To nie było zwykłe przebudzenie: ogłuszający łoskot wybuchu wyrwał go przemocą z niezwykle długiego i zapętlonego snu. Mara się rozwiała, jej szczegóły rozpłynęły się we mgle niepamięci i pozostało po niej tylko niejasne wspomnienie długiego wiosłowania i skrobania, nie miał więc nic przeciwko temu, żeby się ocknąć. Zresztą nawet gdyby mu to przeszkadzało, zachował dość zdrowego rozsądku, aby się z tym nie zdradzać i pokryć rozdrażnienie pewnym siebie, wesołym uśmiechem wagabundy – a to dlatego, że takiego piekielnego hałasu jeszcze w życiu nie słyszał. Grzmot przywodził na myśl jakąś na wpół boską siłę, na którą nie wypada ani krzyczeć, ani – tym bardziej – się skarżyć. A już z pewnością nie tak od razu.
Strzelały armaty. Nigdy przedtem nie słyszał ani tak ogromnych, ani tylu na raz. Całe baterie nabrzeżnej artylerii odpalano salwami; forteczne działa, rozstawione rzędem na murach, strzelały falą, jedno po drugim. Wyturlał się spod wywleczonego na piasek i obrośniętego pąklami kadłuba statku, gdzie najwyraźniej zapadł w popołudniową drzemkę, i dał się przyszpilić do ziemi bijącym z nieba promieniom bladego słońca. Na jego miejscu każdy rozsądny człowiek, zwłaszcza z doświadczeniem wojskowym, przeczołgałby się do pierwszego z brzegu dogodnego schronienia. Na plaży roiło się jednak od kudłatych łydek i obutych w sandały stóp. Tylko on jeden tak się wylegiwał.
Leżąc na wznak zmrużył oczy i spojrzał w górę, pod ubrudzony piaskiem skraj męskiej szaty – luźnej i ażurowej, otulającej ciało właściciela jak złota poświata, dzięki czemu leżącemu udało się spojrzeć wprost w ślepe oczko męskiego penisa, który został poddany intrygującej modyfikacji.
Nie mógł wygrać tego pojedynku na spojrzenia. Przeturlał się po piasku pod górę, robiąc półtora obrotu, i rozeźlony dźwignął się z ziemi. Zapomniał jednak o krzywiźnie kadłuba i wyrżnął głową prosto w kolonię pąkli. Wrzasnął ile sił w płucach, ale nikt go nie usłyszał – nawet on sam. Zatkał sobie na próbę uszy i wydarł się wniebogłosy, lecz i tym razem dudnienie dział zagłuszyło wszelkie inne dźwięki.
Nadszedł czas, żeby ogarnąć sytuację i ocenić perspektywy. Kadłub zasłaniał mu widok na ląd, widział więc tylko migoczące wody zatoki i kamienny falochron. Wszedł do morza, nie zwracając uwagi na zaciekawione spojrzenie mężczyzny z grzybkowato zakończonym jasiem, i stanąwszy po kolana w wodzie odwrócił się. Po tym, co wówczas zobaczył, nie pozostało mu nic innego, jak z impetem klapnąć na tyłek.
W pobliżu brzegu z wód zatoki wynurzały się niezliczone skaliste wysepki. Na jednej z nich wznosiła się przysadzista okrągła twierdza, zbudowana (o ile mógł zaufać swojej architektonicznej wiedzy) wielkim nakładem sił i środków przez Hiszpanów trzęsących się ze strachu o swoje życie. Lęk ten najwyraźniej nie był bezpodstawny, skoro w tej chwili na murach powiewały zielone chorągwie ze srebrnymi półksiężycami. Fort jeżył się ustawionymi na trzech poziomach działami (chociaż należałoby raczej powiedzieć: składał się z ustawionych na trzech poziomach dział), z których każde wyglądało i hałasowało jak sześćdziesięciofuntówka, co oznaczało, że miota kule wielkości arbuzów na odległość ładnych kilku mil. Warownię otulały kłęby prochowego dymu, od czasu do czasu przeszywane długimi jęzorami ognia. Przywodziła na myśl burzę, którą siłą stłamszono i przemocą zamknięto w beczułce.
Falochron z białego kamienia łączył fort ze stałym lądem. Na pierwszy rzut oka prezentował się imponująco: pionowa ściana o wysokości dobrych czterdziestu stóp wyrastała z wąskiego pasa podmokłej plaży, a z ziejących w niej otworów wyzierały nieprzeliczone olbrzymie armaty, strzelające tak szybko, jak tylko artylerzyści byli w stanie czyścić je wyciorami i ponownie ładować.
Mężczyzna z niecodzienną kuśką (śniady, z intrygującą fryzurą, w szydełkowej czapeczce) podkasał szatę i brodząc w wodzie zbliżył się do niego, żeby sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku – trzymał się bowiem oburącz za głowę, po części po to, by powstrzymać upływ krwi z ran zadanych przez pąkle, po części zaś z obawy, że hałas rozsadzi mu czaszkę na kawałki. Tamten stanął nad nim, zajrzał mu w oczy i poruszył ustami. Minę miał poważną – i zarazem delikatnie rozbawioną.
Siedzący złapał obcego za rękę, podciągnął się na niej i dźwignął na nogi. Obaj mieli dłonie tak stwardniałe, że mogliby w nie łapać wystrzelone z muszkietów kule. Knykcie albo jeszcze im krwawiły, albo właśnie pokryły się świeżym strupem.
Wstał, aby przekonać się, co jest celem kanonady i (cokolwiek nim było) jakim cudem jeszcze istnieje. W porcie znajdowała się flota złożona z trzech lub czterech tuzinów okrętów, które (jak można się było spodziewać) strzelały ze wszystkich dział jednocześnie. Tyle że jednostki wyglądające na holenderskie fregaty nie ostrzeliwały pogańskich galer, galery nie strzelały do fregat, a jedne i drugie nie brały bynajmniej na cel oślepiająco białych murów miasta. Na wszystkich okrętach, nawet tych zwodowanych w Europie, powiewały bandery z półksiężycem.
W końcu wypatrzył pewien okręt, wyróżniający się tym, że ze wszystkich widocznych w zasięgu wzroku budowli i statków tylko on jeden nie pluł ogniem i dymem na wszystkie strony. Była to galera, do złudzenia przypominająca galery muzułmańskie, lecz ozdobiona z niezwykłym przepychem, aczkolwiek jej dekoracje mogłyby się spodobać chyba tylko bywalcowi burdeli gustującemu w tanich błyskotkach. Wszystkie elementy zbędne dla funkcjonowania okrętu były pozłacane i skrzyły się w słońcu, prześwitując nawet przez przewalające się nad wodą kłęby dymu. Galera miała łaciński osprzęt, lecz w tej chwili żagiel był zwinięty i napędzały ją wyłącznie wiosła. Mimo to poruszała się nader dostojnie. Złapał się na tym, że jak na zdrowego na umyśle wagabundę zbyt wiele uwagi poświęca ruchom wioseł i zanadto zachwyca się ich równymi pociągnięciami – co, naturalnie, prowokowało pytania: czy nadal był wagabundą? I czy aby nie postradał rozumu? Jak przez mgłę przypominał sobie, że jakąś część swojego żałosnego żywota spędził w świecie
chrześcijańskim i że omal nie zwariował po tym, jak złapał francuską chorobę, teraz jednak miał się całkiem nieźle – gdyby nie fakt, że nie wiedział gdzie się znajduje, skąd się tu wziął i co się z nim ostatnio działo. Zresztą długość brody, która sięgała mu do brzucha, kazała mu kwestionować nawet znaczenie tego „ostatnio”.
Wydawało się to niemożliwe, ale palba jeszcze się wzmogła, osiągając największe natężenie w chwili, gdy pozłacana galera przybiła do niezbyt odległego kamiennego molo, wybiegającego daleko w głąb zatoki. A potem hałas niespodziewanie ucichł.
– Na rany Chrystusa, co to…– zaczął, lecz jego słowa zagłuszył dźwięk, który wprawdzie ustępował natężeniem kanonadzie setek dział, ale wysokością i przenikliwością skutecznie nadrabiał to niedociągnięcie.
Wsłuchał się w ów harmider i ze zdumieniem odkrył pewne cechy łączące go z muzyką. Doszukał się rytmu, choć był on niezwykle złożony i burzliwy. Wychwycił również melodię, która jednak, zamiast przywodzić na myśl utwory cywilizowanych ludów, przypominała raczej wściekły jazgot irlandzkich piosenek, chociaż i te przewyższała swą piskliwością. Brakowało wszelkiej harmonii i słodkich brzmień, jakie zwykle kojarzą się ze słowem „muzyka”. Nic dziwnego: Turcy, Maurowie czy kimkolwiek byli ci barbarzyńcy mieli w głębokiej pogardzie flety, wiole, teorbany i inne przyrządy wytwarzające miłe dla ucha tony. Ich orkiestra składała się z bębnów, talerzy i potwornego mrowia wojennych obojów, wykutych z mosiądzu i zaopatrzonych w jazgoczące zgrzytliwie stroiki. Jej koncert do złudzenia przypominał odgłosy zbrojnego szturmu na dzwonnicę zamieszkaną przez stado szpaków.
– Powinienem pokornie przeprosić wszystkich poznanych w życiu Szkotów! – zawołał. – Nie jest prawdą, że grają najpaskudniejszą muzykę na świecie!
Jego towarzysz zastrzygł uchem, lecz niewiele usłyszał, a zrozumiał jeszcze mniej.
Trzeba w tym miejscu wyjaśnić, że choć praktycznie całe miasto kryło się za murem, jakiego nie powstydziłaby się żadna chrześcijańska metropolia, od strony morza straszyło falochronami, pomostami, działobitniami i skrawkami grząskich plaż. Każdy skrawek lądu zdolny utrzymać ciężar człowieka – na koniu bądź pieszo – był gęsto pokryty ludźmi w przepięknych, cudzoziemsko wyglądających mundurach. Inaczej mówiąc – zanosiło się na triumfalną paradę. I rzeczywiście: przy wtórze niezliczonych pokrzykiwań, kociej muzyki i kolejnych armatnich salw różni ważni Turcy (był już prawie pewien, że to Turcy) zaczęli wchodzić lub wjeżdżać konno przez ogromną bramę w potężnych murach i znikać w głębi miasta. Pierwszy jechał niewiarygodnie wspaniały i przerażający wojownik na czarnym rumaku. Towarzyszyło mu dwóch walących w kotły „muzyków”.
Słuchając dudnienia bębnów czuł nieprzepartą chęć zdzielenia grajków wiosłem przez łeb.
– To aga, Jack – powiedział obrzezaniec. – Wódz janczarów.
Imię „Jack” brzmiało znajomo – a z całą pewnością było użyteczne. Został więc Jackiem.
Za doboszami jechał siwobrody mężczyzna, niewiele gorzej prezentujący się od agi, ale w przeciwieństwie do niego nie uzbrojony po zęby.
– Pierwszy sekretarz – powiedział towarzysz Jacka.
Dalej tłoczyło się kilka tuzinów mniej znacznych oficerów („agabaszów”) w mniej lub bardziej przepysznych uniformach, a za nimi brnął tłum facetów w pięknych turbanach zdobionych pierwszorzędnymi strusimi piórami – czyli „bolukbaszów”, jak wyjaśnił Jackowi jego kompan. Było już oczywiste, że należy do ludzi niezmordowanych w swojej erudycji i próbach oświecania prostaczków w rodzaju Jacka.
Jack miał ochotę wyjaśnić mu, że żadnego oświecenia nie chce ani nie potrzebuje, ale coś go powstrzymało – może dręczące go przeświadczenie, że zna tego człowieka, i to nie od wczoraj; gdyby rzeczywiście tak było, tamten mógł po prostu próbować zagaić rozmowę. A może przeważył fakt, że nie bardzo wiedział od czego zacząć. Zdawał sobie sprawę, że bolukbasza jest odpowiednikiem kapitana, agabasza to szarża o jeden stopień wyższa, aga zaś jest tureckim generałem, nie miał jednak pojęcia skąd zna te wszystkie pogańskie słowa. Postanowił więc trzymać język za zębami, przynajmniej do czasu, aż oddziały odabaszów (poruczników) i wekilhardżów (kaprali) sformowały szyk i dołączyły do pochodu. Następni byli hodżowie, wśród nich hodża-solarz, hodża-celnik i hodża-probierca; wszyscy szli w ślad za naczelnym hodżą. Dalej – szesnastu çavuşów z fantastycznie podkręconymi wąsami, w długich szmaragdowych szatach, przepasanych krwistymi szarfami, i białych skórzanych czepeczkach; nabrzeże drżało pod ich czerwonymi, podkutymi
buciorami. Przeróżni kadiowie, mufti i imamowie też musieli swoje przemaszerować, na końcu zaś z pokładu złotej galery zeszli przepysznie wystrojeni janczarzy. Za nimi podążał samotny człowiek zakutany w wielometrowy zwój kredowobiałej materii, którą mnóstwem złotych i wysadzanych klejnotami zapinek upięto w coś na kształt ubrania. Mimo tych starań szata zapewne i tak spłynęłaby na ziemię, gdyby mężczyzna nie jechał wierzchem: dosiadał białego ogiera o różowych ślepiach, którego tak gęsto obwieszono srebrem i szlachetnymi kamieniami, że tylko cudem nie plątał się we własnych ozdobach.
– Nowy pasza. Przyjechał z Konstantynopola.
– A niech mnie… To dlatego tak strzelali?
– Tradycja nakazuje powitać paszę salutem tysiąca pięciuset armat.
– Jaka tradycja? Gdzie?
– Tutaj.
– To znaczy?
– Wybacz, zapominam, że masz kłopoty z głową. Miasto, które wznosi się tamtym wzgórzu, to Niezdobyty Bastion Islamu, Wieczna Strażnica w Walce z Niewiernymi, Bicz Na Chrześcijan, Postrach Mórz, Jarzmo Włoch i Hiszpanii, Pogromca Wysp. Morza słuchają jego praw, a cały świat jest mu poddany.
– Długa ta nazwa…
– Po angielsku to będzie Algier.
– Muszę ci powiedzieć, że widywałem całe wojny toczone przez chrześcijan, na które szło mniej prochu niż Algier zużył go na przywitanie się z paszą, więc może twoje słowa świadczą o czymś więcej niż zwykłej brawurze. Skoro o słowach mowa… Po jakiemu właściwie mówimy?
– Ten język nazywa się franco lub sabir; to drugie słowo po hiszpańsku oznacza „wiedzieć”. Są w nim słowa prowansalskie, hiszpańskie i włoskie, są arabskie i tureckie. W twoim sabirze jest więcej francuszczyzny, Jack, w moim – hiszpańskiego.
– Nie wmówisz mi, że jesteś Hiszpanem?!
Rozmówca Jacka ukłonił się, nie zdejmując czapeczki. Długie loki opadły mu ze skroni i zadyndały w powietrzu.
– Moseh de la Cruz, do usług.
– Mojżesz od Krzyża?! A cóż to za nazwisko, do stu diabłów?!
Moseh nie był ubawiony.
– To długa historia, nawet według twoich standardów. I skomplikowana. Powiem tak: Półwysep Iberyjski to dla Żyda niewdzięczna ojczyzna.
– Skąd się tu wziąłeś? – chciał zapytać Jack, ale przerwał mu potężnie zbudowany Turek, który wygrażał im bykowcem, dając do zrozumienia, że zamiast stać po kolana w wodzie mają wracać do roboty. Siesta była finis, pasza wjechał przez Beb do cité i trabajo nie mogła dłużej czekać.
Trabajo polegała na zeskrobywaniu pąkli z kadłuba pobliskiej galery, wyciągniętej na brzeg i przewróconej kilem na bok. Jack, Moseh i kilkudziesięciu innych niewolników (nie dało się bowiem ukryć, że są niewolnikami) oskrobywało drewno topornymi żelaznymi narzędziami, Turek zaś przechadzał się wzdłuż okrętu i wymachiwał bykowcem. Z wysoka, zza miejskich murów dobiegały dźwięki przypominające przemieszczającą się kanonadę: pochód trwał. Chwała Bogu, że grzmot kotłów, jazgot obojów wojennych i zawodzenie trąb oblężniczych odbijały się od murów pod niebo.
– Wydaje mi się, że naprawdę wyzdrowiałeś.
– Nie wierz waszym alchemikom i chirurgom: na francuską chorobę nie ma lekarstwa. To po prostu chwilowa przerwa w majaczeniach, nic więcej.
– Przeciwnie. Szanowani arabscy i żydowscy lekarze twierdzą, że ciało może się oczyścić z wyżej wzmiankowanej choroby, i to raz na zawsze, jeżeli pacjent będzie przez dłuższy czas gorączkował.
– Nie czuję się zbyt dobrze, ale na pewno nie mam gorączki.
– Lecz parę tygodni temu kilkunastu z nas, ty także, zapadło na la suette anglaise.
– Nie słyszałem o takiej chorobie… A przecież jestem Anglikiem.
Moseh de la Cruz wzruszył ramionami – na ile było to możliwe w chwili, gdy zardzewiałą, wykrzywioną motyką starał się zedrzeć z kadłuba skupisko pąkli.
– W tych okolicach to powszechna przypadłość. Wiosną zapadały na nią całe dzielnice.
– Może nasłuchały się za dużo muzyki…
Kolejne wzruszenie ramion.
– Nie ma z nią żartów. Nie jest może tak paskudna jak, na przykład, suchoty, tumory, influenca, lagwa, flegmona…
– Dość!
– W każdym razie zmogło cię, Jack, i byłeś tak rozpalony, że przez dwa tygodnie wszyscy tutsaklarowie w banyolarze opiekali nad twoją głową kebaby. W końcu któregoś ranka uznali cię za trupa, wynieśli z banyolaru i wrzucili na wóz. Nasz właściciel posłał mnie do Skarbca z poleceniem, aby hodża el-pencik tytuł własności do twojej osoby opatrzył adnotacją „zmarł”, co jest niezbędne dla uzyskania odszkodowania. Hodża el-pencik wiedział jednak o spodziewanym przybyciu nowego paszy i wolał nie ryzykować bałaganu w papierach. Gdyby podczas kontroli wyszły na jaw jakieś nieprawidłowości, groziłoby mu co najmniej bastinado.
– Czy słusznie wnioskuję z twoich słów, że wyłudzanie odszkodowań jest powszechną praktyką wśród właścicieli niewolników?
– Niektórzy z nich postępują wysoce nieetycznie – przyznał Moseh. – Hodża el-pencik zażyczył więc sobie, abym zaprowadził go do banyolaru i pokazał mu twoje zwłoki. Wcześniej musiałem jednak odczekać długie godziny na dziedzińcu jego siedziby. Południe nastało i minęło, a hodża uciął sobie drzemkę pod limoną, zanim w końcu udaliśmy się do banyolaru. Przez ten czas przewieziono cię na janczarski cmentarz.
– Ale dlaczego?! Taki ze mnie janczar jak i z ciebie!
– Ćśśś! Tego się domyślałem, Jack. Spędziwszy kilka lat przykuty do wiosła obok ciebie, nasłuchałem się po uszy twoich autobiograficznych wynurzeń. Z początku wydawały mi się niedorzeczne i niewiarygodne, później zabawne, przynajmniej w pewnym sensie, lecz słysząc je po raz setny czy tysięczny…
– Zamilcz. Bez wątpienia ty również nie jesteś pozbawiony wad, Mosehu de la Cruz, masz wszakże nade mną tę przewagę, że ich nie pamiętam. Ale ja chciałbym się dowiedzieć, dlaczego oni wzięli mnie za janczara?
– Po pierwsze: kiedy cię pojmano, miałeś przy sobie janczarską szablę.
– Zdobytą w wyniku rutynowego grabienia trupów. Na wojnie to normalne.
– Po drugie: walczyłeś z takim zacięciem, że kompletnie przyćmiłeś nim brak umiejętności we władaniu bronią.
– Próbowałem popełnić samobójstwo. W przeciwnym razie wykazałbym mniej zapału, a więcej kwalifikacji.
– Po trzecie: nienaturalny stan twojego prącia uznano za oznakę absolutnej wstrzemięźliwości…
– Co, siłą rzeczy, jest zgodne z prawdą.
– … zakładając przy tym, że sam się tak okaleczyłeś.
– Akurat! To wcale nie było tak…
– Oszczędź mi tego. – Moseh złapał się za głowę.
– No tak, zapomniałem, że już o tym słyszałeś.
– Po czwarte: na wierzchu dłoni masz wypaloną arabską cyfrę siedem.
– Wyjaśnię ci: to litera V, piętno wagabundy.
– Ale z boku wygląda jak siódemka.
– I czyni mnie janczarem?
– Kiedy nowy rekrut składa przysięgę i staje się yeni yoldash, czyli szeregowym, na wierzchniej stronie dłoni tatuuje mu się numer koszarowego baraku, w którym stacjonuje jego seffara. Dzięki temu wiadomo też, który bash yoldash za niego odpowiada.
– Teraz rozumiem. Przypuszczali, że jestem z siódmej seffary w jakimś ottomańskim garnizonie.
– No właśnie. Było jednak oczywiste, że postradałeś zmysły i nadajesz się co najwyżej do wiosłowania, więc miałeś pozostać tutsaklarem aż do śmierci, albo do chwili, gdy wróci ci rozum. W tym pierwszym wypadku należałby ci się janczarski pochówek.
– A w drugim?
– To się okaże. Wtedy w każdym razie myśleliśmy, że zachodzi wypadek pierwszy. Poszliśmy więc na wzgórze pod miastem, na cmentarz ocaków…
– Czego?
– Ocaków. To członkowie tureckiego zakonu janczarskiego, wzorowanego na Kawalerach Maltańskich. Algier należy do nich. Sami stanowią tu prawo.
– Czy ten człowiek, który zaraz oćwiczy nas bykowcem, też jest z tego ocaku?
– Nie. Jest na żołdzie kapitana galery, korsarza. W tutejszym społeczeństwie korsarze również stanowią osobną grupę.
Po tym, jak Turek wymierzył im po kilka batów i poszedł łoić skórę innym skrobaczom, Jack poprosił Moseha, aby ten kontynuował swoją opowieść.
– Poszedłem z hodżą el-pencikiem i jego sługami na cmentarz. Ponure było to miejsce, Jack, z mnóstwem grobów, wyglądających jak połówki olbrzymich jaj i mających przypominać jurty rozbite na stepach Transoksanii, ziemi przodków, za którą Turkowie stale tęsknią. Muszę jednak powiedzieć, że nie rozumiem, kto chciałby mieszkać w wiosce, która przypominałaby tamten cmentarz. Dobrą godzinę błąkaliśmy się wśród kamiennych jurt, szukając twoich zwłok. Słońce zachodziło i mieliśmy sobie dać z tym spokój, kiedy usłyszeliśmy przytłumiony, dudniący głos, zawodzący w obcej mowie jakąś pieśń albo przepowiednię. Hodża el-pencik od początku był podenerwowany, a przedłużający się spacer po cmentarzu natchnął go wizjami demonów, ifrytów i innych maszkar. Niewiele brakowało, żeby na dźwięk tego głosu, dobiegającego (jak się wkrótce okazało) z olbrzymiego mauzoleum pewnego zamordowanego agi, puścił się biegiem z powrotem do miasta. Służący też mieli ochotę czmychnąć. Ponieważ jednak był z nimi niewolnik, i to w dodatku Żyd,
posłali go – czyli mnie – do mauzoleum, żeby zobaczyć, co się stanie.
– I co się stało?
– Znalazłem ciebie. Stałeś w samym środku tego makabrycznego, choć cudownie chłodnego grobowca, łomotałeś pięściami w pokrywę sarkofagu agi i powtarzałeś w kółko te same angielskie słowa. Nie rozumiałem ich, ale szły mniej więcej tak: „Bądźże człowiekiem. Przynieś mi kwaterkę dobrego bittera!”.
– Rzeczywiście, musiało mi się pomieszać we łbie – mruknął Jack. – W tym klimacie znacznie lepszy byłby pilzneński lager.