o tyle niewygodną, że nie mógł już swobodnie zerkać w rozłożone na kolanach dokumenty. Przekładał je więc po omacku, aż świszczały mu złote chwosty przy mankietach, i od czasu do czasu podnosił któryś papier w wyprostowanej ręce. – O, jest – stwierdził, natrafiwszy na najnowszy numer Lens. – To dla pana, doktorze. Przeczytałem to obecnym tu dżentelmenom, gdy czekaliśmy na ostatniego z gości... Niech pan sam przeczyta.
– Dziękuję, mój panie. Jestem przekonany, że lektura przysporzyła panom o wiele więcej uciechy, niż dostarczyłoby moje punktualne przybycie.
– Przeciwnie, mój panie, to my powinniśmy zabawiać ciebie – odrzekł książę i wzdrygnął się, gdy brzytwa zahaczyła o bliznę na czaszce.
Książęcy czerep, którego właściciel oglądał na własne oczy śmierć setek tysięcy Anglików, Francuzów i żołnierzy innych nacji uczestniczących w wojnach z Ludwikiem XIV, był poznaczony ponadprzeciętną liczbą płytszych i głębszych szram i zrostów, czających się pod dwutygodniowym włosiem jak zdradzieckie ławice w mętnej wodzie i stanowiących zagrożenie dla nawigującej po tym akwenie brzytwy.
– Co mam przeczytać? – zapytał Daniel, sięgając po podaną mu gazetę.
Spojrzenie Marlborougha (którego oczy były niezwykle duże i wyraziste) spoczęło na moment na dłoni Daniela. Ludzie zwykle nie zawracali sobie głowy oglądaniem danielowych rąk: miały komplet palców, były pozbawione wypalonych w Old Bailey piętn i – zazwyczaj – wszelkich ozdób. Tego dnia jednak Daniel na jednym z palców prawej ręki miał ­prostą złotą obrączkę. Nieprzyzwyczajony do noszenia biżuterii, nie mógł się nadziwić, jak mocno takie cacuszko przyciąga uwagę postronnych osób.
– „Rozważania o władzy”, na stronie drugiej.
– Stosowny tytuł, jeżeli rzeczywiście mam taką władzę, jaką się mi przypisuje. Kto jest autorem?
– To jest właśnie najciekawsze. Otóż niejaki Par...
– On to napisał?!
– Nie. On tylko znalazł w Clink pewnego Maura, okaz doprawdy niezwykły. Nie jest ów Maur, naturalnie, istotą rozumną, posiadł jednak niecodzienny dar wysławiania się w mowie i piśmie, zupełnie tak, jakby nią był.
– Znam go – powiedział Daniel.
Udało mu się w końcu zogniskować spojrzenie na wybitym pod tytułem artykułu imieniu DAPPA. Zerknął na księcia, lecz natychmiast odwrócił wzrok, gdy przy uchu Marlborougha wezbrała kropla krwi, która chwilę później spłynęła mu po żuchwie na płótno pod brodą. Książę znowu szarpnął głową.
– Ostrożnie, drogi panie! Nie przybyłem do Anglii po to, by umrzeć z powodu szczękościsku! Daniel powiódł wzrokiem po pięciu pozostałych gościach, którzy zaszczycili go wymuszonymi uśmiechami, jakimi nie obdarzano go od czasu, gdy był umiarkowanie ważną personą na dworze Jakuba II.
Marlborough znowu był łysy. Dwóch służących krążyło wokół niego z gałgankami w ręku, od czasu do czasu doskakując, aby zatamować krew. Książę przejrzał się w lusterku i skrzywił. – Coś podobnego! Pytam się: to golenie czy trepanacja?!
Pospiesznie odłożył zwierciadło, jakby życie spędzone wśród huku muszkietów i świstu ostrzy nie przygotowało go na tak okrutny widok. Na kolanach trzymał jeszcze mnóstwo listów i gazet, więcej niż doktor Waterhouse przeglądał w ciągu roku, toteż znalezienie pożądanej lektury zajmowało mu dłuższą chwilę.
Daniel obserwował go z zaciekawieniem. Za młodu John Churchill był najpiękniejszym mężczyzną w Anglii, a może nawet całym świecie chrześcijańskim, i jego anielska uroda przetrwała do chwili obecnej, choć liczył sobie już sześćdziesiąt pięć wiosen. Był stary i łysy, skórę miał bladą i sflaczałą (a teraz w dodatku także zakrwawioną), ale zachował szlachetną powierzchowność, czego z pewnością nie dałoby się powiedzieć o ogóle arystokracji; oczy miał nadal duże i piękne, nieskażone obwisłą skórą i zwichrowanymi brwiami, które podstarzałym Anglikom często nadawały przerażający wygląd.
– Mam! – zakrzyknął triumfalnie i kilkakrotnie trzepnął złożonym listem o kolano, jakby bez tego litery na papierze nie potrafiły się ułożyć w pożądanej kolejności. – List od jednego z regentów!
– Lord Ravenscar również znalazł się na liście Bothmara? – spytał Daniel, z daleka rozpoznając pieczęć i charakter pisma.
– Naturalnie. Jest głównym kandydatem do objęcia stanowiska Lorda Skarbnika. Któż bowiem lepiej od niego zna się na funkcjonowaniu banków, mennicy, Skarbu i Giełdy? – Książę przebiegł wzrokiem list od Rogera. – Nie będę czytał całości – zapewnił zgromadzonych. – Powitanie, gratulacje... Zaprasza mnie i panią Churchill na soirée, które odbędzie się w jego rezydencji pierwszego września. – Przeniósł zdumione spojrzenie na Daniela. – Mości panie, czy nie uważasz, że to trochę niestosowne, urządzać przyjęcie tak szybko po śmierci królowej?
– Pierwszego września skończy się miesięczna żałoba – odparł wymijająco Daniel. – Nie mam ponadto wątpliwości, że soirée u lorda Ravenscara będzie przyjęciem taktownym, stosownie dyskretnym...
– Obiecuje mi tutaj erupcję swojego wulkanu!
Te słowa wywołały chichoty u milczącej dotychczas piątki pozostałych gości. – Opłakując królową, nie powinniśmy zaniedbać powitania nowego króla, mój panie. – Skoro tak stawia pan sprawę, doktorze... Chyba się wybierzemy. Muszę przyznać, że jeszcze nie widziałem tego słynnego wulkanu.
– Powiadają, że wart jest wizyty u Ravenscara.
– W to nie wątpię. Zaraz poślę odpowiedź do świątyni Wulkana. Gdybyś jednak, mój panie, spotkał markiza Ravenscar, na przykład na zebraniu tej waszej Rady Regentów, koniecznie wspomnij mu, że się do niego wybieram.
– Uczynię to z przyjemnością.
– Doskonale! Mogę już wstać, czy też konieczna będzie kauteryzacja krwawiących ran? Kiedy książęca głowa została ogolona, Daniel przestał być potrzebny i Marlborough skoncentrował się na pozostałych gościach, odpowiedzialnych za podanie mu koszuli, peruki, szabli et caetera. Każdy z tych etapów levée był pretekstem do czczych pogaduszek, które nie tylko nie interesowały Daniela, ale były dlań wręcz niezrozumiałe, dotyczyły ­bowiem ludzi, których nie znał lub których tożsamości mógł się co najwyżej domyślać, gdy książę nazywał ich po imieniu lub w jakiś inny, jeszcze mniej oczywisty sposób. Miał jednak dość oleju w głowie, by zdawać sobie sprawę, że nietaktem byłoby wymknąć się przed zakończeniem ceremonii. Mając na uwadze jego szacowny wiek, służący podsunął mu krzesło. Daniel usiadł. Czas płynął. Wzrok Daniela padł na gazetę.
ROZWAŻANIA O WŁADZYDappa
Wolne Clink jednoczy się z całą WIELKĄ BRYTANIĄ w bólu po stracie naszej umiłowanej królowej. Tutejsi osadzeni zamienili jasne, wesołe letnie okowy na ciężkie kajdany żałobne i przebrali się z szarych łachmanów w czarne. Przez całą noc nie dają mi spać dobiegające z niżej położonych lochów lamenty i jęki, dowodzące, że narodowa tragedia dotknęła boleśnie mieszkańców Clink w nie mniejszym stopniu niż łaskawego hrabiego B. Zaledwie przed tygodniem człowiek ten znajdował się na samym szczycie olbrzymiego stosu trupów, jakim jest polityka; wielu uważało go za najbardziej wpływową postać w państwie. Jednakowoż od śmierci królowej nie słyszano o nim, a i on sam nie daje znaku życia. Co zatem stało się z hrabią B.?
Jest to pytanie o tyle retoryczne, że nikogo nie interesuje, co się stało z B. Zadając je, ludzie pytają w istocie „Co się stało z jego władzą? Gdzie się podziała jego potęga?”. Tydzień temu wszyscy twierdzili, że B. posiadł wielkie jej zasoby, dzisiaj są zgodni, że stracił wszystko. Gdzie zniknęła? Wielu chciałoby to wiedzieć, gdyż więcej ludzi pożąda władzy niźli złota. Herr Leibniz utrzymuje, że wszelkie ciała mają dwie własności: vis viva, oraz tak zwaną quantité d’avancement. Obie zostają zachowane podczas zderzeń i transformacji układu. Pierwsza równa jest iloczynowi masy i kwadratu prędkości, druga zaś po prostu iloczynowi masy i prędkości. U zarania dziejów wszechświat został obdarowany pewną ilością jednej i drugiej, która to ilość nie rośnie i nie maleje z biegiem czasu, a jej cząstki są wymieniane pomiędzy zapełniającymi wszechświat ciałami jak srebrne pensy przechodzące na targu z rąk do rąk. Co prowadzi do pytania: czy ta władza, ta potęga, zachowuje się podobnie jak vis viva i quantité
d’avancement, czyli: czy jej zasób we wszechświecie jest stały? Czy raczej przypomina udziały w ­jakiejś kompanii, które jednego dnia osiągają zawrotne ceny, by dzień później stracić wszelką wartość?
Gdyby miała przypominać udziały, należy skonkludować, że jej przeogromna ilość, jaką jeszcze niedawno dysponował B., rozpłynęła się jak cień w promieniach słońca. Bez względu bowiem na to, jak wielkie fortuny przepadają podczas krachu giełdowego, nie widać, by później gdzieś wypływały. Jeżeli jednak ilość potęgi jest stała, to władza B. nie mogła przepaść bez śladu. Gdzie jest? Niektórzy twierdzą, że to lord R. przechwycił ją i ukrył pod kamieniem w obawie przed lordem M., który mógłby przybyć zza morza i ją zagarnąć. Znajomi, których mam pośród wigów, utrzymują, że wszelka władza stracona przez torysa zostaje automatycznie i niezawodnie podzielona między wszystkich ludzi. Jednakże jakkolwiek długo i żmudnie nie przeczesywałbym lochów Clink w poszukiwaniu zaginionej potęgi B., nie znajduję ani krztyny, co unieważnia twierdzenie mych przyjaciół, albowiem w mrocznych salons Clink ludzi nie brakuje.
Chciałbym zatem przedstawić nową Teorię Potęgi, zainspirowaną wywodami pana Newcomena, hrabiego Lostwithiel i doktora Waterhouse’a na temat Maszyny Dźwigającej Wodę za Pomocą Ognia. Tak jak młyn miele ziarno na mąkę, krosno tka płótno, a huta wytwarza stal, tak i owa Maszyna ma – jak się nas zapewnia – wytwarzać potęgę. Jeżeli jej chwalcy mówią prawdę (ja zaś nie mam żadnych powodów, aby wątpić w ich uczciwość), dowodzi to, że potęga nie jest wielkością stałą, niezmienną we wszechświecie, takich bowiem wielkości nie można wyprodukować. Stąd wniosek, że zasoby potęgi stale rosną, a tempo tego wzrostu jest coraz szybsze, w miarę jak przybywa wyżej wzmiankowanych Maszyn. Człowiek gromadzący potęgę dla siebie przypomina więc skąpca siedzącego na stosie monet w kraju, którego waluta ulega systematycznej dewaluacji wskutek produkcji większej ilości pieniądza niż rynek jest w stanie wchłonąć. Tak oto początkowo wielka fortuna zmienia się pomału w hałdę żużlu i traci wartość, zanim właściciel zdecyduje się ją
wreszcie sprzedać na targu. Tak też rzecz się ma z lordem B. i jego bezcennym zasobem potęgi. To zaś, co dotyczy lorda B., jest tym słuszniejsze w odniesieniu do jego służalców, zwłaszcza tych najpośledniejszej konduity, a do takich należy pan CHARLES WHITE. Łotr ów twierdzi, że jestem jego własnością; wyobraża sobie, że posiadłszy człowieka, można posiąść władzę. Tymczasem pomysł, że do niego należę, nic mu nie dał, ja zaś, który miałem się okazać z władzy i potęgi wszelkiej wyzuty, piszę oto do publikowanej na Grub Street gazety, którą Ty, Szanowny Czytelniku, właśnie przeglądasz.

W miarę jak Marlborough był coraz kompletniej ubrany i coraz pełniej wyekwipowany, odprawiał kolejnych dworzan, co czynili, gnąc się w ukłonach i niemal roniąc łzy z wdzięczności za zaproszenie. Zanim wybiło południe, Daniel został sam z księciem, który w upudrowanej, śnieżnobiałej peruce i dyskretnym, lecz zarazem szokująco modnym stroju, uzupełnionym szpadą, wydał mu się nagle godny najwyższego podziwu. Wyszli się przejść po przylegającym do sypialni ogrodzie różanym, co zaowocowało zgłębieniem tematu róż w stopniu, na jaki Daniel zupełnie nie był przygotowany. Nie dlatego, że ich nie lubił, uchowaj Boże, ale rozmawianie o różach było według niego nieporozumieniem.
– Przyjąłem łaskawie zaproszenie Ravenscara – powiedział w końcu książę. – Co więcej, uczyniłem to w obecności tamtej piątki, wybranej spośród najgorszych londyńskich plotkarzy. Podejrzewam wręcz, że Roger już o wszystkim wie. Przyjęcie zaproszenia uzależniam jednak od pewnego proviso, o którym przy nich nie wspomniałem. Nie zamieszczę go również w uprzejmym liście, który zaraz wyślę do świątyni Wulkana. Zdradzę je tobie, mój panie, ufając, że ty przekażesz je markizowi Ravenscar.
– Jestem gotowy, mój panie – odparł Daniel, starając się ukryć przebijające z jego głosu znużenie. Znowu to samo.
– Pozwól, łaskawy panie, że przypomnę ci porozumienie, które przypieczętowaliśmy uściskiem dłoni w noc wspaniałej rewolucji, stojąc na grobli przed Tower.
– Doskonale je pamiętam, mój panie, ale przypomnienie go z pewnością nie zaszkodzi.
– Obiecałem, że zostanę pańskim przyjacielem, jeśli pomoże mi pan zrozumieć, albo przynajmniej śledzić, poczynania alchemików.
– W rzeczy samej.
– Pochlebiam sobie myślą, że przez dwadzieścia pięć lat, jakie minęły od tamtej chwili, nieraz ci się przysłużyłem – powiedział John Churchill. W tej chwili nie rozmawiali bowiem jak książę z regentem, lecz jak John z Danielem.
– Właściwie... Przyznam, że zdziwiłem się, słysząc, że moje nazwisko trafiło na listę Bothmara.
– Wielokrotnie miałem okazję, podczas wojny i po jej zakończeniu, pochwalić niektórych Anglików przed księciem elektorem. Z pewnością nie zaszkodził ci też szacunek, jakim cię darzy księżniczka Karolina.
– Twoje starania przynoszą zaszczyt synowi Drake’a.
– Posłuchaj, Danielu. Od czasu zawarcia naszej umowy wiele się zmieniło... Juncto Rogera Comstocka odmieniło kształt państwa. To Comstock oddał mennicę w ręce czołowego światowego alchemika; ten alchemik po dziś dzień nią włada i ma się doskonale, niektórzy twierdzą wręcz, że jak nikt inny przykłada się do swojej roboty. Doszły mnie jednak niepokojące słuchy na temat Pyxis, a także tak niesłychanych i zgoła nieziemskich spraw jak próba odzyskania złota Salomona, zdobycia rtęci filozoficznej, oraz innych zalatujących okultyzmem praktyk, dla których nie ma miejsca w osiemnastym wieku. Teraz, kiedy po śmierci Anny (niech Bóg ma w opiece jej duszę) Jerzy ma objąć tron, na moich barkach spoczywa ogromna odpowiedzialność: muszę pomóc naszemu nowemu królowi... Co ja mówię, królowi. Nowej dynastii! Muszę pomóc im zrozumieć, co naprawdę dzieje się w tym kraju. Zamierzam dopilnować, by na czele mennicy stanął człowiek kompetentny i w pełni władz umysłowych, bo potrzebujemy zdrowego, mocnego pieniądza. Czy można zaufać
Newtonowi, że poprowadzi mennicę jak należy, Danielu? Czy będzie w niej bił metalowe krążki, jak pan Bóg przykazał, czy raczej wykorzysta ją jako laboratorium do prowadzenia milenarystycznych eksperymentów? Powiedz mi, czy on jest czarownikiem? A jeśli tak, to czy dobrym?

d1lcimm
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1lcimm

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj