Jack zerkał na wody zatoki przez otwór na wiosło. Przebijał wzrokiem grubą warstwę gorącego powietrza, widzianą z boku i leżącą na wodzie jak płynne szkło na powierzchni roztopionej cyny. Daleko od niego, na płaskim brzegu kłębiły się i drżały gigantyczne, bezkształtne białe duchy. Nie bardzo wiedział, co o nich myśleć, dopóki galera nie zbliżyła się do brzegu, ślizgając się po wodzie jak karaluch po patelni. Dopiero wtedy stało się jasne, że wzdłuż całej zatoki ciągną się ulepione z piasku panwie solne. Sól, zgrabiona przez niewidzialnych z tej odległości robotników, tworzyła stożki, pagórki i zigguraty. Kiedy do galerników dotarło, co naprawdę widzą, pragnienie omal ich nie zabiło. Wiosłowali niezmordowanie przez wiele dni.
Kadyks niczym kamienny majcher wrzynał się w wody zatoki. Pobudowane na skałach białe domy przypominały wyciągające się do nieba palce z górskiego kryształu. Przybili do kei stanowiącej przedłużenie miejskiego falochronu i uzupełnili zapas słodkiej wody – jej stały niedobór był jedną ze smyczy, na których korsarze trzymali galerników. Kapitan hiszpańskiego portu nie pozwolił im jednak za długo zabawić przy nabrzeżu, ponieważ (co dostrzegli dopiero wpłynąwszy za cypel) zatoka leżąca w zgięciu kościstego ramienia miasta kryła flotyllę statków, którą Jack uznałby pewnie za imponującą, gdyby wcześniej nie widział Amsterdamu. Dominowały w niej duże, pękate statki z zadkami jak stodoły i szachownicami ambrazur na burtach. Jack nie widział jeszcze hiszpańskiego srebrnego galeonu w przyzwoitym stanie – kiedyś w okolicach Jamajki wypatrzył tylko wrak nadziany na rafę – ale nie miał problemu z rozpoznaniem takiej jednostki.
– Na pewno nie przybyliśmy za wcześnie – stwierdził. – Pozostaje tylko pytanie, czy nie za późno?
Spojrzeli po sobie z Mosehem de la Cruzem, Vrejem Esphahnianem i Gabrielem Goto, jakby w poszukiwaniu odpowiedzi, ale koniec końców ich wzrok i tak spoczął na Ottonie van Hoeku.
– Czuję zapach świeżej bawełny – stwierdził Holender. Wstał i ponad nadburciem spojrzał w stronę miasta. – Cargadores przenoszą całe bele do magazynów Genueńczyków. Bawełna zajmuje dużo miejsca w ładowniach, dlatego pierwszą się ją rozładowuje. Z tego wniosek, że niedawno rzucili kotwicę.
– Co nie zmienia faktu, że mogliśmy się spóźnić – zauważył raïs, czyli kapitan, Nasr al-Ghuráb. – Skąd wiecie, że bryg wicekróla nie pożeglował od razu do Bonanzy?
– To zależy… – odparł sceptycznie van Hoek. – Tylko niektóre z kotwiczących tu statków wyładowują bawełnę; większość stoi pełna i czeka. Inspekcja celna trwa. Co tam widać na sterburcie, caballero?
Jeronimo popatrywał w stronę galeonów przez otwór po swojej stronie.
– Do jednego z galeonów jest przywiązana barka z piękną banderą Jego Wysokości Szpetnego Imbecyla – odpowiedział, wymruczał pod nosem słowa modlitwy i przeżegnał się. Zawsze, kiedy usiłował powiedzieć „Carlos II, król Hiszpanii”, z jego ust dobywały się takie właśnie niezbyt pochlebne wyrażenia. – To pewnie łódź pijawek.
– Czyli celników? – upewnił się Moseh.
– Tak, ty krwiopijco, zdzierco i półkrwi morderco Chrystusa, to właśnie chciałem powiedzieć – odparł uprzejmie Jeronimo. – Wybacz, że nie wyraziłem się precyzyjniej.
– Ale przecież bryg wicekróla nie musiałby poddać się kontroli celnej tu, w Kadyksie. Mógłby popłynąć do Sanlúcar de Barrameda i tam być pierwszy w kolejce.
– Wicekról z całą pewnością załadował na te galeony także swoje prywatne łupy. Dlatego woli zaczekać, aż wszystkie formalności tu, w Kadyksie, zostaną załatwione.
– No! – wykrzyknął van Hoek. – Widzę Calle Nueva! Cała jest przystrojona jedwabiem i strusimi piórami, jak na jarmarku.
– A co to jest Calle Nueva? – zainteresował się Jack. – Ulica kupców bławatnych?
– Nie, to miejscowa giełda. Połowa chrześcijańskich commerçants przechadza się nią i pęka z dumy w swoich francuskich strojach. Rok temu wysłali swoje towary do Ameryki, dziś zebrali się tu, by odebrać zyski.
– Widzę go – odezwał się Jeronimo. Lodowaty spokój w jego głosie trochę zaniepokoił Jacka. – Jest schowany za galeonem, ale widzę banderę wicekróla na maszcie.
– Bryg? – spytało jednocześnie kilku członków Dziesiątki.
– Tak, bryg. Opatrzność, która przez tyle lat waliła nas równo w dupę, tym razem w samą porę sprowadziła nas do Kadyksu.
– Czyli grzmot, który wczoraj przetoczył się nad zatoką, to wcale nie była burza, tylko salwa na cześć wicekróla – domyślił się Moseh. – Napijmy się wody, potem sjesta, a potem ruszamy do Bonanzy.
– Warto byłoby posłać kogoś do miasta – podsunął van Hoek. – Niech się pokręci po Domu Złotego Merkurego.
Jackowi te słowa wydały się równie mało sensowne jak śpiew ptaków, ale poruszyły jakieś zapomniane wspomnienia.
– W Lipsku też jest taki dom… – powiedział. – Należy do Hacklheberów.
– Tak jak łososie ze wszystkich oceanów świata zbierają się w ujściach bystrych rzek, tak Hacklheberowie są wszędzie tam, gdzie przepływają duże ilości srebra i złota – wyjaśnił van Hoek.
– A co nas obchodzi, co robią Hacklheberowie w Kadyksie?
– Niewiele. Za to oni na pewno zainteresują się tym, co robimy my.
– Gadacie po próżnicy – wtrącił Moseh. – I tak nie mamy na pokładzie ani jednego człowieka, wolnego czy niewolnika, który mógłby wejść do tego miasta.
– Myślisz, że w Sanlúcar de Barrameda będzie inaczej? – spytał z powątpiewaniem van Hoek.
– Spokojna głowa, kapitanie – odezwał się Jack. – Ja to załatwię.
Odczekali, aż upał zelżeje, i powiosłowali na północ, mając panwie solne od sterburty. Płynęli galeotą, półgalerą, napędzaną dwoma łacińskimi żaglami (którego tego dnia nie na wiele im się zdały, gdyż wiatr był słaby i zmienny) i szesnastoma parami wioseł. Przy każdym wiośle siedziało dwóch galerników, czyli łącznie na pokładzie znajdowało się sześćdziesięciu czterech wioślarzy. Podobnie jak inne elementy Planu, liczebność załogi również była starannie przemyślana. Pełnowymiarowa berberyjska galera, z dwoma tuzinami ławek, pięcioma lub sześcioma ludźmi przy każdym wiośle i setką uzbrojonych po zęby korsarzy przy relingu szybko odczułaby na własnej skórze gniew hiszpańskiej floty. Naprawdę małe galery, bergantyny, miały z kolei trzykrotnie mniejszą załogę niż galeota przemierzająca w tej chwili wody Zatoki Kadyksu. Na tak małym statku nie było jednak sensu – przynajmniej z ekonomicznego punktu widzenia – utrzymywać galerników, toteż wioślarze powinni być ludźmi wolnymi. Mogli wtedy podpłynąć do większego
statku z boku, chwycić w garść pistolety i kordelasy i przeobrazić się w korsarzy. Z tego też powodu bergantyna budziłaby większe podejrzenia niż (większa od niej) galeota. Postrzegano by ją jako ruchomą platformę abordażową dla trzech tuzinów rabusiów. Załoga galeoty (kiedy wykluczyć z niej przykutych do wioseł galerników) była znacznie mniejsza – w tym wypadku liczyła zaledwie ośmiu korsarzy, udających zwyczajnych kupców.
Galeota przypominała trochę szuflę do prochu. Wioślarze mieli pod bosymi stopami luźne poszycie kryjące zęzę. Statek był odkryty na całej długości poza skrawkiem pokładu na rufie, która w sposób typowy dla takich konstrukcji zakrzywiała się wysoko ponad wodę. Gdyby więc spojrzeć na galeotę z góry, widziałoby się kilkudziesięciu nagich, skutych nieszczęśników i ładunek upakowany jak się dało pod ławkami i w ich pobliżu: zwinięte dywany, pęki skór, bele płótna, beczułki daktyli i oliwy. Obrotowe, pająkowate falkonety na dziobie i rufie, oba owinięte linami i prawie przywalone ładunkiem, dopełniały iluzji, że statek jest praktycznie bezbronny. Dopiero z bliska było widać, że wioślarze są w niezłej formie i dobrze odżywieni – najlepsi niewolnicy, jakich algierski rynek miał w ofercie. Dziesięciu inicjatorów Planu zajmowało skrajne miejsca, przy burtach, aby swobodnie wyglądać na zewnątrz.
– Przy takiej flaucie będziemy musieli przynajmniej dobę czekać na bryg wicekróla – stwierdził Jack.
– Sporo zależy od pływów – odparł van Hoek. – Dobrze by było, żeby w nocy był porządny odpływ i cisza na morzu. Wtedy spokojnie uciekniemy na wiosłach, gdyby ktoś chciał nas gonić. O wschodzie słońca, kiedy zerwie się wiatr, dopadną nas, jeśli tylko będziemy w zasięgu wzroku…
Van Hoek zaczął mamrotać pod nosem, rozważając tę i inne potencjalne przeszkody, które wydawały się niegodne wzmianki gdy opracowywali Plan, teraz zaś upodabniały się do cieni o zmierzchu – ogromnych, niewyraźnych i przerażających.